Dwa miesiące temu poszłam na grzyby i zgubiłam się w lesie. Robiło się ciemno i coraz zimniej, a moja komórka nie miała zasięgu. Nawoływałam męża, znajomych – i nic. Nagle zorientowałam się, że nogi trzęsą mi się ze strachu. Uwiadomiłam sobie, że znam już to uczucie. Przypomniała mi się historia sprzed dwudziestu lat…
To nie była nasza pierwsza samodzielna wycieczka. Z Kaśką byłyśmy już samochodem w Finlandii, Szwecji i Norwegii. Tamtego lata padło na Irlandię. Trasa wiodła przez Francję, potem promem do Anglii i na koniec drugi prom – z Walii do Dublina. Najbardziej bałyśmy się lewostronnego ruchu drogowego, ale uznałyśmy, że jak obie będziemy zachowywać czujność, damy sobie jakoś radę.
W końcu lat 90., gdy Polska nie należała jeszcze do Unii Europejskiej, w Irlandii nie było tak wielu Polaków jak teraz. Im bardziej oddalałyśmy się od Dublina, tym bardziej egzotyczne wydawałyśmy się miejscowym. Bardzo nas to bawiło. Na przykład na kempingu gdzieś na północy, niedaleko Belfastu, miła starsza pani w recepcji bacznie nam się przyglądała, a z jeszcze większą ciekawością patrzyła na nasz zaparkowany na placu samochód.
– Zaraz panie zamelduję, ale proszę mi najpierw powiedzieć, co to za rejestracja? – zapytała w końcu.
Gdy usłyszała, że polska, otworzyła drzwi na korytarz i krzyknęła:
– John, John, chodź tutaj szybko, mamy gości z Polski!
I zaczęła opowiadać:
– Mieliśmy kiedyś tutaj parę z Polski. W 1979 roku. A może to był 1978?
John pokiwał głową, ale jego mina wskazywała na dziurę w pamięci. Pani obdarowała nas czteropakiem piwa i słoikiem domowej konfitury. Tak było na każdym kroku – wszędzie traktowano nas bardzo życzliwie. Kierownik innego kempingu pozwolił nam zamieszkać w baraku z kaloryferem, kiedy zorientował się, że zamierzamy w strugach lejącego deszczu rozkładać nasz mały namiot. Rozumiał, że na wynajęcie domku po prostu nas nie stać.
Impreza na plaży trwała w najlepsze
Odważyłyśmy się przekroczyć granicę północną. Rozejm między katolikami a protestantami w Irlandii Północnej trwał już ponad rok. Granica była otwarta, ale jednak pilnowali jej uzbrojeni żołnierze. Po ulicach miast ciągle krążyły wozy opancerzone. Belfast ciągle przecinał mur rozdzielający katolików od protestantów… Ale naprawdę nieswojo poczułyśmy się dopiero na osiedlu unionistów. Można je było poznać po krawężnikach pomalowanych w kolory brytyjskiej flagi. Uliczka była opustoszała, ale czułyśmy, że zza firanek ktoś nas obserwuje. Obcy samochód, obce rejestracje…
Gdy wróciłyśmy na południe, odetchnęłyśmy z ulgą. Czekała nas podróż wzdłuż zachodniego wybrzeża. Po kilku deszczowych dniach w końcu wyjrzało słońce i zrobiło się ciepło. W piątek zatrzymałyśmy się na małym kempingu tuż przy plaży. Nie był ogrodzony, ale wyglądał przyjemnie. Na środku stał nieduży baraczek z recepcją i łazienkami. Po obu stronach rozciągały się pola namiotowe. Od niedużej plaży, na której ustawiono stoły i ławy, odgradzała nas lokalna droga. Na polu stało kilka namiotów i przyczep. Ludzie jedli kolację, dzieci chlapały się w wodzie…
Rozbiłyśmy namiot na obrzeżu pola. Wykąpałyśmy się w morzu. Potem usiadłyśmy na karimatach przed namiotem i zajęłyśmy się kolacją. Kątem oka zauważyłam, że na plażę zajechało kilka samochodów z lokalnymi rejestracjami. Ale się tym nie przejęłam. Mieszkańcy z pobliskiego miasteczka przyjechali się wykąpać, nic dziwnego.
Gdy po kolacji szłyśmy z Kaśką pozmywać, usłyszałam gwizdnięcie i pokrzykiwania. Spojrzałam w kierunku, z którego dochodziły. Na plaży przy stołach bawiło się kilku młodzieńców. Jeden z nich na nas gwizdał. Jego kolega, widząc, że im się przyglądam, podniósł rękę w przepraszającym geście i zawołał: „Sorry”. Trochę mnie to uspokoiło, ale nie do końca. Kaśka też minę miała niewyraźną. Co gorsza, recepcja była już zamknięta, kemping opustoszał, turyści pochowali się w namiotach i przyczepach.
– Kaśka, a może jednak powinnyśmy się stąd zwinąć? – zaproponowałam, ale bez przekonania.
– Nie no, bez sensu. Już zapłaciłyśmy. Popiją sobie i zasną albo wrócą do domu. Zresztą dokoła są ludzie.
Zgodziłam się z nią. Posiedziałyśmy jeszcze trochę przed namiotem, wypiłyśmy piwo. Gdy szłyśmy się umyć, impreza na plaży rozkręcała się coraz bardziej. Przybyło nawet kilka samochodów. Ale tym razem na szczęście nikt nie zwracał na nas uwagi.
W namiocie jeszcze chwilę poczytałam i zgasiłam lampkę. Obudziły mnie śpiewy i rechot. Odruchowo wyjrzałam na zewnątrz. Na plaży bawiło się już kilkunastu gości. Wszyscy mocno podpici. Wśród nich nie było żadnych dziewczyn. Jeden z podpitych facetów musiał mnie zauważyć, bo zaczął machać w moim kierunku.
– Dziewczyny, zapraszamy do nas, zabawimy się! – ryczał bełkotliwie.
Przestraszona schowałam się do środka i zasunęłam suwak. O spaniu nie było już oczywiście mowy. Usiadłam na karimacie i nasłuchiwałam. Kaśka spała. Uznałam, że na razie nie ma powodu jej budzić.
Nie było nam ani trochę do śmiechu
– Dziewczyny… Halo… Jak nie przyjdziecie do nas, to my przyjdziemy do was – usłyszałam ten sam głos.
Zaczęłam lekko panikować. Złapałam latarkę. Była dość duża, masywna. Jedyna broń, jaką miałam pod ręką. Wrzaski i nawoływania trwały jeszcze przez chwilę. Potem zaległa cisza, a po chwili… usłyszałam kroki. Bardzo blisko naszego namiotu!
– Dziewczyny, no mówiłem, że do was przyjdę – głos dobiegał już naprawdę z niewielkiej odległości, tuż zza ściany namiotu.
Znieruchomiałam. Wsłuchiwałam się w kroki. Jeden, drugi… Przez małe okienko zobaczyłam, że facet stoi już przed naszym namiotem.
– Pat, nie wygłupiaj się, wracaj – zawołał ktoś z plaży.
Ale Pat tylko zarechotał i kucnął w progu naszego namiotu. Szturchnęłam Kaśkę, by ją obudzić.
– Nie śpię – wyszeptała. – Co robimy?
Wzruszyłam ramionami na znak, że nie mam zielonego pojęcia. Usiadłyśmy obie na środku namiotu i czekałyśmy.
– No, dziewczyny, wchodzę – zabełkotał Pat i złapał za suwak drzwi od namiotu. Był już jednak tak bardzo pijany, że nie mógł sobie poradzić z jego odsunięciem. W końcu udało mu się zrobić szparę na dole.
Wsunął w nią rękę, a ja, niewiele myśląc, walnęłam go w grzbiet dłoni latarką. Wrzasnął i przeklął. Cofnął rękę i chyba chciał się wyprostować. Musiał stracić równowagę, bo nagle runął na trawę. Zamarłyśmy. Kilkanaście sekund później dobiegło nas… głośne chrapanie. Dziś wydaje mi się to całkiem zabawne, ale wtedy nie było nam do śmiechu. Po kilku minutach jego kumple zauważyli, że jeden z biesiadujących zniknął.
– Paaat! Paat! Chłopie! – rozległy się pijackie nawoływania. – Pat! Sam się zabawiasz, a o kolegach zapomniałeś! My też chcemy! Pat! Idziemy do ciebie. Dziewczyny! Idziemy…
Zrozumiałam, że nie ma na czekać.
– Kaśka. Do samochodu. Łap torbę, śpiwór i biegniemy, co sił w nogach!
– A ten gość?
– Nie obudzi się, jest zbyt zalany – to była raczej nadzieja niż pewność.
Parę sekund później byłyśmy gotowe. Przewiesiłam torbę z dokumentami i pieniędzmi przez ramię. Pod pachą miałam śpiwór. W ręku kluczyki do auta.
– Teraz!
Aż do rana nie zmrużyłam oka
Otworzyłyśmy suwak namiotu i ostrożnie przekroczyłyśmy śpiącego Pata. Ale ten w ostatniej chwili się obudził i złapał Kaśkę za rękę. Nie zdążyłam zareagować, bo koleżanka poradziła sobie sama: ugryzła go, kopnęła i zaczęłyśmy biec. Samochód stał na parkingu, dwieście metrów dalej. Podejrzewam, że pobiłyśmy nasze życiówki na tym dystansie.
Z plaży ruszyło w naszym kierunku dwóch dryblasów. Na szczęście mój peugeot miał centralny zamek. Gdybym musiała otwierać dwoje drzwi – na pewno byśmy nie zdążyły. Wskoczyłyśmy do środka i zblokowałyśmy zamki. Rechoczączy kolesie, którzy deptali nam po piętach, zaczęli kołysać autem. Jeden z nich uderzył butelką po piwie w szybę. Wytrzymała. Ręka mi się trzęsła, ale udało mi się trafić kluczykiem do stacyjki. Uruchomiłam silnik. Na szczęście zaskoczył od razu. Wtedy jeden z tych gości rzucił się na maskę. Wrzuciłam wsteczny i wykonałam szaleńczy zakręt. Jeden koleś się przewrócił, ale nie zamierzałam się tym przejmować. Odjechałam na drugi koniec parkingu i stanęłam.
– Jak tylko zaczną znowu do nas podchodzić, jedziemy do miasta na policję – oznajmiłam.
Kolesie jednak stracili trochę rezon. Ten, którego potrąciłam, wstał, rozcierając kolano. Dwaj pozostali poszli na poszukiwania Pata. Najwyraźniej nadal nie był w formie, bo koledzy zawlekli go na plażę. Siedziałyśmy w aucie i czekałyśmy.
Wtedy zauważyłam, że obie nogi mi się trzęsą. Nie byłam w stanie tego opanować. Jakbym nie miała nad nimi żadnej kontroli. Coś takiego nie przytrafiło mi się nigdy dotąd. W aucie spędziłyśmy następne cztery godziny. Kaśka otuliła się śpiworem i na chwilę zasnęła. Ja nie mogłam. Impreza na plaży powoli zamierała. Gdy zrobiło się jasno, samochody zaczęły się rozjeżdżać. Jeden z nich, mijając nas, zwolnił. Ścisnęłam kluczyki, ale kierowca tylko pokazał mi środkowy palec i odjechał. Odczekałam jeszcze pół godziny. Obudziłam Kaśkę i wróciłyśmy do namiotu.
Na kolejne noclegi wybierałyśmy już tylko kempingi strzeżone całą dobę. A swój namiot rozbijałyśmy zawsze w pobliżu recepcji. Nigdy z Kaśką nie wracałyśmy do tamtej nocy. Z czasem zapomniałam o tej przykrej przygodzie. Przypomniałam sobie dopiero teraz, w lesie…
– Monia, hop, hop! – słysząc głos męża, omal nie popłakałam się ze szczęścia, a nogi przestały mi drżeć.
Znów się udało. „Muszę uważać”, pomyślałam, nim wpadłam mu w ramiona. „Do trzech razy sztuka”.
Czytaj także:
„Natrętny stalker okazał się moim prywatnym aniołem stróżem. Odpędzałam się od niego jak od muchy, a uratował mi życie”
„Śledziłem dziewczynę, z którą chciałem się umówić. Potrafiłem godzinami stać pod jej oknem i patrzeć, co robi..."
„Koleżanki mi zazdrościły adoratora, a mnie ten facet przerażał. Dzwonił, pisał, wystawał pod moim domem i pracą