Był początek lata, postanowiłam wypłacić gotówkę z bankomatu. Zawsze korzystam z tego w banku, ale pech chciał, że akurat zabrakło w nim pieniędzy. Nie mogłam czekać, aż zostanie zapełniony, bo śpieszyłam się na ważne spotkanie, poszłam więc do najbliższego urządzenia, takiego z żółto-niebieskim logo… Włożyłam kartę, wystukałam na klawiaturze kwotę 400 złotych i grzecznie czekałam na wypłatę. Bankomat zamruczał, zacharczał i w końcu wypluł pieniądze.
Miałam małe trudności z ich wyciągnięciem, bo jeden z banknotów był bardzo zniszczony i przekrzywiony tak, że sterczał tylko koniuszek, ale jakoś sobie poradziłam. Już miałam schować wszystko do portfela, gdy zauważyłam, że brakuje 50 złotych. Dziesięć razy sprawdzałam i za każdym razem wychodziło mi to samo. Tymczasem na potwierdzeniu wypłaty jak byk było napisane, że dostałam wszystko, 400 złotych.
Nie jestem nieporadną, zagubioną pańcią od razu wpadającą w panikę i czarną rozpacz. Wzięłam głęboki oddech, policzyłam do dziesięciu i postanowiłam działać. Odnalazłam na bankomacie numer infolinii i natychmiast zadzwoniłam.
Dobry kwadrans czekałam na połączenie, bo wciąż słyszałam formułkę: „wszyscy nasi konsultanci są zajęci”, ale w końcu się udało. W telefonie usłyszałam męski głos.
Mężczyzna był bardzo rzeczowy
Wysłuchał mnie, zadał kilka pytań, coś tam posprawdzał, bo słyszałam, jak stuka na klawiaturze, a potem oświadczył, że z zapisu pracy bankomatu wynika, że dostałam całą kwotę. Grzecznie zaprzeczyłam, bo choć nigdy nie byłam najlepsza z matematyki, to liczyć umiem.
– W takim razie proszę złożyć pisemną reklamację w banku, który wydał pani kartę debetową – powiedział.
– Ale to nie mój bank jest winny, tylko państwa firma – zdziwiłam się.
– Takie są procedury. Pani występuje do banku, bank do nas i my wtedy rozpatrujemy reklamację – odparł.
Jak mi kazał, tak zrobiłam. Biegnąc przez pół Legionowa do swojego banku, aż gotowałam się ze złości, bo już wiedziałam, że porządnie spóźnię się na to ważne spotkanie. Ale cóż było robić… Banknoty pięćdziesięciozłotowe piechotą nie chodzą. Ja przynajmniej takich nie widziałam.
Pani w banku była bardzo miła. Pomogła mi wypełnić całą górę papierów, a na koniec oświadczyła, że rozpatrywanie reklamacji może potrwać do 60 dni.
– Ile?! – wybałuszyłam oczy.
– No, niestety. Takie są procedury. Ale niewykluczone, że sprawa zostanie załatwiona szybciej. Wszystko zależy od właściciela bankomatu – próbowała mnie pocieszyć.
Nawet nie pyskowałam, bo cóż ona była winna. Grzecznie odparłam, że postaram się uzbroić w cierpliwość i poczekam. Zresztą nie miałam innego wyjścia. Procedury to przecież świętość, czy to się nam podoba, czy nie…
Odpowiedź na reklamację przyszła po pięciu tygodniach. Gdy ją czytałam, to aż oczy ze zdziwienia przecierałam. Otóż okazało się, że właściciel bankomatu nie uznał moich roszczeń, ponieważ jego zdaniem transakcja przebiegła prawidłowo. Na dowód dostałam wydruk z pracy bankomatu. Wynikało z niego, że urządzenie wypłaciło mi jednak 400 złotych. I już.
Wściekłam się nie na żarty
Z dziesięć razy do dziesięciu liczyłam i ze dwieście głębokich oddechów wzięłam, zanim się uspokoiłam. A potem zabrałam się za pisanie odwołania. Nie jestem inżynierem, ale wiem (bo po tym, co mi się przytrafiło, dużo czytałam na ten temat w internecie), że banknot mógł utknąć gdzieś w urządzeniu. Zwłaszcza że to była maszyna starego typu, która pamiętała chyba jeszcze czasy początków ery plastikowych pieniędzy.
Zażądałam więc sprawdzenia wnętrza bankomatu i zapisów z monitoringu. Naiwnie łudziłam się jeszcze, że to wyjaśni zagadkę zaginięcia 50 złotych. Przecież nie mogły rozpłynąć się w powietrzu!
Tym razem czekałam na odpowiedź prawie dwa miesiące. Niestety, niewiele różniła się od poprzedniej. Bank zapewniał mnie, że zrobił wszystko, by odzyskać moje pieniądze, ale starania okazały się nieskuteczne. O sprawdzeniu wnętrza bankomatu ani słowa…
Od tamtej pory minął tydzień
Uspokoiłam się troszkę, miałam czas na przemyślenia. No i doszłam do wniosku, że na kolejne odwołania szkoda mojego czasu i nerwów. Bo po co mam je pisać? Żeby przeczytać kolejne ble, ble?
Zamiast tego postanowiłam opowiedzieć swoją historię. Ku przestrodze… Jak się wam przytrafi coś takiego, nie ruszajcie się od bankomatu nawet na krok.
Wrzeszczcie przez telefon, że macie gdzieś procedury reklamacyjne i domagajcie się natychmiastowego sprawdzenia maszyny. Może dzięki temu nie będziecie płakać przy ścianie płaczu jak ja.
Czytaj także:
„Baba w osiedlowym sklepie wzięła mnie za nieletnią gówniarę. Było mi wstyd, gdy alkohol dla męża kupował mi.... były uczeń”
„To miały być tylko korepetycje. Tymczasem mój przebiegły uczeń chciał mnie wyswatać ze swoim ojcem”
„W tajemnicy przed żoną zainwestowałem oszczędności w szemrany interes. Mój najlepszy przyjaciel zrobił ze mnie frajera”