„Straszliwa diagnoza spędzała mi sen z powiek. Bałam się, nie chciałam skończyć na cmentarzu. To miłość dała mi wolę walki”

Kobieta, która odnalazła miłość fot. Adobe Stock, Hordina Anastasia
„Chodziliśmy razem po górach, trzymaliśmy się za ręce, milczeliśmy albo rozmawialiśmy, jak nam się chciało. Było cudownie. Pocałowaliśmy się dopiero ostatniego wspólnego wieczoru, podczas pożegnania na dworcu. Wróciłam z Tatr zakochana i pełna nadziei”.
/ 12.07.2022 06:30
Kobieta, która odnalazła miłość fot. Adobe Stock, Hordina Anastasia

Jesień tamtego roku okazała się przełomowa w moim życiu. Poszłam na coroczną wizytę kontrolną do ginekologa i przy badaniu piersi moja pani doktor powiedziała, że wyczuwa w lewej piersi niewielkie zgrubienie. Zesztywniałam.

– Czy to rak? – zapytałam.

– Proszę się nie martwić na zapas. To może być coś niegroźnego. Ale trzeba sprawdzić. 

Zrobiła mi USG piersi, niestety obraz nie rozwiał wątpliwości, więc dostałam skierowanie na zabieg pobrania wycinka guza. Termin dopiero za dwa tygodnie. Tyle czasu w niepewności!

A kto wie, ile trzeba będzie potem czekać na wyniki? Byłam przygnębiona. Więcej, po raz pierwszy w moim trzydziestoletnim życiu bałam się śmierci. A jeżeli to naprawdę początek końca?

A jeśli jedyne, co mnie czeka, to cmentarz?

Nie mogłam opędzić się od podobnych myśli. Na próżno przywoływałam samą siebie do porządku, nakazywałam sobie spokój i rozsądek. Zaczynałam świrować ze strachu i niepewności.

Żeby jakoś temu zaradzić, wzięłam tygodniowy urlop i pojechałam zdobywać tatrzańskie szczyty. Sama nie wiem czemu. Nie byłam dotąd wielką miłośniczką gór. Ale w tamtej chwili, kiedy zjadały mnie nerwy, czułam, że potrzebuję samotności, obcowania z naturą i porządnego fizycznego zmęczenia.

Jako pierwszy cel wybrałam sobie ambitnie Kościelec. Trasa była opisana jako trudna, a widoki miały zapierać dech w piersiach. Wyruszyłam z Kuźnic i powędrowałam wyznaczonym szlakiem.

Czyste górskie powietrze w płucach, wokół wysokie drzewa, a nade mną niebieskie niebo. Idealny dzień na wędrówkę! Im dalej kamienistą ścieżką, tym było mocniej pod górę. Ale nie zamierzałam zwalniać, przyspieszone tętno i oddech wprawiały mnie w świetny humor. Udało mi się oczyścić umysł ze zmartwień i cieszyłam się chwilą.

Doszłam do schroniska Murowaniec, odpoczęłam i ruszyłam dalej. Czarny Staw Gąsienicowy wcale nie był czarny czy choćby ciemny, tylko niebieski jak szafir. Cudny! Zapatrzyłam się w jego krystaliczną toń, a potem wkroczyłam na najtrudniejszą część szlaku.

Było już bardzo ostro pod górę, a ścieżka składała się ze skał. Należało ostrożnie stawiać każdy krok, by nie spaść. W niektórych miejscach musiałam pomagać sobie rękami. Patrzyłam tylko przed siebie i pod nogi, żeby nie widzieć, jak wysoko jestem. Bałam się, ale był to strach pod kontrolą – lekki lęk wysokości, który mnie nie paraliżował, lecz mobilizował.

Właśnie przełamuję własne bariery

Dokonuję czegoś, czego nigdy wcześniej nie zrobiłam. I udało mi się: dotarłam na sam szczyt! Byłam szczęśliwa, spełniona i zachwycona. Zaczęłam robić zdjęcia. Chcąc jak najlepiej uchwycić piękno i grozę widoku, zbliżyłam się do samej krawędzi skały.

– Hej, uważaj. Cofnij się – usłyszałam obok męski głos, spokojny i łagodny.

Dopiero wtedy ocknęłam z radosnego amoku i uświadomiłam sobie, jak blisko przepaści stoję. Gdyby krzyknął, mógłby mnie spłoszyć, ale miał więcej rozsądku niż ja. Cofnęłam się w bezpieczne miejsce. Z drugiej strony… może lepsza szybka śmierć niż długie i bolesne umieranie na raka, naszła mnie niechciana myśl.

Szlag! A już prawie udało mi się zapomnieć o guzku! Cały mój dobry humor uleciał. Zaczęłam schodzić ze szczytu. O dziwo, droga w dół okazała się dużo trudniejsza niż pod górę. W pewnym momencie nie wiedziałam, gdzie postawić stopę. Tuliłam się do skały, trzymając się jej kurczowo rękami i mając podparcie tylko dla jednej nogi, druga wisiała w powietrzu.

Nie mogłam się puścić, bo wtedy mogłabym się stoczyć w przepaść. Gorączkowo starałam się wymacać stopą jakąś podporę, ale bez skutku. W dodatku mięśnie ramion zaczęły mi drżeć ze zmęczenia. Boże, długo nie dam rady tak wisieć! Już nie uważałam, że śmierć od upadku jest „fajniejsza”.

Gdzie pewność, że zginę na miejscu? Mogę dalej umierać na raka, tyle że na dokładkę sparaliżowana. Dziękuję, obejdzie się. Lepszej motywacji do walki nie potrzebowałam. Nie poddam się! Spróbuję podciągnąć się z powrotem i tam odpocznę. Ale nim to zrobiłam, usłyszałam ten sam spokojny męski głos

On naprawdę uratował mi życie!

– Opuść się, powoli, podłożę dłonie, staniesz na nich. Wszystko w porządku.

Nieznajomy był blisko, tuż pode mną. Skąd się tam wziął? Mogłabym przysiąc, że zaczął schodzić dużo wcześniej niż ja i powinien być już daleko.

– Uda ci się – powiedział tak pewnie, że mu uwierzyłam.

Zrobiłam, co kazał, i najpierw stanęłam na jego splecionych dłoniach jak na schodku, a chwilę później stałam już pewnie obiema stopami na skalnym podłożu.

– To było najgorsze miejsce. Dalej już będzie łatwiej – pocieszył mnie mój wybawca.

– Uratowałeś mi życie! – impulsywnie go uściskałam.

– Nic podobnego – roześmiał się ciepło. – Sama zeszłaś, ja tylko trochę ci pomogłem. Wykazałaś się nie lada odwagą.

– Chyba głupotą – burknęłam.

Pomyślałam, że ze mnie kpi, i zrobiło mi się przykro. Zauważył to.

– Mówię serio – zapewnił mnie. – Odwaga to nie brak strachu, tylko przełamywanie go. Naprawdę jesteś dzielna.

Jego słowa sprawiły, że poczułam taką dumę i radość, jakby dał mi medal. Dalej schodziliśmy razem. Rozmawialiśmy, ale niewiele. Chyba oboje woleliśmy milczeć i po prostu chłonąć atmosferę Tatr.

Kiedy doszliśmy do schroniska, zaproponowałam, że postawię mu herbatę w podziękowaniu za pomoc. Nie odmówił. Do Kuźnic też szliśmy razem i tam również jakoś nie mogliśmy się rozstać.

Chciałam, by zapamiętał mnie zdrową

– A jutro jaką trasę robisz? – zagadnął mnie.

– Chyba Czerwone Wierchy.

– Mógłbym ci towarzyszyć?

Kiwnęłam głową.

– Ale pod jednym warunkiem.

– Jakim?

– Że dowiem się, jak masz na imię.

– Faktycznie, nawet się sobie nie przedstawiliśmy. Przepraszam. Nie przyszło mi to do głowy, może dlatego, że czuję się, jakbym już cię znał.

Ten tekst zabrzmiałby jak tani podryw, gdyby nie to, że został tak spontanicznie i naturalnie wypowiedziany. I gdyby nie to, że czułam dokładnie to samo.

– Tomek – podał mi rękę.

– Ula – uścisk jego dłoni sprawił, że przeszedł mnie przyjemny dreszcz. 

Kolejne dni należały do nas. Chodziliśmy razem po górach, trzymaliśmy się za ręce, milczeliśmy albo rozmawialiśmy, jak nam się chciało. Było cudownie. Pocałowaliśmy się dopiero ostatniego wspólnego wieczoru, podczas pożegnania na dworcu. Obiecaliśmy sobie, że będziemy w kontakcie i że wkrótce się spotkamy.

Wróciłam z Tatr zakochana i pełna nadziei. Niestety, okazało się, że mam nowotwór w piersi. Na szczęście został szybko wykryty i nie zdążył się rozwinąć. Miałam duże szanse na pełne wyzdrowienie. Ale czekała mnie operacja, a później być może chemioterapia, więc uznałam, że nie będę rozwijać relacji z Tomkiem.

Dopiero co się poznaliśmy i chciałam, by zapamiętał mnie taką, jaka byłam w Tatrach, a nie wyniszczoną walką z rakiem.

Ustąpiłam, choć nadal miałam wątpliwości

Nie odbierałam od niego telefonów, myśląc, że sam się zniechęci, ale nie dawał za wygraną i wciąż wydzwaniał, pisał sms-y, odzywał się do mnie na fejsie. Okej, nie będę tchórzem, zasłużył na szczerość.

Zadzwoniłam do niego i powiedziałam mu prawdę: że mam raka i w najbliższym czasie będę skupiona na leczeniu, nie ma teraz w moim życiu miejsca na miłość.

– Więc pozwól, że będę twoim przyjacielem. Na przyjaźń zawsze jest czas i miejsce, w chorobie tym bardziej. Chcę cię wspierać, Ulka, proszę! – Tomek niemal błagał.

Tomasz najpierw przyjeżdżał mnie odwiedzać, ale kiedy okazało się, że jednak muszę się poddać chemioterapii, przeprowadził się do mojego miasta, żeby być przy mnie. Nie potrafił udawać, że chodzi tylko o przyjaźń, a i ja zapragnęłam więcej. Myślę, że to właśnie dzięki niemu pokonałam chorobę: bo miałam dla kogo żyć.

W tym roku znów wybraliśmy się razem w Tatry. Dokładnie tam, gdzie się poznaliśmy, na szczycie Kościelca, Tomek poprosił mnie o rękę. Nietrudno zgadnąć, co odpowiedziałam.

Czytaj także:
„On stracił żonę, ja pochowałam męża. Nic już nie stało nam na przeszkodzie, by wspólnie zacząć nowe życie”
„Mąż zapracował się na śmierć, żeby spełnić moje marzenie. Zamiast świętować urodziny, płakałam na pogrzebie”
„Choroba odebrała żonie rozum. Zamiast walczyć o życie, uwierzyła nawiedzonej babie i ściągnęła tragedię na naszą rodzinę”

Redakcja poleca

REKLAMA