Mieszkam na wsi. Od pokoleń. Ani biedna ta nasza wieś nigdy nie była, ani nadmiernie bogata. Babcia mi opowiadała, że przed wojną w pobliskim dworku miał swoją siedzibę jakiś obszarnik i większość mieszkańców pracowała u niego w polu. Niektórzy mieszkali w czworakach, inni mieli swój kawałek ziemi. Generalnie, podobno było tu całkiem spokojnie, i jak na wiejskie, przedwojenne warunki, kwitł dobrobyt.
Po wojnie oczywiście wszystko się zmieniło. Zrujnowany pałacyk przejęło państwo i powstał tu PGR. Babcia mówiła, że wszyscy byli zadowoleni – zniknęły czworaki, pojawiły się nowoczesne bloki. No i wieś miała zapewnioną robotę! I to z pokolenia na pokolenie. Pamiętam jeszcze, bo urodziłam się w latach 70., jak moi rodzice jeździli tam do pracy, a po południu obrabiali nasz kawałek pola.
A potem komuna się skończyła. Najpierw nie było wiadomo, o co chodzi. Potem można było kupować ziemię, i jak kto miał za co, to to robił. Moi rodzice jakoś za późno się chyba zorientowali, że warto zainwestować w pole. PGR w większości przeszedł w prywatne ręce, ktoś się z kimś procesował o pałacyk. A ziemia, którą po wojnie odebrali ludziom, teraz do nich wróciła. Do rodziców też, i może dlatego doszli do wniosku, że im wystarczy i pegeerowskiej kupować już nie muszą?
W tamtych czasach byłam już dorosła, ale prawdę mówiąc, niespecjalnie się interesowałam tym tematem. Byłam zakochana i bardziej zajmowały mnie spotkania z Jarkiem, moim przyszłym mężem, niż kupowanie ziemi. Chociaż wiedziałam, że prędzej czy później to i tak będzie moje.
Nie potrzebowaliśmy wiele do szczęścia
Właśnie z tego powodu po ślubie zamieszkaliśmy z Jarkiem u moich rodziców. Tata od razu dał nam ziemię, zaczęliśmy się budować. Mój mąż kochał pracę na roli i pod tym względem dogadywali się z tatą. Czasami byłam na nich trochę zła, bo zamiast chodzić na romantyczne spacery czy kolacje, spędzałam samotne wieczory. Siedziałam w naszym nowym domu, a mój mąż u moich rodziców ustalał, czym obsiać ziemię, jak ją nawozić, czy opłaca się kupić kombajn…
Chociaż z drugiej strony cieszyłam się, że jest zaradny i gospodarny, bo jak czasem słuchałam opowieści koleżanek o ich mężach, o piciu i wiecznych kłótniach w domu, to dziękowałam, że mnie to „szczęście” ominęło.
Cztery lata po ślubie przyszła na świat nasza córeczka, a rok później druga. Ja nie pracowałam, zajmowałam się dziećmi, ale niczego nam nie brakowało. Jarek świetnie sobie radził i nie mogliśmy narzekać. Uważałam, że mamy wszystko, co nam do życia potrzebne i byłam szczęśliwa.
Wiedziałam oczywiście, że na wsi są prawdziwi bogacze. Ci, co zainwestowali w ziemię, kiedy była tania, i postawili szklarnie. Pobudowali piękne wille, jako pierwsi mieli anteny satelitarne, a ich samochody wzbudzały zazdrość wszystkich facetów. No, nie powiem, futra kobiet też były piękne. Ale chociaż wiedziałam, że jesteśmy od nich biedniejsi, nie sądziłam, że to może być powodem kłopotów.
Pierwszy raz zorientowałam się, że pieniądz dzieli ludzi, gdy moja starsza córka poszła do szkoły. Już po kilku dniach wróciła zapłakana.
– Mamo, Kasia śmiała się ze mnie, bo nie mam butów Pumy – szlochała.
– Przecież nikt nie ma – powiedziałam, bo wtedy komputery dopiero się pojawiały. – Tylko Kowale i Mazur…
– No i Kaśka ma, i Paulina – moja Zuzia pociągnęła nosem. – One powiedziały, że z nimi to mogą się bawić tylko ci, którzy mają Pumy i Adidasy. A biedota niech się trzyma z daleka.
– Tak powiedziała? – starałam się zachować spokój, ale wszystko się we mnie gotowało. – No to nie baw się z nią. Przecież i tak najbardziej lubisz Martę i Hanię, prawda?
Córka jakoś się uspokoiła, ale ja nie mogłam zapomnieć o tej rozmowie. Tym bardziej że prawie codziennie przynosiła ze szkoły tego typu opowieści. Wyraźnie przeżywała to, jak traktują ją koleżanki. I wciąż dopominała się markowych ciuchów, chociaż tłumaczyłam jej, że są za drogie.
Moja córka nie chodzi jak dziad!
Oczywiście, poruszyłam ten problem w szkole. Nie tylko mnie dotyczył, więc kilkoro rodziców dołączyło się do protestów. Zaproponowaliśmy, żeby dzieci ubierały się do szkoły nieco skromniej, ale bogaci rodzice nie chcieli się na to zgodzić.
– To nie moja wina, że niektórych nie stać na porządne ciuchy – wzruszyła ramionami Mazurowa. – Z tego powodu moje dziecko ma chodzić jak dziad?
– Moja córka nie chodzi jak dziad! – podniosłam głos, bo wszystko we mnie kipiało ze złości. – Ma porządne ubrania. A zresztą, to chyba nie ciuchy określają człowieka?
– Ale określają, czy ktoś umie radzić sobie w życiu czy nie – Mazurowa potrząsnęła ręką, a jej złote pierścionki rzuciły refleksy na ścianę.
– I niby z tego powodu twoja córka ma prawo obrażać inne dzieci, tak?! – nie wytrzymałam.
– Obrażać? – Mazurowa była wyraźnie zdziwiona. – To przecież nie jest żadne obrażanie. A z nieudacznikami zadawać się nie musi.
I wtedy po raz pierwszy została postawiona wyraźna granica. Bogaci znaleźli się po jednej stronie, a po drugiej my – normalni. No, bo przecież ani z nas patologia, ani biedota! Tyle że na zbytki nas nie stać!
Nam, dorosłym, to właściwie było wszystko jedno. No, prawie. Bo niektóre baby wyraźnie zazdrościły innym bogactwa. Słyszałam, jak jedna z drugą na chłopów narzekają, że niezaradni i o dom zadbać nie potrafią. Oczywiście wynikały z tego same kłótnie. Wiem, bo koleżanki mi opowiadały, co się u nich w domu dzieje.
Mnie tylko dzieciaków było żal. Bo i jedna, i druga córka wyraźnie cierpiały z powodu tego, że są w „gorszej” grupie. Liczniejszej i, moim zdaniem, zdecydowanie sympatyczniejszej. Ale nie potrafiłam ich przekonać, żeby się nie przejmowały. Jak szłam do sklepu, to nieraz widziałam, jak dziewczyny na boisku stoją zbite w dwie grupki. Jedna – wyraźnie inaczej ubrana, uczesana, głośna. I druga – spokojniejsza, ta niby biedniejsza…
Nie chcieli się zgodzić, żeby za niego wyszła
Najbardziej mnie denerwowało, że rodzice nakręcali tę sytuację. Mazurowa zabroniła nawet córce bawić się z biedniejszymi dziećmi! Kiedyś, jak moja Zuzia zachorowała, to poprosiłam młodszą, żeby poszła dla siostry po zeszyty. Do Mazurów, bo najbliżej mieszkają, a nie chciałam, żeby dzieciak mi się po wsi wieczorem plątał. A ten głupi babsztyl nawet jej do domu nie wpuścił! I zeszytów też nie dała. Podobno się bała, że zniszczymy. Mało mnie szlag nie trafił!
Nie zostawiłam tak tego. Przy najbliższej okazji powiedziałam jej, co myślę. I to w sklepie, przy ludziach!
– Pieniądze szczęścia nie dają, za to rozum odbierają – wycedziłam do Mazurowej. – Dzieciaka do nienawiści chowasz. Jeszcze ci się za to w życiu odwdzięczy, zobaczysz.
Zamurowało ją i nic mi nie odpowiedziała. A widziałam po minach innych, że są po mojej stronie…
No i mamy teraz taką podzieloną społeczność. Ostatnio ta „nierówność” to już nawet na poważne obszary wkroczyła. Otóż jeden z „biednych” chłopaków w naszej wsi kochał się w bogatej dziewczynie. Lubili się, prowadzali ze sobą od lat i wszyscy wiedzieli, że coś z tego będzie. Czekał tylko, aż studia skończy, a potem się jej oświadczył. Ale rodzice nie chcieli się zgodzić! Powiedzieli, że ich córka za takiego gołodupca nie wyjdzie. A to przecież porządny, dobry chłopak, ze zwyczajnej rodziny. I w dodatku po studiach!
Tak to biedaczek przeżył, tak się wkurzył, że wyjechał do miasta, roboty szukać. A dziewczyna o mało się nie zabiła – jakieś prochy łyknęła, ledwie ją odratowali. Z tego, co wiem, to ona nadal kontaktuje się z tym chłopakiem i ma zamiar do niego pojechać. A jej matka tak się zacietrzewiła w tej swojej nienawiści do „biedoty”, że tego nie widzi. Martwię się tym wszystkim, bo kiedyś ta nasza wieś zżyta była i czy się komuś lepiej, czy gorzej powodziło, to jednak ludzie razem się trzymali.
Teraz nasza społeczność wyraźnie się podzieliła na biednych i bogatych. Co gorsza, ci „lepsi” nie dość, że ferment we wsi sieją, dzieciaki podburzają, to jeszcze i na zebraniu u sołtysowej swoje racje forsują. Jak gmina dwa lata temu pieniądze na asfalt dała, to przegłosowali, żeby do ich posesji wylali. Podobno kogoś tam w gminie przekupili…
A najgorsze, że żyć razem musimy i codziennie tę niesprawiedliwość oglądamy. Moje córki już są duże, rozumieją wszystko, ale i tak jest im bardzo przykro. Bo na imprezy do bogatych nie chodzą, na wesela zapraszane nie są. Co gorsza, ci bogatsi nadal biednym dokuczają… I do czego to wszystko doprowadzi?
Czytaj także:
„Mąż wyjechał za granicę, by zarobić na markowe ciuchy i gadżety dla syna. Żyjemy osobno, ale nie wyzywają nas od biedaków”
„Córka zażyczyła sobie urodziny za kilka tysięcy złotych. Gdy jej odmówiliśmy, zaczęła nas wyzywać od biedaków i nędzarzy”
„Prawie nikt nie wie, że mam kasy jak lodu. Udaję biedaka, bo nie chcę, by ludzie oceniali mnie przez pryzmat pieniędzy”