Wróciłem. Czy chciałem? Nie wiem. Wiem, że tam, gdzie żyłem przez ostatnie lata, zostać nie mogłem. Nie zniósłbym bólu i cierpienia. W kraju czekała na mnie rodzina i zupełnie nowa rzeczywistość. Lepsza czy gorsza, trudno stwierdzić.
Ale teraz już na pewno moja
Kiedy koła samolotu dotknęły pasa startowego, poczułem nagły ścisk w gardle. Trudno powiedzieć, czy to była reakcja organizmu na lądowanie i hamowanie, czy na fakt, że oto wracam do ojczyzny po blisko 20 latach pobytu w Nowej Zelandii.
W Polsce skończyłem studia na anglistyce. Jednym z zadań na drugim roku było prowadzenie korespondencji w języku angielskim z innym studentem spoza Polski. Mnie w losowaniu przypadło pisanie listów do Rona, mieszkańca Nowej Zelandii. Nasza znajomość przerodziła się w przyjaźń, a ręcznie pisane listy miały swój urok w czasach przed epoką internetu. Po skończeniu studiów Ron zaprosił mnie do siebie na wakacje. Pojechałem i… zostałem.
Dostałem pracę jako nauczyciel angielskiego i razem z moim przyjacielem podśmiewaliśmy się, że Polak uczący maoryskie dzieci angielskiego to zjawisko dość niezwykłe. Tam też poznałem Carol, moją przyszłą żonę, która była przyjaciółką żony Rona. Nasze wspaniałe, choć burzliwe małżeństwo skończyło się wraz z jej tragiczną śmiercią w wypadku samochodowym. Wraz z Carol zginęła nasza córka Karolina, a razem z nimi także spora część mnie. Tak spora, że zbyt często miałem ochotę zasnąć i już nigdy więcej się nie obudzić, albo po prostu położyć się na grobie moich kobiet i umrzeć obok nich. Piekło zafundował mi ten gnój, który staranował samochód mojej rodziny.
W Boga i niebo też już nie wierzyłem
Za to bardzo wierzyłem, że ci, których kochamy, żyją tak długo, jak długo o nich pamiętamy. Więc gdybym się zabił, w pewnym sensie po raz kolejny bym uśmiercił moje dziewczyny. Co nie znaczy, że mogłem tam dalej żyć, jak gdyby nigdy nic, w świecie bez nich. Dlatego postanowiłem wrócić do Polski i tu zacząć wszystko od nowa. Czy się bałem, martwiłem? Nie.
Bo ja naprawdę nie miałem już kompletnie nic do stracenia. Właściwie byłem nawet ciekawy, jak to będzie. I teraz właśnie stałem na schodach samolotu i wciągałem do płuc pierwsze hausty polskiego powietrza. Trochę śmierdziało. Wiadomo, lotnisko, benzyna, spaliny, no i specyficzna pora roku, czyli przedwiośnie. Pory roku to było coś, o czym zdołałem zapomnieć, bo tam były dwie: ciepła i deszczowa. Dlatego, jak głosi popularny żarcik, Nowozelandczycy mają dwie pary krótkich spodni: letnie i zimowe. Z lotniska odbierał mnie mój młodszy brat Mariusz. Był u nas raz na wakacjach ze swoją żoną i 6-letnim wówczas synkiem, którym moja Karolina zajmowała się bez żadnego namawiania.
Mimo sporej odległości utrzymywałem z Mario bliski kontakt dzięki internetowi i telefonom. Dlatego teraz tylko bez słowa się objęliśmy i przez chwilę obaj cicho płakaliśmy. Bratu, który też był ojcem i mężem, nie musiałem nic tłumaczyć. Wreszcie odsunął mnie na odległość ramion, spojrzał mi w oczy i zapytał:
– Janek, czemu wróciłeś?
Przyznam, że mnie zamurowało.
– No, wiesz, jak jest… – bąknąłem. – Ojczyzna, ziemia przodków…
Zaśmiał się.
– A naprawdę?
Przez chwilę milczałem.
– Chcę o nich zawsze pamiętać, ale tam tęskniłbym za bardzo – powiedziałem, zdobywając się na trudną szczerość.
Mariusz, choć brat, facet i przyjaciel, nie zrozumiał
Pewnych tragedii, mimo pokładów empatii i więzów krwi, nie da się w pełni pojąć – wyobrazić sobie, jak niczym tsunami totalnie wszystko rujnują – póki na własnej skórze się ich nie doświadczy. Stratę najbliższych trzeba przeżyć. Albo nie. Ja przeżyłem. By móc pamiętać. Ale tęsknota torturowałaby mnie każdego dnia. Nie byłem masochistą, zwariować też nie chciałem.
– Za czym byś tęsknił? – zdziwił się Mario i dodał kpiąco: – Za tym naszym wszechobecnym polskim syfem?
– Nie – zaprzeczyłem. – Jakbym tam został, to o moich dziewczynach przypominałoby mi każde miejsce, które było nasze, każda knajpka, każdy krzak, każdy kamień… – zamilkłem i milczałem chwilę.
Wreszcie przełknąłem ślinę i dokończyłem z widocznym trudem:
– Dlatego przyjechałem tutaj i zostaję.
– Dobra, czaję, spoko. Chodź, jedziemy do mnie. Pomieszkamy razem jak za starych, dobrych czasów – zaśmiał się i klepnął mnie w plecy.
Hm. Za starych, dobrych czasów mieszkaliśmy z rodzicami w dwupokojowym M-3, gdzie dzieliliśmy jeden pokój i kłóciliśmy się o łazienkę. Obecnie Mariusz miał zdecydowanie więcej przestrzeni wokół siebie. Jego dom prezentował się jeszcze lepiej niż na zdjęciach. A ja – jako gość honorowy – dostałem własny pokój na piętrze willi, dwa razy większy niż ten nasz sprzed lat.
Magda, żona Mariusza, z płaczem i niewyraźnymi, chaotycznymi kondolencjami – jakby nie umiała znaleźć słów na wyrażenie swojego żalu – rzuciła mi się w objęcia. A potem otarła oczy, wydmuchała nos i powiedziała:
– Rozpakuj się szybko i zejdź na obiad.
Co też uczyniłem. A na obiad…
– Boże, wiecie, ile ja nie jadłem ziemniaków? – spytałem z pełnymi ustami.
– Tam nie mają ziemniaków? – zdziwiła się moja bratowa.
– Mają. Ale nie takie. We frytkach i chipsach. A takie normalne są drogie jak tutaj, no, nie wiem, szparagi poza sezonem. Owszem, w restauracjach czasami zamawiałem sobie pyrki, ale takich dobrych tam nie mają – zachwalałem szczerze.
Bo też Magda, jakby wiedziała, czego mi trzeba, zaserwowała młode ziemniaczki z masełkiem i koperkiem. Bez udziwnień. Delikates, jakiego przez ostatnie dwie dekady nie jadałem. Magda, była szefową kuchni w restauracji, której właścicielem był mój brat. Umiała robić bardziej wykwintne potrawy, ale w domu najchętniej gotowała proste, swojskie dania, żeby odpocząć od pracy. I dzięki Bogu.
Chwilowo poczułem się znowu jak w domu
Wrócić z emigracji po 20 latach i jeść jakieś dziwne zagraniczne frykasy? No, chyba jednak nie…
– Słuchaj… – zaczęła, spoglądając na mnie z dziwną miną, jakby nie chciała mnie urazić, ale bardzo musiała o coś zapytać. – Mariusz wspomniał, że ponoć zostajesz już na stałe w Polsce.
– Owszem, mam taki zamiar.
– Ale… dlaczego? – spytała zdziwiona.
– Już tłumaczyłem Mariuszowi…
– Tak, to wiem! I rozumiem, czemu wróciłeś na tę półkulę świata – zamachała rękami, by podkreślić, jak bardzo chce mi oszczędzić wyłuszczania łapiących za serce powodów ponownej migracji. – Chodzi mi o to, dlaczego chcesz mieszkać tu, w Polsce?
Tym razem ja się zdumiałem.
– No a gdzie mam mieszkać?
Wzruszyła ramionami.
– Mógłbyś wszędzie, gdzie byś zechciał. Więc czemu chcesz w naszym grajdole? Dużo się tutaj zmieniło, gdy cię nie było…
– Jasne, pewnie. Ale zakładam, że na lepsze – zaśmiałem się.
– Przykro mi cię zmartwić, ale mnie się wydaje, że wręcz przeciwnie – westchnęła.
Spojrzałem na brata, który kiwał smętnie głową, potwierdzając opinię żony. Klasnąłem w dłonie i uśmiechnąłem się szeroko. Taki krzepiący i dziarski uśmiech na zachętę.
– No ale wy chyba nie macie powodów do narzekania, prawda? Własny dom, biznes, syn jak malowany, tak sądzę, bo widziałem go na żywo jakiś czas temu…
– Teraz ma prawie 13 lat i niebawem, kto może wiedzieć… – wieszczył ponuro Mariusz.
– Nastolatki dziś też są straszniejsze niż kiedyś. Najgorsze przed nami.
Zaśmialiśmy się, pożartowaliśmy, a potem ja spoważniałem i dopytałam:
– Dobra, a teraz jak na spowiedzi. Czemu tak się dziwicie, że wróciłem?
– Bo nikt tu nie wraca, jak nie musi. Naprawdę nie ma do czego ani… do kogo – odpowiedziała Magda z goryczą w głosie. – Ludzie się zmienili, sytuacja się zmieniła, wszystko się zmieniło. Na gorsze. Sam się przekonasz.
Udało się jej mnie zmartwić
A potem nastraszyć, gdy oboje z Mariuszem zaczęli narzekać na różne uciążliwości życia biznesmena w Polsce: podatki, ZUS, Sanepid, zmieniające się jak w kalejdoskopie przepisy, opresyjno-represyjne urzędy i tak dalej, i tak dalej. Do tego doszło narzekanie na nasze przekazywane z pokolenia na pokolenia wady narodowe, które obecnie rozrosły się jak perz i całkiem zachwaściły nasze narodowe zalety. Cóż, oni sami w swym marudzeniu nie odbiegali od archetypu wiecznie niezadowolonego Polaka. Początkowo więc brałem ich słowa za standardowe utyskiwanie – bo jeszcze się taki nie urodził, co by każdemu Polakowi dogodził – od którego odwykłem.
Ale im dłużej ich słuchałem, tym czarniejszy malował się przede mną obraz. Boże drogi, czy to możliwe, aby cały kraj tak bardzo się zmienił przez raptem 20 lat? Żeby ludzie, uczynni, życzliwi, gościnni i solidarni, zamienili się w liczykrupy, dusigroszy, zawistników i samolubów?
Następnego dnia zaprosili mnie do swojej restauracji na sobotni, bardziej uroczysty i oficjalny obiad powitalny.
– Z przyjemnością, ale może najpierw bym poszedł do fryzjera? – spytałem, targając się za bujną, acz siwiejącą czuprynę.
Magda spojrzała krytycznie i orzekła:
– Tu golibroda jest potrzebny…
Fakt, brodę też miałem nielichą. Cóż, w Nowej Zelandii strzyżenie uskuteczniałem zwykle raz do roku na wiosnę, razem ze strzyżeniem owiec. Mariusz złapał za telefon.
– Mistrz Adam ma u mnie dług, więc może cię gdzieś wciśnie.
Pół godziny później siedziałem już na fotelu w salonie najlepszego w mieście, i ponoć nie tylko, barbera, do którego zwykli śmiertelnicy musieli się umawiać z 3-miesięcznym wyprzedzeniem. Na mój widok mistrz Adam aż ręce zatarł z radości.
– No, no, ileż ja tu będę miał roboty! Wspaniale, wspaniale! – zachwycał się, przeczesując palcami moje włosy.
– Byle bez farbowania i loków, a zgodzę się na wszystko.
– Byle – potaknął.
Po półtorej godzinie wyglądałem jak wycięty z żurnala dla modnych drwali. W trakcie, jak to u fryzjera, ucięliśmy sobie pogawędkę. Mistrz Adam też trochę narzekał na podatki i Sanepid, trochę więcej na opcję polityczną, z którą się nie utożsamiał, ale pochwał również nie żałował.
– Mężczyźni nareszcie zaczęli dbać o siebie – perorował, operując nożyczkami koło mojego ucha, z wprawą i godną mandatu szybkością. – Zawód barbera, ze względu na modę, ma się dziś lepiej niż kiedykolwiek. Oczywiście mody mają to do siebie, że się zmieniają, ale włosy na głowach i twarzach rosły i rosnąć będą. Więc jak nie stanie się trendy wygląd na leśnego dziada, to z głodu nie umrę.
– Czyli ogólnie jest pan zadowolony?
– Nie mogę powiedzieć, że jestem niezadowolony – odparł asekuracyjnie.
– A ludzie?
– W jakim sensie?
– Jacy są teraz ludzie? Tutaj, bo ja niedawno z Nowej Zelandii wróciłem, po 20 latach...
– Aaa… – uśmiechnął się. – Teraz już rozumiem, skąd u pana ten akurat akcent. Bo już podejrzewałem pana o manieryzm, jakim wykazują czasem nasi rodacy, wracający do kraju po miesięcznych wakacjach w Stanach. Bez obrazy.
– Nie gniewam się, spokojnie – zaśmiałem się. – Sam znam takich, co łapią obcy akcent jak katar.
– Właśnie, właśnie…
– Więc jacy ci ludzie tutaj teraz? Bo brat mnie straszy, że się zmienili na gorsze, i nie rozumie, czemu wróciłem.
Mistrz Adam zadumał się, zacmokał.
– Hm, nigdy nie wiadomo, co w drugim człowieku siedzi. Ja im przez uszy w duszę nie zaglądam. Ale patrząc z zewnątrz, przynajmniej na panów, którzy mnie odwiedzają w salonie, są, hm, bardziej czyści, od uszu poczynając, ładniej pachną, używają dobrych kosmetyków, markowych perfum, dbają o cerę, włosy, paznokcie, zaczynają mieć własny styl… Ale czy pod tym dużo lepszym, światowym wyglądem i lepszymi manierami kryją się lepsi, grzeczniejsi, milsi ludzie? Czy nie pożałuje pan powrotu? Ręki nie dam sobie uciąć.
No i nie byłem mądrzejszy niż wcześniej
Brat z bratową snuli wyjątkowo ponure wizje, mistrz Adam radził zachować ostrożność, a ja... No nic, czekam. Kolejną okazję do badań doświadczalnych w terenie miałem już godzinę późnej. Chciałem bowiem przed tą uroczystością powitalną w restauracji brata nabyć telefon komórkowy. Moja oddalona o tysiące kilometrów sieć tutaj nie działała, co było raczej zrozumiałe.
Mistrz Adam polecił mi największego polskiego operatora, który miał swój punkt niedaleko, w dużym centrum handlowym.
– Dobrzy są?
– Gdyby nie byli najlepsi, nie byliby chyba najwięksi, ale mogę się mylić – odparł w swoim stylu barber.
W centrum handlowym był… tłok. Wyjątkowy czy nie, nie wiedziałem, bo nie miałem skali porównawczej, ale ludzi w tę piękną sobotę było mnóstwo. Nie przeszkadzało mi to ani trochę, choć w drodze do punktu obsługi klienta operatora sieci komórkowej musiałem przejść przez cały parter, co dawało jakieś pół kilometra spaceru. Chętnie zrobiłbym tę trasę nawet i 4 razy! Nie wiem, czy Polki są najpiękniejsze na świecie, wszak całego świata nie zwiedziłem, ale z ręką na sercu mogę powiedzieć, że od dwudziestu lat nie wiedziałem naraz, w jednym miejscu i czasie, tylu pięknych, ładnych i ślicznych kobiet, którym ani wiek, ani rozmiary nie ujmowały urody.
Mało mi oczy nie wypadły. Mało nie zaśliniłem sobie świeżo przystrzyżonej i wywoskowanej brody. Mało sobie szyi nie skręciłem, ale… dzięki temu zauważyłem, że za mną też się oglądają. Cóż, miałem prawie 2 metry wzrostu, modnie przycięte i wystylizowane na wikinga włosy tudzież broda, plus piękna opalenizna w środku zimy.
Wyglądałem naprawdę nieźle
Nieskromnie mówiąc, to mogło robić wrażenie i to chyba nie tylko w Polsce. Kiedy dotarłem na miejsce, dziewczyna za ladą na mój widok uśmiechnęła się z podziwem i czysto kobiecym zainteresowaniem. Tak szczerym, że aż się zarumieniłem. Odchrząknąłem.
– Dzień dobry – powiedziałem. – Wczoraj przyleciałem z Nowej Zelandii i…
– Szefie! – zawołała z podnieceniem w głosie.
Za chwilę obok niej wyrósł jak spod ziemi… kolejny wiking. Mojej postury i też z brodą, tyle że nie siwoblond, a kruczoczarną. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie z błyskiem porozumienia w oczach, a potem on się odezwał po angielsku, witając mnie ciepło i serdecznie. Jak dawno niewidzianego druha. Ja odruchowo po angielsku odpowiedziałem, ale zaraz parsknąłem śmiechem.
– Mówię po polsku – wyjaśniłem. – Choć po angielsku chyba ciut lepiej, bo język nieużywany z czasem zanika, co u mnie objawia się lukami w polskim słownictwie, ale zamierzam dużo trenować. Również przez telefon. Stąd moja wizyta.
Wyjaśniłem mój problem, a oni rozwiązali go w niecałą godzinę. Dostałem nowiutki telefon, model z najwyższej półki, do tego milion lat darmowego internetu w śmiesznie niskim abonamencie i laptop w prezencie za złotówkę. No, poszaleli chyba! Ale wziąłem, bo był dwa razy lepszy niż mój. W prezencie od firmy dostałem jeszcze torbę do tego laptopa, żebym mógł się zapakować.
Wizyta w centrum handlowym bardziej niż cokolwiek pokazała mi, jak bardzo zmieniła się Polska od czasu mojego wyjazdu.
Normalnie powiało… Europą
Ja, imigrant, poczułem się, jakbym przybył z prowincji do krainy miodem i mlekiem płynącej, kartofelkami się toczącej, do ojczyzny pięknych kobiet, eleganckich mężczyzn, przyjaznych sprzedawców i zdolnych barberów-filozofów. Oczywiście, sądząc po zachowaniu mojego brata i bratowej, tudzież wnioskując z ich pełnych narzekań opowieści, nie było tu tak różowo, jakby się mogło wydawać po raptem 2 dniach pobytu. Ale gdzież jest?
Na własnej skórze, boleśniej niż można sobie wyobrazić, przekonałem się, że raj na ziemi nie istnieje. W idyllę edenu w każdej chwili może wtargnąć podstępny wąż, tsunami, pijany kierowca… Nigdzie ma gwarancji dobrej pogody ani wiecznego szczęścia. Wszędzie są urzędy, politycy, cwaniacy, nieżyciowe przepisy, nieznośni sąsiedzi, marudni bracia…
Kiedy wylądowałem w restauracji, już na mnie czekali. Brat z bratową i bratankiem, zastawiony stół, obsługa na baczność, by przywitać mnie szampanem, chlebem i solą oraz brawami, jak pana młodego. Czemu tak? Nie miałem pojęcia, ale wzruszyłem się do łez. I już wiedziałem, że podjąłem słuszną decyzję. Wróciłem i zostaję. Bo cudze chwalicie, a swego nie znacie. Bo źle już było. Bo wciąż jeszcze miałem resztę życia do przeżycia i chciałem to robić w miejscu, gdzie się urodziłem. Może się zmieniło, może ludzi byli inni, a może wcale. Przekonam się sam.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”