Potrzeba całej wioski, by wychować dziecko – mówi afrykańskie przysłowie. Ja to znam z praktyki. Tak właśnie byłam wychowywana.
Moja mama dość wcześnie zaszła w ciążę. I choć z ojcem planowali, że kiedyś się pobiorą i wezmą za płodzenie dzieci, to ja pojawiłam się wcześniej, niż zakładali. Bywa. Trzeba ponosić konsekwencje namiętności i nieuwagi. Uznali, że widocznie tak miało być. Zwołali naradę rodzinną, by ustalić, jak to najlepiej zorganizować.
Tata studiował, mama też. Więc moim wychowaniem obiecali zająć się dziadkowie, czyli rodzice mamy, a także cioteczne babki, które mieszkały w tej samej wsi, i starsza siostra mamy oraz ich młodszy brat, który nie poszedł na studia, tylko został w domu, by pomagać rodzicom, a potem przejąć prowadzenie gospodarstwa.
Gdy pojawiłam się na świecie, byłam jedną z licznej gromady kuzynostwa. Wszyscy wychowywaliśmy się razem. Odkąd pamiętam, rodzice byli tylko jednym z elementów mojego szczęścia, jakby przystankiem, nie zawsze czynnym, w moim dniu pełnym zabawy i miłości.
Nie miałam jednego domu. Oficjalnie moi rodzice wraz ze mną mieszkali tam, gdzie dziadkowie, ale wracali do domu tylko na weekendy, albo i rzadziej, gdy mieli dużo nauki, a później pracy. Nie brakowało mi ich. Miałam dziadków, ciotecznych dziadków, ciotki i wujków. Czasem spałam u jednych, czasem u drugich.
Zależy, gdzie mnie zastał wieczór i jak bardzo byłam zmęczona. Nikt nie narzekał, że ma jeszcze jedno dziecko na kolacji, które trzeba będzie gdzieś położyć spać. Taka była nasza rodzina: duża, hałaśliwa, model włoski. Bardzo byliśmy ze sobą zżyci i bardzo się kochaliśmy.
Gdy podrosłam, rodzice z gości stali się w moim życiu domownikami. A to dlatego, że udało im się znaleźć pracę bliżej naszej miejscowości i codziennie wracali do domu. Uwielbiałam ten czas, kiedy miałam ich na dłużej, tylko dla siebie, choć nie byli mi niezbędni do szczęścia. Czułam się podopieczną całej wioski, dzieckiem wszystkich moich krewnych. Większość ludzi pewnie nie jest w stanie tego zrozumieć.
Odkryłam, jak się różnię od innych, dopiero kiedy poszłam do liceum w mieście. Moi znajomi mieli bardzo ograniczony krąg rodzinny. Byli blisko z rodzicami, czasem z dziadkami. Z rzadka jakaś ciotka albo chrzestny, ale u nikogo to nie wyglądało tak jak u mnie, że mogłam spać w jednym z pięciu domów i wszędzie czułam się u siebie.
Życie toczy się dalej, czasu nie powstrzymasz
Kiedy dotarło do mnie, jak bardzo nasza rodzina jest wyjątkowa, powiedziałam o tym na głos, przy stole, podczas jakiegoś święta.
– Masz rację – babcia uśmiechnęła się pogodnie i z dumą. – Mamy coś, czego inni nie mają. Wyjątkową więź. Każdego z was przy tym stole kocham, każdy jest mi bliski i każdy może liczyć na to, że mu pomogę. Nawet jak umrę, będę patrzeć na was i chronić od złego, na ile tylko dobry Bóg mi pozwoli.
Trudno nie być szczęśliwym w takiej rodzinie. Bardzo doceniałam to, że miałam wokół siebie tylu dobrych, oddanych mi osób. Tyle że szczęście ma swoją cenę. Gdy je tracisz, ból jest niewyobrażalny.
Nie było mnie w domu, gdy to się stało. Miałam sesję i musiałam się uczyć do trudnego egzaminu. Może i dobrze, bo byłabym razem z nimi, gdy w tłum wiernych, na procesji w Boże Ciało, wjechał pijany mężczyzna na traktorze. To nie było nic niezwykłego, że ludzie przyjeżdżali na traktorach do kościoła, zwłaszcza starsi, ale… tego dnia okazało się to tragiczne w skutkach. Moi kochani dziadkowie… Jedna z sióstr babci, Sabina, i ciocia Hania, siostra mamy, z wujkiem Zbyszkiem… Zginęli na miejscu. Oni i cztery inne osoby, które nie zdążyły uciec z drogi pijanemu mordercy.
Nie było wystarczającej ilości łez, by je wylać z żalu za nimi. Wszyscy pogrążyliśmy się w żałobie, każdemu z nas brakowało tych, którzy odeszli – tak nagle, tak wcześnie, tak niesprawiedliwie. Nie umiałam się z tym pogodzić. Ciągle słyszałam w głowie słowa babci, że będzie przy nas.
Ta potworna tragedia potwierdziła moc naszych więzi. Ci, którzy ucierpieli najbardziej, tracąc najbliższe im osoby, mogli liczyć na pomoc reszty. Na ich wsparcie, pod każdym możliwym względem, ale… to już nie było to samo.
Już nie było ciepłych ramion babci, która mnie przytulała i powtarzała, że wszystko będzie dobrze, gdy się czymś martwiłam. Już nie mogłam pobiec do cioci po pyszne konfitury, które smażyła najlepiej na świecie. Wujek już nie pytał, czy ma z moim tatą pojechać do miasta i obić komuś twarz, jeśli mnie źle potraktował.
Życie jednak toczyło się dalej, upływu czasu nie powstrzymasz. Niechętnie wracałam teraz do domu, choć kiedyś nie chciałam go opuszczać. Za dużo rzeczy mi tam przypominało, że już nigdy nie będzie jak kiedyś, od kiedy zabrakło tylu ważnych dla nas osób.
Na dokładkę wciąż mierzyłam się z wyrzutami sumienia. Nie przyjechałam wtedy i nie było mnie z nimi. A może udałoby mi się któreś z nich uratować? Nie porozmawiałam z babcią, nie widziałam się z ciocią, ten ostatni raz. Nikt nie mógł tego przewidzieć, ja w niczym nie zawiniłam, ale mimo wszystko czułam się fatalnie. Kiedy skończyłam naukę i zaczęłam pracować, wpadałam do rodziców w weekendy, potem raz na miesiąc albo i rzadziej…
Nie wierzyłam w duchy
Wychowana w licznej rodzinie, teraz mieszkałam zupełnie sama w moim pierwszym wynajętym mieszkanku. Dziwna dla mnie sytuacja, obca. Może dlatego nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że nie jestem całkiem sama, że nie tylko moje ciało, ale i dusza ma swój cień.
– Zwariowałam?
– Nie, dziecko. To normalne – mama wzruszyła ramionami, gdy jej o tym powiedziałam. – Ja jestem pewna, że dziadkowie ciągle tu są, jak obiecali. Czasem słyszę, jak bujany fotel taty skrzypi w tym samym tempie, w którym tata zawsze się bujał. Czasem słyszę kroki mamy na schodach, chwila przerwa, bo zawsze przystawała w połowie drogi, by złapać oddech, i znów słyszę, jak idzie do góry.
To mnie zafascynowało. Nie wierzyłam dotąd w duchy, ale coś musiało być na rzeczy. Dziadek-wujek potwierdził, że słyszy różne odgłosy, jak stukanie garnkami albo kroki, światło włącza się w kuchni, woda leje się w łazience.
– Nie ma znaczenia, że Sabinki już nie ma, jej duch ciągle nad nami czuwa – mówił, mocno ściskając mnie za rękę.
Siostra babci widocznie też nie chciała opuszczać miejsca, w którym tyle lat mieszkała. A wujek Tomek, młodszy brat mamy, który zajął domek po cioci Hani i wujku Zbyszku, i zajął się ich gospodarstwem, machnął tylko ręką.
– Oj tam, wielkie mi mecyje, rodzina nadal trzyma się razem, wiadomo…
Przyciśnięty do muru, przyznał, że u niego światło też się samo zapala, trzaskają drzwi wejściowe i drzwiczki szafek w kuchni. Czasem przedmioty zmieniają położenie…
– Czyli? – cisnęłam.
– Czyli jak na przykład dziś rano. Jabłka przeniosły się z koszyka na stół. Może sam to zrobiłem i zapomniałem, a może… ostatnio mało owoców jem, właściwie wcale, i siostrzyczka, nadopiekuńcza nawet po śmierci, chciała mi o witaminkach przypomnieć.
– Ach tak.
Nikt się specjalnie nie dziwił ani tym bardziej nie bał. Rodzina nadal trzymała się razem, jak powiedział wujek Tomek, i tylko to się liczyło.
Rozglądałam się, szukając drogi ucieczki
Ale czy to miało znaczyć, że i do mnie ktoś przychodzi? Przecież już nie mieszkałam z rodziną. Poza ową dziwną obecnością, którą wyczuwałam, nic spektakularnego się nie działo. Nikt nie zapalał światła w łazience ani nie odkręcał wody – i dobrze, bo rachunki i bez tego płaciłam słone – nie budziły mnie odgłosy kroków ani inne trzaski czy skrzypienia.
Z jednej strony poczułam ulgę, że nikt nie podgląda mnie bez pozwolenia, gdy się przebieram, myję i zapraszam mojego chłopaka na noc, a z drugiej… odczułam to jak opuszczenie, niemal porzucenie. Cała reszta rodziny miała kontakt z naszymi zmarłymi bliskimi, a ja nie. Może działali tylko na swoim terenie? Ja wyjechałam z domu, z naszej rodzinnej wsi, więc może to było wyjaśnienie...
Próbowałam sobie to jakoś wytłumaczyć, ale i tak było mi przykro. Póki nie przekonałam się osobiście, że duchy chronią nas, a nie terytorium. To my ich tu trzymamy, choć pewnie łatwiej im objawiać się w znanym sobie miejscu, poprzez czynności wykonywane za życia, przedmioty kiedyś używane…
Tamtego ranka wyszłam pobiegać. Zwykle robiłam to po pracy – trzy razy w tygodniu – żeby zrzucić z siebie stres, ale tego dnia umówiłam się na randkę, więc wstałam trochę wcześniej i wyszłam potruchtać po parku. Park to dużo powiedziane. Po prostu zarośnięty teren między budowanymi przez deweloperów nowymi osiedlami, który ochrzczono parkiem i tak już zostało.
Lubiłam tam biegać, bo wcześnie rano i wieczorem nie spotykało się tam wielu osób. Był to cel dziecięcych wypraw po szkole i popołudniowych spacerów psów oraz ich właścicieli. I rzeczywiście, byłam tam sama. Do czasu.
Zapuściłam się już dość daleko od domu i myślałam o powrocie – smart watch wskazywał ponad trzy kilometry na liczniku – gdy drogę zastąpiło mi trzech facetów.
Nie należę do strachliwych, nie zakładam z góry, że każdy, kto wygląda groźnie czy podejrzanie, chce mnie skrzywdzić. Chciałam ich po prostu wyminąć, ale jeden z nich złapał mnie za ramię i przytrzymał, mocno ściskając. Aż jęknęłam z bólu. Wyszarpnęłam ramię z uścisku i zamierzałam się oddalić, ale natychmiast mnie otoczyli.
Rozglądałam się, szukając drogi ucieczki. Negocjacje wydawały się mieć więcej szans powodzenia. Co gorsza, ucieczka prowokuje pogoń, budzi w drapieżcach zmysł łowiecki. Więc lepiej ich nie prowokować.
Wyjęłam słuchawki z uszu.
– No, czego chcecie? Idźcie swoją drogą, a ja pójdę swoją – zaczęłam buńczucznie.
Tyle w kwestii pokojowej dyplomacji, ale też nikt mnie nigdy nie uczył pokory.
– Bez nerwów, ślicznotko. Chcieliśmy porozmawiać. O poranku miło jest sobie pogawędzić, co nie? – odparł jeden z nich.
– Jak chcecie kasy, to nie mam, nie biorę ze sobą, jak biegam. A telefon… Nie zarobicie na nim, szybciej wam dopłacą, żebyście tego gruchota zabrali.
Nie kłamałam. Nie podążałam za nowinkami i korzystałam z pięcioletniego smartfona. Póki działał, był dla mnie okej. Słuchawki, które miałam na sobie, też były chińską taniochą – bo ciągle je gubiłam i nie widziałam potrzeby, by inwestować pieniądze w coś, co zaraz gdzieś zapodzieję.
Babciu, brakuje cię teraz
Boże, a więc to tak wygląda. Paraliż ze strachu. Nie możesz zrobić ruchu, nie możesz uciekać, zresztą to bez sensu, skoro jest ich trzech i mnie otoczyli. Krzyczeć sobie mogłam, nikt by mnie tu nie usłyszał. A nawet gdyby, dostanę w łeb i umilknę. Może na wieki, żebym nie mogła ich wydać, bo zaraz…
Tak, zaraz mnie skrzywdzą, pomyślałam. A ja nic nie będę mogła zrobić, nijak się przeciwstawić, bo jest ich trzech, a ja jedna. Zaczęłam dygotać. Patrzyłam na nich, starając się nie okazywać strachu, ale na wewnętrzne drżenie nic nie mogłam poradzić. Mierzyliśmy się wzrokiem, jakbyśmy się szykowali do walki.
Babciu, teraz mi ciebie brakuje, pomyślałam bezwiednie, teraz cię potrzebuję, to sprawa życia i śmierci, serio, babciu, jak masz robić cuda, to teraz, proszę…
Ty byś umiała im tak nagadać, że zrobiliby się mali jak wszy, które można zdeptać. A wujek obiłby te pyski, obleśnie rechoczące, sprałby na miazgę, aż by im te śmieszki spłynęły w krwi i smarkach na ziemię, kulasy połamał, jak zawsze zapowiadał, gdyby tylko ktoś chciał mnie skrzywdzić…
– Właśnie chce – szepnęłam. – Pomocy, babciu…
I nagle moi niedoszli oprawcy przewrócili się w zarośla, niczym kręgle, które ktoś potrącił kulą. Na swoich włosach, związanych w kucyk, poczułam dotknięcie, jakby ktoś mnie pogłaskał. A sekundę potem dostałam lekkiego szturchańca. Ocknęłam się i ruszyłam przed siebie biegiem. Pobiłam wszelkie rekordy biegu na trzy kilometry.
Dotarłam do mieszkania, dokładnie zamknęłam drzwi i zadzwoniłam na sto dwanaście, by zgłosić napaść. Może byłam pierwszą napadniętą kobietą, ale wątpię. Wyglądali mi na recydywę.
Niebawem zaproszono mnie na komisariat, bym zidentyfikowała schwytanych napastników. Znaleziono ich dokładnie tam, gdzie powiedziałam, leżących na ziemi pokotem, jak upolowane zające. Twierdzili, że nie mogą się ruszyć, bo coś ich trzyma i nie pozwala wstać. Byli na kacu, ale to nie wyjaśniało takich objawów. Na dokładkę mieli ślady pobicia, choć nie potrafili wskazać, kto ich pobił.
– To naprawdę dziwne… Leżeli na ziemi dokładnie tam, gdzie ich pani zostawiła. Pani nie ma śladów po uderzeniu kogokolwiek, więc to nie pani… – policjantka, która spisała moje zeznania, była więcej niż zdumiona całą sprawą. – Spodziewaliśmy się, że nikogo nie zastaniemy, że sprawcy zwieją, a ci leżeli jak związani. Nie mogli wstać nawet żeby się wysikać. Zrobili to w spodnie.
Wyraziłam swoje zaskoczenie, i tyle. Przecież nie będę współczuć tym gnojom. Ani tłumaczyć, co się moim zdaniem stało. Mam powiedzieć, że obroniły mnie duchy moich krewnych? Żeby na mnie psychiatrę nasłali? Schwytali ich i oby posadzili na długo, amen.
Do wychowania dziecka potrzeba całej wioski…
Kiedy wróciłam do domu i opadły ze mnie wszystkie emocje, usiadłam na dywanie i rozpłakałam się. Z ulgi, strachu, wdzięczności… Musiałam te emocje z siebie wyrzucić.
– Dziękuję – szepnęłam.
Poczułam dotyk dłoni. Głaskały moje włosy, ściskały moje ręce, dotykały pleców. Trwało to tylko chwilę, ale napełniło mnie taką pociechą, że rozpłakałam się znowu, ale tym razem ze szczęścia. Moja babcia miała rację. Ci, których kochamy, są przy nas nawet po śmierci.
Do wychowania dziecka potrzeba całej wioski krewnych. I ci krewni, choć to dziecko dorosło i się wyprowadziło, nadali je ochraniali. Nie opuścili mnie, nie pomijali w odwiedzinach.
Może trudniej im manifestować swoją obecność w obcym miejscu, ale w sytuacji zagrożenia, zjawili się i mnie uratowali. Już sama świadomość, że kiedykolwiek będę w potrzebie, mogę ich wezwać, daję mi siłę i moc niemal nadludzką.
Czytaj także:
„Liczyłam, że mój syn znajdzie porządnych kolegów w >>dobrej dzielnicy<<. Akurat! To rozpuszczone pieniędzmi zbiry”
„Niczego nie pragnęłam bardziej niż macierzyństwa. Gdy moja siostra urodziła, uknułam plan, żeby odebrać jej syna”
„Kumpel najpierw prosił o przysługę, a teraz ma pretensje. Twierdzi, że rozwód i jego samotne rodzicielstwo to moja wina”