Przez dwadzieścia parę lat prowadziłem ze wspólnikiem agencję reklamową. Po pierwszym zawale lekarz poradził mi, żebym zmienił pracę.
Po drugim – żebym zmienił swoje życie, jeśli jeszcze jakieś chcę mieć, bo trzeciego zawału nie przetrwam. Więc zostałem rencistą w wieku pięćdziesięciu lat; udziały sprzedałem, kapitał wpłaciłem na lokaty i zacząłem zwalniać tempo. Moja żona powiedziała tylko:
– Nareszcie.
Ona pracowała w domu i nie rozumiała, jak mogę dzień w dzień zrywać się o świcie, by gnać do roboty, którą może kiedyś lubiłem, ale to było dawno i nieprawda, i wracać wieczorem, cały w nerwach, wykończony. I tak w kółko, jak w kieracie, przez ćwierć wieku. Naprawdę nadszedł czas, żeby powiedzieć sobie „dość”.
Przez krótki czas rozważaliśmy przeniesienie się na wieś, kupienie jakiegoś gospodarstwa albo domu. Kilka rozmów ze znajomymi, którzy taką zmianę w swoim życiu wdrożyli, przekonało nas jednak, że jak mam sobie oszczędzić nerwów, to lepiej zostać w mieście. Dzieci się już wyprowadziły na swoje, więc mieliśmy z żoną trzy pokoje dla siebie, którymi przecież jakoś się podzielimy, by wykroić wspólną przestrzeń i by każdy miał kąt dla siebie.
Ktoś walił w dach auta!
Za to ochoczo wymieniłem limuzynę na terenówkę, którą wszędzie się dojedzie, a ja właśnie postanowiłem, że będę dużo jeździć. Kiedy? Już. Najlepiej od jutra. Z firmy zabrałem aparat fotograficzny, z garażu wędki, z biurka lornetkę, z pawlacza saperkę. W sklepie kupiłem namiot, duży materac, dwa śpiwory i kilka innych drobiazgów. I byłem gotów do podróży. Gdziekolwiek.
Kaśka się zmobilizowała – kilka projektów skończyła przed terminem, dla paru załatwiła dłuższy termin – i też była gotowa do drogi. Pogoda zapowiadała się co najmniej znośna, więc wrzuciłem manele na pakę, żonę na przednie siedzenie, a sam zasiadłem za kierownicą.
– Kierunek północ – zarządziłem, odpalając silnik.
– Czemu tam? – zainteresowała się Kasia.
– Bo tam jest morze. Morze Bałtyckie. Piękne morze – wyjaśniłem jej obszernie.
Wiele razy byliśmy na wakacjach w egzotycznych krajach, ale – wstyd się przyznać – nigdy nad Bałtykiem. Dlatego postanowiłem, że musimy to zaniedbanie nadrobić.
Nie spieszyliśmy się zanadto, bo nic nas nie goniło, a że ruszyliśmy o ósmej rano, to już po półgodzinie zatrzymaliśmy się na śniadanie. Trzy godziny później było drugie śniadanie, o piętnastej obiad, a o osiemnastej podwieczorek. Kontynuując ten trend, koło dziesiątej wieczorem uznałem, że pora na kolację i nocleg, chociaż mieliśmy jeszcze ponad sto pięćdziesiąt kilometrów do celu. Prawdę mówiąc, byłem tak wyluzowany tą wymuszoną rentą i pierwszym urlopem od kilku lat, że zaczynałem przysypiać za kółkiem.
Zatrzymaliśmy się w jakiejś wiosce, przed jasno oświetloną gospodą. W środku było sporo ludzi, każdy przy piwie podanym w tradycyjnym kuflu. Patrzyli na nas spode łba, kiedy zamawialiśmy pieczywo i lokalne specjały. Ja skusiłem się na flaczki, Kasia na barszcz z pierogami. No bo flaczki nie ze słoika, tylko ręcznie cięte, barszcz na zakwasie własnej roboty, a pierogi przez nich lepione. Bajka. Świetne miejsce na dłuższy popas. Tylko…
– Przepraszam – zwróciłem się do kelnerki, piegowatej dziewusi w stroju regionalnym – czy gdzieś tu w okolicy można rozbić namiot na jedną noc? Oczywiście za opłatą – dodałem.
Pomyślała chwilkę, strzeliła oczkami w bok i odpowiedziała ze śpiewnym akcentem:
– Jego pytajcie, to syn największego tutaj gospodarza. Jak on pozwoli, to wszędzie będziecie mogli.
Powiodłem wzrokiem za jej spojrzeniem i wypatrzyłem w kącie sali tęgawego, pryszczatego młodzieńca, siedzącego nad kuflem w towarzystwie dwóch kumpli. Bacznie mi się przyglądał, podobnie jak jego kompani. Nawet nie tyle mnie… co mojej Kasi. Niby powinno wbijać mnie w dumę, że moja żona, matka dwóch dorosłych synów, nadal budziła zainteresowanie przygodnych samców, ale wcale nie byłem tym zachwycony. Bo ja już średnio się nadawałem na obrońcę jej czci niewieściej.
Westchnąłem ciężko.
– Poczekaj – powiedziałem do żony. – Pójdę i zagadam do niego.
Pryszczaty młodzieniec, choć spojrzenie miał lisie, okazał się nadzwyczaj pomocny. Nawet wspólnie z kolegami zaprowadził nas w miejsce, gdzie kończyła się wieś, a zaczynał sad, którego właścicielem był jego ojciec. Tam mogliśmy rozbić namiot, o żadnym płaceniu nie było mowy, „jesteście naszymi gośćmi” i tak dalej.
– Do zobaczenia rano – rzucił na odchodne, a jego przyboczni zarechotali w formie komentarza.
Rozbiłem namiot, wyjąłem saperkę, żeby go okopać, ale po namyśle zrezygnowałem z tego pomysłu, bo nie chciałem robić wykopalisk w prywatnym sadzie, jak niewdzięczny kret jakiś. Rzuciłem saperkę pod tropik i poszliśmy spać.
Obudziłem się gwałtownie, usłyszawszy hałas, jakby ktoś walił kijem w blaszany dach. Przez poszycie namiotu nic nie mogłem zobaczyć, no ale jedynym blaszanym dachem w okolicy był dach naszego auta, więc tak jak leżałem, tak wyskoczyłem z namiotu, w bokserkach, T-shircie, i… zamarłem.
Zaraz będzie po mnie…
Trzej „pomocni” młodzieńcy wrócili ciemną nocą z latarkami i kijami, chyba styliskami od siekier. Zionęli alkoholem z daleka, lecz to ani trochę ich nie usprawiedliwiało. Dwóch bębniło po dachu auta, a trzeci, ten najważniejszy i pryszczaty, stał parę kroków od namiotu i uśmiechał się nieprzyjemnie, co widziałem w blasku latarki: wredny uśmieszek i pryszczatą brodę.
– Pora wstawać – powiedział na mój widok.
Z namiotu wysunęła się Kasia i natychmiast schowała się za moimi plecami, wyglądając tylko znad mojego ramienia.
– My to właściwie do szanownej pani – chłopak ukłonił się z galanterią. – Męża nie będziemy tykać, jak nam nie wejdzie w drogę. Ale z panią chętnie się zabawimy.
– A jak wejdzie w drogę – dodał drugi, który już przestał walić w dach samochodu – to szybko wyjdzie, gdy kijem dostanie po grzbiecie.
– Albo i po łbie – dorzucił trzeci.
Kasia za moimi plecami westchnęła cicho. A ja…
Mój kardiolog powiedział, że wiele może być objawów zapowiadających zawał serca i wcale nie tak łatwo je rozpoznać czy jednoznacznie sklasyfikować. Właściwie tylko jeden każdy pozna od razu. To paraliżujący, wszechogarniający strach. Tak potworny, tak potężny, że nie da się go ani przegapić, ani pomylić z niczym innym. Miał rację. Czułem taki strach już dwa razy w życiu. A teraz pojawił się po raz trzeci.
– Maciuś, co z tobą? – usłyszałem przestraszony głos żony. – Panowie, dajcie spokój, mąż chyba ma zawał! – zawołała do nocnych intruzów.
Panowie w odpowiedzi zarechotali na trzy głosy.
– No to przynajmniej nie będzie nam przeszkadzał, jak zejdzie – stwierdził dowcipnie pryszczaty przywódca wioskowych buraków.
Oddychałem chrapliwie, a świat wokół odbierałem podwójnie dziwnie. Niby wszystko było jak za mgłą, a zarazem słyszałam wyraźnie każde słowo, każdy szelest trawy, stukot, szmer, jakbym oglądał telewizję z głośnością ustawioną na maksymalny poziom. Niestety, strach był przerażająco znajomy i nie do zignorowania. Żadna nitrogliceryna pod język, żadne tabletki na uspokojenie, nic nie pomoże, kiedy taki strach łapie za gardło i ściska klatkę piersiową jak w imadle. Człowiek od razu wie, że umiera, że to dosłownie kwestia paru chwil i będzie po wszystkim. Na amen.
Czy przed oczami przelatują wtedy obrazki z życia? Nie. Nic nie przelatuje. Po prostu rejestrujesz fakty, ale jakbyś patrzył na wszystko z zewnątrz. Jakby ciebie już te ziemskie sprawy nie dotyczyły, bo jesteś poza nimi. I to budzi dodatkowy lęk. Nie masz wpływu na nic, nic od ciebie nie zależy, a… przecież jeszcze ci zależy! Bardzo. Na przykład na tym, by nikt nie skrzywdził twojej żony. Tymczasem po prostu cię nie ma, chociaż jeszcze trochę jesteś, obecny ciałem, ale już nie duchem. Makabra!
Czując duszności, odruchowo zdjąłem luźny T-shirt i zacząłem sapać jak lokomotywa. Chciałem opanować ten strach i poradzić sobie z zawałem, bo bardziej niż śmierci bałem się o Kasię. Aż trudno w to uwierzyć, ale strach o to, co się z nią stanie, gdy zejdę, jak to ujął pryszczaty, okazał się silniejszy od lęku przed śmiercią. Dziwne. Przedziwne. Miłość to potęga… Ale czy podziała?
Natrafiłem ręką na trzonek saperki
Na razie nie działało. Zdjęcie koszulki też nie pomogło. Ugięły się pode mną nogi, więc przysiadłem. Kasia cupnęła za mną. Chłopcy, zaciekawieni przedstawieniem, oświetlili mnie trzema latarkami. Poczułem, że lecę w tył. Kasia próbowała mnie przytrzymać, ale nie dawała rady. Sięgnąłem rękami do tyłu i na boki, żeby powstrzymać nieuchronny upadek i coraz szybciej nadchodzący koniec. Boże, tak bardzo się bałem! I tak bardzo nienawidziłem tych gnoi, tak bardzo, że… że mógłbym ich zabić! Wtedy zdarzyły się trzy rzeczy jednocześnie.
– Hej! A co ty tam masz, dziadek? – zapytał pryszczaty, oświetlając moją klatkę piersiową. – Dawaj! Chcę to mieć!
Spojrzałem w dół. Na charakterystycznym metalowym łańcuszku wisiał nieśmiertelnik, prezent od jednego z synów. To był mój amulet i jedyna biżuteria, jaką nosiłem. Niesamowite, ale widok tego nieśmiertelnika sprawił, że spłynął na mnie spokój. Kompletny. Jak w oku cyklonu. W każdym razie przestało boleć i strach zniknął. To była ta druga rzecz. A trzecia…
Moja prawa dłoń natrafiła na trzonek saperki, porzuconej pod tropikiem namiotu, i zacisnęła się na niej z całych sił. Uchwyciłem się tego trzonka jak ostatniej deski ratunku. Wstałem, opierając się, a właściwie odpychając Kaśkę, tak że poleciała do tyłu i wpadła do namiotu. Bardzo dobrze.
– To – powiedziałem, cedząc przez zęby – jest nieśmiertelnik. Taki noszą zawodowi żołnierze. Możesz go wziąć, ale najpierw musisz mnie zabić. A uwierz mi, smarku, że wielu przed tobą próbowało, w Iraku, w Syrii i w Afganistanie – łgałem jak z nut, w przypływie boskiego natchnienia, licząc, że z historią tym panom nie było po drodze. – A to – uniosłem do góry saperkę – jest coś, czym posługuję się całkiem sprawnie, i to nie tylko w trakcie okopywania się pod ogniem nieprzyjaciela. Tym się doskonale rozwala takie puste łby jak wasze.
Spojrzeli po sobie. Dwóch niepewnie, trzeci wciąż chojrakował.
– Daj se siana, dziadek – burknął buńczucznie pryszczaty. – Łopatką nas pobijesz? Jaja se robisz? – zarechotał i rzucił do kumpli: – Bierzcie go.
Nie posłuchali. Im jakoś przestało być do śmiechu. Jeden nawet się cofnął o dwa kroki.
– Janek, lepiej…
– Zamknij mordę! – wrzasnął Janek. – Będę miał tę dziunię, bo takiej jeszcze nie miałem, i żaden pier… dziadyga nie stanie mi na drodze!
Z tym oświadczeniem na ustach ruszył na mnie z pochyloną głową. Metr przede mną się zreflektował, zatrzymał i wzniósł nad głowę prawą rękę, tę ze styliskiem. Wziął taki zamach, że aż go lekko skręciło; stał prawie bokiem do mnie.
Nigdy nie sądziłem, że godziny spędzone na korcie przydadzą mi się w życiu do czegokolwiek poza grą w tenisa. W czasie przemowy napalonego Janka moja prawa ręka automatycznie poszła w dół. Miałem miejsce na zamach z forhendu i czas na wykonanie ruchu, bo wstawiony pryszczaty zachwiał się i zawahał…
Od dawna nie czułem się tak dobrze
Strzeliłem go w łeb na odlew, mało mi saperka nie wypadła z dłoni. Efekt był spektakularny. Chłopak padł jak nieżywy, nawet nie stęknął. To była bardzo ciężka saperka, z demobilu Bundeswehry, którą kupiłem dawno temu na jakimś jarmarku staroci.
Zapadła cisza. Grobowa.
– Zabiłeś go pan – z lękliwym szacunkiem szepnął kolega pryszczatego.
– Chyba na amen… – ze strachliwym podziwem dodał drugi.
Roześmiałem się, mając nadzieję, że zabrzmiało to dość złowieszczo.
– Gdybym chciał go zabić, uderzyłbym kantem, a nie na płask. Powinien wyżyć.
– Ale… co teraz? – padło pytanie.
– Zabierać go i wynocha! – huknąłem. – Chcemy się wyspać, do jasnej cholery!
Wzięli go pod pachy i czym prędzej się oddalili. Kasia spojrzała na mnie z dumą, ale i z troską.
– Dobrze się czujesz? – zapytała.
– Nigdy w życiu nie czułem się lepiej – wymamrotałem. – Chociaż nie wiem, jak długo jeszcze ta adrenalina będzie we mnie buzować, nim się zużyje. O, już zaczynam się trząść…
– Nie dziwota. Przecież miałeś zawał! – wyszeptała.
– Lekarz mówił, że jak ktoś przeżyje trzeci zawał, to przeżyje każdy następny. Więc teraz nie musisz się o mnie martwić, będę żył wiecznie.
– Ale chyba nie zamierzasz tu zostać? – spytała.
– Nie, oczywiście, że nie. Wprawdzie z ich strony nic już nam nie grozi, ale… powiedzmy, że całkiem się rozbudziłem. I chyba zaraz zacznie świtać. Pakujemy manatki i ruszamy.
– Wracamy do domu?
Pokręciłem głową.
– Główny plan nie uległ zmianie. Jedziemy nad morze. Żaden pryszczaty dupek mnie nie powstrzyma od tego, żebym cię tam zawiózł. Zwijaj śpiwory, ja złożę namiot i jedziemy.
Kwadrans później byliśmy już w drodze nad morze. Zamierzałem tam dotrzeć akurat na śniadanie. Byłem pewien, że będzie mi smakować jak nic nigdy w życiu.
Czytaj także:
„Kiedyś stanęłam w obronie słabszego i zapłaciłam za to dość wysoką cenę. Po wielu latach przekonałam się, że było warto”
„Mój mąż poszedł do więzienia, bo stanął w obronie niewinnej starszej kobiety. Co za niesprawiedliwość”
„Wszyscy dręczyli Ulę, bo była biedniejsza i odstawała. Mogłem ją bronić, ale byłem tchórzem. A ona i tak mnie chciała”