„Banda rozbestwionych małolatów chciała wpędzić mnie do grobu. Zawiodłam jako nauczyciel i pedagog szkolny”

Nauczycielka w klasie fot. iStock by GettyImages, JackF
„Jestem nauczycielką z powołania i nie spodziewałam się, że jakakolwiek klasa jest w stanie mnie złamać. Przez te dzieciaki wylądowałam na lekach i wpakowałam się w niezłe tarapaty”.
/ 18.10.2023 13:15
Nauczycielka w klasie fot. iStock by GettyImages, JackF

Pamiętam dzień moich 5. urodzin, bo wtedy ją dostałam. W tamtych czasach bardzo trudno było taką zdobyć. Pamiętam szelest rozdzieranego papieru i okrzyk radości, jaki z siebie wydałam. Chropowata powierzchnia, zapach drewna i kredy… Dostałam gęsiej skórki z podekscytowania. Od dawna marzyłam o tablicy, by sadzać przed nią rządkiem lalki oraz misie i uczyć je alfabetu oraz cyferek. Marzyłam też o tym, że kiedyś zostanę prawdziwą nauczycielką, będę miała prawdziwych uczniów… Kilkanaście lat później moje marzenie się spełniło.

Kiedy po raz pierwszy, podczas praktyk studenckich, stanęłam przed prawdziwą tablicą, ubrana w nieco zbyt poważną jak na mój wiek garsonkę, nogi drżały mi z emocji.

– Nazywam się Małgorzata i będę mieć z wami zajęcia z historii – mój głos odbijał się od ścian, pomalowanych do połowy wysokości zieloną farbą olejną.

Jestem na właściwym miejscu

Po klasie przebiegł szmer, a ja usiadłam przy biurku i po raz pierwszy otworzyłam dziennik. I wtedy poczułam, że jestem na właściwym miejscu. Uśmiechnęłam się do siebie.

Ten uśmiech nie zniknął z mojej twarzy, gdy zostałam dyplomowaną nauczycielką i miałam własne klasy.

Przez kilka kolejnych lat wszystko układało się niemal sielankowo. Spełniałam się w swoim wymarzonym zawodzie. Drobne problemy mnie dopingowały, sukcesy uskrzydlały. A gdy jeszcze wyszłam za mąż za ukochanego mężczyznę, niemal promieniałam szczęściem. Idiotka. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że żyję w szklanej bańce samozadowolenia, a ta wcześniej czy później musiała pęknąć.

Rysy na szkle pojawiły się, gdy przejęłam klasę ciężarnej koleżanki, która poszła na zwolnienie lekarskie. Dotąd radziłam sobie z uczniami, choć nie należałam do nauczycieli, którzy utrzymują młodzież w ryzach za pomocą twardej dyscypliny. Moją bronią były siła spokoju, rozmowa i chęć zrozumienia. Wiem, że wielu uczniów ceniło mnie za to i nawet zwracało się do mnie ze swoimi problemami osobistymi.

Nowa klasa postanowiła jednak wystawić moją cierpliwość i powołanie na próbę. Hałas na lekcji, głośne rozmowy, słuchanie muzyki, bawienie się telefonami komórkowymi, ignorowanie moich pytań, próśb i poleceń, pyskowanie – to była codzienność. Próbowałam wszelkimi znanymi mi sposobami wpłynąć na grupę, niestety, w przypadku tych rozwydrzonych, bezczelnych i podłych dzieciaków nie przynosiło to żadnych rezultatów.

Nie powinnam tak o nich myśleć, co dopiero mówić, to było niedojrzałe i niepedagogiczne, ale nie mogłam się powstrzymać. Jakby w jednej kasie zgromadzono wszystkie szkolne czarne owce, które od samego początku były nastawione do mnie wrogo. Cokolwiek bym zrobiła, nie zamierzali współpracować.

Jeśli to był jakiś test, nie zdałam go. Jeśli to była próba sił, poległam.

Nie lubiłam tych dzieciaków. Co gorsza, bałam się ich, a one bezbłędnie to wyczuwały i były jeszcze gorsze. Wpisywałam więc uwagę za uwagą i stawiałam jedynki.

Dyrektor też zauważył, że jestem w złej formie

Pewnego ranka uświadomiłam sobie, że ulotnił się gdzieś cały mój entuzjazm. Również na lekcjach w innych klasach. Zamiast z zapałem przygotowywać się do pracy, ja siedziałam, ściskając w dłoniach kubek herbaty i próbując nie myśleć o tym, że z nerwów boli mnie brzuch.

– Powinnaś być bardziej stanowcza – uraczył mnie banałem mój mądry mąż.

– Wcześniej nie musiałam być surowa ani groźna, i wszystko było w porządku.

Wypiłam herbatę z melisy i z ciężkim sercem pojechałam do szkoły.

– Dzień dobry! – powiedziałam zdecydowanym tonem, lecz raptem parę osób raczyło unieść głowy; wrzawa jak podczas przerwy nie ucichła.

Usiadłam przy biurku i otworzyłam dziennik. Zanim zaczęłam odczytywać listę obecności, tuż za mną stanął jeden z uczniów. Wyjął z kieszeni komórkę i zaczął mnie filmować, co klasa skwitowała gromkim śmiechem. Odwróciłam się gwałtownie, chcąc zabrać chłopakowi telefon. Wyrywaliśmy go sobie z rąk, aż spadł na posadzkę. Podniosłam go. Wyświetlacz był pęknięty.

Od razu poszłam do dyrektora, aby wyjaśnić ów incydent. Nerwowo przemierzał gabinet od jednej ściany do drugiej. W końcu usiadł za biurkiem i spojrzał w moim kierunku.

– Co się z panią ostatnio dzieje? – zapytał z wyrzutem w głosie. – Brakuje mi tylko kolędujących z pretensjami rodziców, że nauczyciele stosują przemoc wobec dzieci, że narażają ich na straty moralne, psychiczne i materialne… Nie wie pani, jacy są ludzie? Jak długo już pani pracuje w tym zawodzie? Czemu nie potrafi sobie pani poradzić z bandą dzieciaków? To nie są anioły, przyznaję, ale nikt nie obiecywał, że praca nauczyciela to sielanka. Dorota jakoś potrafiła ich okiełznać – dodał, dobijając mnie.

– Wiem, ale…

– A na dodatek teraz zostawiła ich pani samych, tak? – nie ustawał w krytyce. – Jeżeli coś się tam stanie podczas pani nieobecności, kto będzie za to odpowiedzialny? O tym również pani nie pomyślała? Koleżanko, naprawdę… Chora jest pani? A może też w ciąży?

Dyrektor patrzył na mnie, ni to z troską, ni z poirytowaniem.

Wtedy coś we mnie wtedy pękło i wybuchłam płaczem.

– Przepraszam – wymamrotałam, ocierając łzy rękawem swetra.

– Wyślę kogoś do klasy, w takim stanie nie może się pani pokazać. Proszę sobie wszystko przemyśleć i zmienić nastawienie.

Zapłakana pobiegłam do pokoju nauczycielskiego. Powinien był być pusty, skoro trwała lekcja. Wpadłam i usiadłam na krześle, chowając twarz w dłoniach.

– Małgosia…? – rozpoznałam głos Ani, nauczycielki geografii; zapewne miała akurat okienko. – Co się stało?

– Co? Czuję się tak, jakbym tonęła! I jakbym codziennie musiała walczyć o życie. To się stało!
Chlipiąc, mówiłam i mówiłam. Ania słuchała, poklepując mnie po ramieniu. Gdy skończyłam, sięgnęła do torebki i podała mi wizytówkę lekarza psychiatry.

Spojrzałam na nią zaskoczona.

– No co? Pójdziesz tam i powiesz to, co mnie – uśmiechnęła się. – To jest bardzo dobry lekarz. Coś zaradzi. W razie potrzeby przepisze ci tabletki, po których poczujesz się lepiej.

– Tabletki?

– To nic strasznego ani wstydliwego, kochana. Daj sobie pomóc, zanim się wykończysz – Ania pogłaskała moją dłoń. – Obiecaj, że pójdziesz.

Kiwnęłam głową i schowałam wizytówkę do kieszeni jeansów.

Do psychiatry nie chodzą tylko wariaci, prawda?

Gdy wróciłam do domu po lekcjach, mojego męża jeszcze nie było. Wzięłam gorącą kąpiel i nalałam sobie wina do kieliszka.

Boże, czy naprawdę jest ze mną tak źle, że potrzebuję psychiatry? – zastanawiałam się, wciąż w ponurym nastroju. – No ale skoro Ania się u niego leczy i jest jedną z bardziej cenionych w szkole nauczycielek, to może taka terapia pomaga…

Następny dzień zaczął się nieprzyjemnie. Dyrektor zaprosił mnie do swojego gabinetu. Usiadłam zdenerwowana.

– Rodzice proszą o spotkanie z panią – oznajmił z surową miną.

Nie musiał uściślać, o którą klasę chodzi.

– Dobrze – westchnęłam.

– Sekretarka umówiła spotkanie na dzisiaj, na siedemnastą.

Tego dnia miałam lekcje tylko do trzynastej, więc od razu po skończonych zajęciach pojechałam do gabinetu lekarza poleconego przez koleżankę. Nie byłam wprawdzie umówiona, ale w akcie desperacji powołałam się na Ankę i tak gorliwie prosiłam, że zgodził się mnie przyjąć pomiędzy pacjentami.

Wizyta trwała zaledwie kwadrans. Pan doktor orzekł, że cierpię na zaburzenia lękowe i mam stany depresyjne, po czym wręczył mi receptę. Poinformował, które leki mam brać doraźnie, a które na stałe. Ostrzegł, że to nie cukierki.

Byłam nieco skołowana, postanowiłam jednak, że spróbuję. Test przejdę o piątej, podczas spotkania z rodzicami feralnej klasy, przed którym bardzo się denerwowałam. Koszmarnie wręcz.

Od razu po powrocie do domu zażyłam lek uspokajający. Na napady lękowe.
Pobieżnie przebiegłam wzrokiem ulotkę, nie zatrzymując się dłużej na skutkach ubocznych. Przecież wymieniają je nawet przy aspirynie. Potem schowałam leki do szuflady mojego sekretarzyka, którą zamknęłam na kluczyk.

Nie chciałam, aby mąż zobaczył, czym się faszeruję. Martwiłby się. Albo co gorsza uznał, że się poddałam, poszłam po linii najmniejszego oporu, skoro sięgnęłam po farmakologię. Bywał czasem mało tolerancyjny, zwłaszcza jeśli chodziło o używki, pigułki i tak dalej. Jego siostra jest alkoholiczką, pewnie dlatego był tak przeczulony.

Lekarstwo zaczęło działać w ciągu godziny. Poczułam się dużo spokojniejsza, ale zarazem senna. Przetrwałam spotkanie, którego tak się bałam, choć odnosiłam wrażenie, że widzę i słyszę wszystko jak zza szyby. Dziwne uczucie.

– To normalne, organizm musi się przyzwyczaić – tłumaczyła Anka.

Od tamtej pory zaczęłam regularnie łykać tabletki na uspokojenie, choć miałam ja brać w razie napadu lęku lub gdy się będę obawiała potencjalnie stresującej sytuacji. Kłopot w tym, że dla mnie praca była obecnie jednym wielkim stresem. Jednocześnie zgodnie z zaleceniem codziennie brałam leki antydepresyjne.

Panie, niech pan nie gada, tylko wypisuje receptę!

Zatrważająco szybko nie byłam w stanie bez moich tabletek funkcjonować. A sytuacja w klasie wcale się nie poprawiła, tyle że teraz mało mnie to obchodziło. Wkrótce dyrektor wyznaczył kogoś innego na moje miejsce – co też mnie nie obeszło – a ja poświęciłam swój czas innym klasom. Myślałam, że wszystko wróci do normy, ale nie wróciło.

Nie mogłam wytrzymać jednego dnia bez leków. Kiedy wybrałam się do pracy bez zażycia tabletki na uspokojenie, musiałam wrócić do domu między lekcjami, aby wziąć pominiętą dawkę. Dostałam takiego ataku paniki, jakbym zaraz miała umrzeć.

Serce waliło mi jak młotem, cała się spociłam i z trudem łapałam oddech, jakbym przebiegła maraton i miała za chwilę skonać na zwał. Trzęsącymi się dłońmi ledwo trafiłam kluczykiem do dziurki, a potem wyszarpnęłam pastylkę z listka i połknęłam ją bez popijania. Pomyślałam o Ani. Ona zawsze była taka spokojna i uśmiechnięta. Czyżby na nią tabletki nie działały w taki sposób? A może miała je zawsze przy sobie? Tak, pewnie tak. Na pewno tak!

Nie pomyślałam, że kontroluje ich zażywanie. Zapomniałam o ostrzeżeniach lekarza, że tabletki to nie cukierki, więc mam je zażywać tylko w razie ewidentnej potrzeby, bo uzależniają. Uznałam, że moja potrzeba jest tak duża, iż muszę brać je codziennie, nawet parę razy dziennie, więc jestem usprawiedliwiona. Od tamtego dnia zabierałam tabletki ze sobą do szkoły i gdy tylko łapał mnie stres, od razu po nie sięgałam.

Prawdziwy dramat przeżyłam pewnego ranka, gdy zorientowałam się, że skończył mi się zapas proszków. Sądziłam, że mam jeszcze jeden listek, ale się pomyliłam, a w tym, który mi został, była już tylko jedna, ostatnia pastylka. Poczułam się jak nałogowy palacz, który odkrył, że w ostatniej paczce został mu już tylko jeden papieros.

Zamiast do pracy pojechałam do lekarza i wpadłam w panikę, gdy okazało się, że pan doktor ma urlop do końca tygodnia. Cała spocona pognałam do lekarza rodzinnego, prosząc go o niezbędną receptę.
Przyjrzał mi się uważnie.

– Czy pani wie, że te leki są silnie uzależniające? – zapytał.

Patrzyłam na niego tępym wzrokiem i powtarzałam w myślach: „No dalej, konowale jeden, przepisz mi te cholerne tabletki!”.

– Można je brać wyłącznie doraźnie – kontynuował, a ja wpatrywałam się w niego jak sęp w padlinę. – Nie mogę ich pani przepisać, nie jestem psychiatrą.

Z głośnym świstem wypuściłam powietrze z płuc.
– Proszszę – wycedziłam przez zęby.

– Czy pani jest uzależniona?

Wstałam gwałtownie z krzesła i spojrzałam na niego gniewnie.

– Mam silną depresję i stany lękowe! Właśnie przez takich jak pan ludzie tacy ja skaczą z mostu!

Cholera, zapomniałam zamknąć szufladę z lekami!

Wyszłam, trzaskając drzwiami. Potem zjeździłam pół miasta, aż w końcu trafiłam na psychiatrę, który zgodził się mnie przyjąć i wypisał receptę. Już spokojna – skoro miałam zapas – wróciłam do domu i nonszalancko rzuciłam kurtkę na wieszak. Skierowałam się do sypialni, aby schować opakowania tabletek w sekretarzyku.

W progu stanęłam jak wryta. Rano z tych nerwów musiałam zostawić otwartą szufladę… Na brzegu łóżka siedział Karol, trzymając w dłoniach ulotkę leku. Na łóżku rozłożone były puste i pełne opakowania. Dopiero na ich widok, uświadomiłam sobie, jak dużo ich zażywam.

– Masz mi coś do powiedzenia? – spytał mąż, wciąż na mnie nie patrząc.

– Leczę się. Na stany lękowe. Na depresję – wyrzucałam z siebie słowa, próbując powstrzymać narastający gniew. Nie udało się. Zresztą atak to ponoć najlepsza obrona.

– Jakim prawem grzebiesz w moich rzeczach?! – wrzasnęłam.

– Takim prawem, że się o ciebie martwię! – Karol wstał gwałtownie i chwycił mnie za ramiona. – Gdzie byłaś? Bo nie w pracy. Czemu nie odbierałaś telefonu?

Syknęłam, choć wcale nie bolało. Chciałam, by się odsunął, by przestał pytać.

– Przepraszam, kochanie – zwolnił uścisk. – Ale czy ty myślisz, że nie widzę, co się z tobą dzieje?

– Nie jestem ze stali, nie dawałam już rady… – po policzkach spłynęły mi łzy.

– I zamiast poszukać pomocy, zaczęłaś się faszerować tym? – Karol wskazał zasłane lekarstwami łóżko.

Znowu mnie wkurzył.

– Te leki są właśnie pomocą! Łatwo ci mówić, panie wspaniały. Dajesz sobie radę ze wszystkim i oczekujesz, że inni będą tacy sami. Nie są! Twoja siostra nie jest!

To był ryzykowny argument, ale szarżowałam, bo chciałam się go pozbyć z sypialni i nie zważałam na nic.

– Ja też nie jestem! A ty zamiast mnie wspierać, tylko krytykujesz! To nie pomaga!

Karol potarł czoło, broda mu zadrżała. Spojrzał na mnie.

– Gdzie byłaś cały dzień? – zapytał nagle.

Uciekłam wzrokiem w bok.

Następnego dnia zawiózł mnie do ośrodka uzależnień. Tamtejszy lekarz zalecił psychoterapię i ustalił plan leczenia, który pomoże mi wyjść z tego potrzasku.

Bo okazało się, że mimo uzależnienia nie mogłam ot tak odstawić pigułek, skoro nadal cierpiałam na depresję i stany lękowe. Dlatego dostałam zwolnienie, by w spokoju dochodzić do siebie, z dala od „czynnika wywołującego stres”.

Mąż otacza mnie troskliwą opieką. Jest jak skała, jak tyczka dla łamiącego się, potrzebującego wsparcia pnącza. Powinnam była od razu wszystko mu powiedzieć, zamiast ukrywać problemy. Ale czułam wstyd, strach, że go zawiodę, że mnie zostawi, bo jestem nie dość dobra, nie dość idealna.

Nie wiem, czy wrócę do uczenia. To było moje marzenia od dziecka, ale może będę musiałam znaleźć sobie inne. Dla własnego dobra i zdrowia.

Czytaj także:
„Przymykam oko na romanse męża, bo on wydziela mi kasę. Świetnie się dobraliśmy, skoro oboje mamy zwichnięty kompas moralny”
„Na cmentarzu spotkałam miłość z podstawówki. Rozpacz po stracie małżonków nas rozpaliła i zaprowadziła do łóżka”
„W urzędzie zostałam zmieszana z błotem, bo żyję z zasiłków. Państwo daje, to tylko głupi nie korzysta”

Redakcja poleca

REKLAMA