„Bardziej od rodziny kochałem zaglądać do butelki. Żona wyciągnęła do mnie pomocną dłoń i... wręczyła papiery rozwodowe”

Załamany mąż fot. Adobe Stock, Meeko Media
„Nie mogłem w to uwierzyć, ale Sylwia mówiła śmiertelnie poważnie. Przeraziłem się. Całą noc przesiedziałem w fotelu, wyjątkowo zupełnie trzeźwy, chociaż miałem ochotę wyskoczyć na stację benzynową i kupić sobie pocieszycielkę. Uznałem jednak, że to zbyt poważna sprawa”.
/ 17.02.2023 10:30
Załamany mąż fot. Adobe Stock, Meeko Media

Stanąłem przed wystawą sklepu i zapatrzyłem się na przebogaty asortyment. Czego ja tutaj kiedyś nie kupowałem? Niewiele by się dało znaleźć, i to tylko z nowych rzeczy. Przełknąłem ślinę. Wódki czyste i smakowe, nalewki, wina, piwa najróżniejszych gatunków…

Przełykałem ślinę, patrząc na to bogactwo, a jednocześnie czułem znajome pieczenie w przełyku i żołądku, zupełnie jakbym się już napił. Pieczenie przyjemne i przykre zarazem, takie, kiedy człowiek dostarcza organizmowi wyczekiwanej substancji, a jednocześnie wie, że ta mu szkodzi.
Oblizałem wargi, bo zacząłem odczuwać suchość w ustach. Ach, wejść do środka i kupić jakąś flaszeczkę. Nie żeby od razu pół litra czy więcej, ale chociaż setkę czy dwusetkę. Pójść z tym później za najbliższy róg i tam wychylić duszkiem!

Ile razy tak robiłem? Sto? Dwieście?

Na pewno więcej. I nie tylko w pobliżu tego sklepu, bo wstydziłem się kupować zbyt często w jednym miejscu. Właśnie jakiś mężczyzna wyszedł ze sklepu. Z miejsca zauważyłem, że ukradkiem otwiera małpkę i wprawnie wlewa sobie w gardło jej zawartość, korzystając z tego, że na ulicy jest mało ludzi. Poza mną i tak nikt nie zwrócił na niego uwagi. A mnie aż skręciło. Boże, przecież to istna tortura mieć możliwość się napić i nie móc tego zrobić! Przecież wiem doskonale, że wystarczy łyk, abym się przestał kontrolować.

Powinienem odejść, zapomnieć o tym sklepie, a przede wszystkim o tym widoku, ale nie byłem w stanie, zupełnie jakby mnie ktoś przykręcił wielkimi śrubami do płyt chodnikowych.

A może nic się nie stanie? – mruknąłem do siebie. – Jedna jedyna setka i koniec!

Rozsądek podpowiadał, że to byłby dopiero początek, doświadczenie również, ale pragnienie nasycenia tego demona, który czai się gdzieś w środku mnie, było przemożne. W końcu nikt nie może mi niczego nakazywać!

Sięgnąłem do kieszeni, żeby sprawdzić, czy mam portfel. Niby to wiem, bo zawsze go tam noszę, ale siła nawyku jest chyba niezniszczalna, a ja mam właśnie takie natręctwo, żeby sprawdzić od czasu do czasu, czy nie zniknął. Oczywiście wyczułem gładką skórę. Na koncie miałem pieniądze, wystarczyło wejść do sklepu i poprosić o wódeczkę…

Sylwia rzuciła papiery na stół

Lecz oprócz portfela wyczułem jeszcze coś. Coś, co poruszyło się jak żywa istota, połaskotało mnie w opuszki palców. W pierwszej chwili nawet się przestraszyłem, ale zaraz sobie przypomniałem, co to jest. Różaniec. Nie cały, tylko składający się z dziesięciu paciorków. Dostałem go od księdza, który prowadził z nami część zajęć w ośrodku odwykowym. Pamiętam też dokładnie, co powiedział:

– Widzisz, odmawianie różańca jest szczególnie ważne dla kogoś, kogo dręczą problemy. Szczęśliwy człowiek również nie powinien stronić od modlitwy, ale dla niego jest tylko jakąś cząstką istnienia. Dla takich jak my różaniec może stać się podporą i opoką. Może, nie musi! Trzeba pragnąć! – podkreślił. – Trzeba chcieć, zwrócić serce do Boga, otworzyć się na modlitwę. Pierwszą i drugą część Pozdrowienia Anielskiego uznawano kiedyś wręcz za egzorcyzm.
 

Wówczas nie zwróciłem na to jakiejś większej uwagi. Byłem zadowolony, że niebawem opuszczam miejsce terapii. Teraz jednak słowa wróciły, a wraz z nimi lawina niezbyt miłych wspomnień. To była moja trzecia próba wyjścia z alkoholizmu. Wcale nie chciałem jej podejmować, ale tym razem żona zapowiedziała, że jeśli się nie poddam leczeniu, rozwiedzie się ze mną, i to z orzeczeniem o mojej wyłącznej winie.

– Taka żarliwa katoliczka i rozwód! – roześmiałem się beztrosko. – Co by na to powiedziało twoje czujne sumienie?

Wtedy bez słowa rzuciła na stół jakieś papiery. Podniosłem je do oczu i zdębiałem. To był przygotowany przez adwokata pozew rozwodowy…

– To egzemplarz dla ciebie, do wglądu – oznajmiła. – Mecenas już złożył w sądzie, co trzeba, dostaniesz jeszcze komplet dokumentów drogą formalną. Jeśli podejmiesz terapię i ukończysz ją, wycofam pozew, a jeśli nie… – zawiesiła głos.

Nie mogłem w to uwierzyć, ale Sylwia mówiła śmiertelnie poważnie. Przeraziłem się. Całą noc przesiedziałem w fotelu, wyjątkowo zupełnie trzeźwy, chociaż miałem ochotę wyskoczyć na stację benzynową i kupić sobie pocieszycielkę. Uznałem jednak, że to zbyt poważna sprawa.

– Dobrze – powiedziałem rano. – Pójdę na leczenie.

– Zaklepałam już miejsce w pewnym ośrodku – odpowiedziała.

– Taka byłaś pewna, że się zgodzę? – spytałem z lekką drwiną.

– Taką miałam nadzieję. To jest daleko, na Mazurach.

Alkoholizm niejedno ma imię

Ja należałem do tych, którzy spożywają codziennie niezbyt duże dawki, chociaż to akurat sprawa dyskusyjna, bo dla mnie niedużą dawką były obecnie trzy, cztery setki dziennie, a czasem też dwusetki, a zaczynałem skromnie od jednej małpki po pracy.

Problem w tym, że po alkoholu robiłem się przykry i nerwowy. Nie wywoływałem awantur, nie podnosiłem ręki na żonę czy dzieci, ale pozwalałem sobie na złośliwości i nawet wulgarność. Poza tym dwa razy w roku miałem typowy ciąg alkoholowy i nie trzeźwiałem przez kilka dni. Brałem wtedy urlop z pracy albo płaciłem za zwolnienie pewnemu lekarzowi.

Naprawdę powinienem coś z tym zrobić i próbowałem, ale raz sam przerwałem odwyk, a za drugim razem upiłem się następnego dnia po wyjściu. Nie miałem odpowiedniej motywacji. Takiej chociażby jak groźba rozwodu… Miejsce terapii okazało się wyremontowanym ośrodkiem wczasowym z lat siedemdziesiątych, jakich za radosnego Gierka nastawiano co niemiara, a które po zmianie ustroju zaczęły podupadać i niszczeć. Szkoda, bo miały swój urok.

Różne są szkoły leczenia alkoholizmu, czasem zaczyna się od pobytu na oddziale nerwic w szpitalu psychiatrycznym, czasem na innych oddziałach, a dopiero potem idzie się na właściwą terapię. Są też takie jak ten, w którym się znalazłem, gdzie od razu podejmowano właściwe leczenie, a panowały ostre, wręcz drakońskie zasady dotyczące rozkładu dnia i przede wszystkim totalnej kontroli, czy na teren ośrodka ktoś nie przemyca alkoholu.

Złapany na posiadaniu choćby kropli wylatywał natychmiast, a w dodatku musiał pokryć całość należności za pobyt, której osiemdziesiąt procent pokrywała fundacja, a resztę jakiś tajemniczy sponsor. To były spore pieniądze i każdy podpisywał zobowiązanie, że jeśli naruszy punkty regulaminu dotyczące abstynencji, uiści pełną opłatę pod rygorem skierowania sprawy na drogę sądową.

Pobudkę mieliśmy o szóstej trzydzieści, potem ćwiczenia fizyczne, śniadanie i pierwsza część zajęć, trwająca do obiadu. Następnie godzina oddechu i druga seria spotkań grupowych oraz indywidualnych. Dopiero wieczorem mogliśmy odetchnąć, porozmawiać spokojnie, obejrzeć telewizję, ale tylko do dwudziestej trzeciej, bo obowiązywała cisza nocna aż do pobudki.
Nie wszyscy to wytrzymywali i odchodzili na własną prośbę.

Przez cały trzymiesięczny pobyt w ośrodku tylko raz wyrzucono kogoś za posiadanie alkoholu. Prawdę mówiąc, sam wiele razy miałem ochotę zrezygnować, ale trzymał mnie strach przed rozwodem i niektóre świetne zajęcia, szczególnie te z księdzem.

Kapłan też był alkoholikiem, tyle że trzeźwym od dwudziestu lat, ale wychodził z uzależnienia bardzo długo, więc to, co do nas mówił, budziło zaufanie. A mówił to, co nam w duszach grało… Cóż, gdybym miał opisać pobyt na odwyku, wyszłaby z tego osobna opowieść, a może nawet pełnoprawna książka.

Wcale nie było tak, że od razu mi ulżyło

Teraz zaś stałem przed sklepem, patrzyłem jak zahipnotyzowany na wystawę, a moja ręka odruchowo ściskała różaniec. Nie zamierzałem wyjmować go z kieszeni – kuriozalnie wyglądałby facet przed monopolowym z różańcem w dłoni. Ale w głowie wciąż huczały mi słowa księdza z ośrodka odwykowego:

„Trzeba zwrócić serce do Boga, otworzyć się na modlitwę”. Takie rzeczy słyszy się w kościele setki razy, ale w kazaniu wydają się zwyczajnymi banałami. Dopiero kiedy człowiek stanie przed prawdziwym problemem, zaczyna rozumieć ich wagę. „Zdrowaś Mario” – zacząłem w myślach, ściskając kurczowo paciorek. Nie wiedziałem, który z kolei, i nie miało to znaczenia.

Wcale nie było tak, że od razu mi ulżyło. Z początku klepałem modlitwę bezmyślnie, wciąż bardziej skupiony na kuszącym zbiorze butelek. Jednak po kilku powtórzeniach poczułem, że zaczynam się uspokajać, śruby mocujące mnie do chodnika puściły, mogłem się wreszcie odwrócić. Odszedłem od monopolowego na sztywnych nogach, ale z każdą minutą czułem się lepiej. Wreszcie wróciłem do domu, trzeźwy i dumny z siebie.

To był pierwszy raz, kiedy wygrałem z pokusą. Pierwszy, ale nie ostatni, bo przechodziłem jeszcze wiele podobnych kryzysów. Jak dotąd wszystkie przetrwałem, wspomagając się modlitwą, i muszę z dumą stwierdzić, że zdarzają mi się coraz rzadziej.

Czytaj także:
„Mąż zagroził żonie rozwodem, jeśli natychmiast nie urodzi mu dzieci. Ale nie pytał jej nawet, czy chciałaby je mieć”
„Była żona chce odebrać mi syna, którego nigdy nie chciała. To ja się nim zajmowałem, a sąd przyznał jej opiekę”
„Tolerowałam zdrady męża, dopóki jego kochanka nie zaszła w ciążę. Mścił się i uprzykrzał mi życie nawet po rozwodzie”

Redakcja poleca

REKLAMA