„Banda osiedlowych koneserów spod sklepu pomogła mi w potrzebie. Pod ich twardą skorupą, kryło się miękkie serce”

Młoda kobieta fot. iStock by GettyImages, ampueroleonardo
„Każdy wie, jak wyglądają panowie z ławeczki przed sklepem. Nie wszyscy jednak zdają sobie sprawę, że posiadają oni godność, dobre serce i są wrażliwi. O tym przekonałam się, kiedy kolektyw spod sklepu ruszył mi na pomoc”.
/ 05.04.2024 07:15
Młoda kobieta fot. iStock by GettyImages, ampueroleonardo

Rzadko zdarza mi się kupować coś jedynie estetycznego. Wydaje mi się, że to marnotrawstwo wydawać pieniądze na luksusowe ciuchy, a do najbliższego centrum handlowego mam przecież ponad sto kilometrów. Jednak zimą tamtego roku zdecydowałam, że „przetrwam” ją w moim starym płaszczu, a na następną wiosnę zakupię sobie wyjątkowo stylowy płaszcz.

– No tak, i gdzie zamierzasz się w nim przechadzać? – zapytała sarkastycznie moja mama, kiedy wyjawiłam jej ten zamysł. – Do sklepu spożywczego? Zorganizujesz pokaz mody dla chłopców?

– Chłopcy! Daj mi święty spokój! – warknęłam i skrzywiłam się na te ostatnie słowa.

"Mama zawsze nazywała "chłopcami" tych mężczyzn, którzy spędzali całe dnie, siedząc pod sklepem spożywczym, konsumując jedno piwo za drugim. Nie przeszkadzało im ani zimno, ani deszcz. Można było być pewnym, że zawsze spotka się tam przynajmniej kilku z nich podczas robienia zakupów. Znałam ich, bo byli to ludzie z naszej okolicy. Rolnicy, którzy zimą nie mieli co robić. Bezrobotni, którzy zawsze się nudzili. Mężowie i ojcowie, którzy po prostu nie chcieli siedzieć w domu.

– Witaj! – krzyczeli za mną i za każdą kobietą, która wchodziła do sklepu. – Może pomóc zanieść zakupy do samochodu? – proponowali, jeśli kobieta miała auto.

Oczywiście, zawsze oczekiwali napiwku, bo przecież nawet najtańsze piwo kosztuje, a oni konsumowali je hektolitrami.

Tęskniłam za tym

„Chłopcy” byli często ignorowani przez większość kobiet, niektóre jedynie subtelnie przytakiwały na ich powitania. Ja zazwyczaj uśmiechałam się delikatnie i od czasu do czasu nawet na chwilkę z nimi pogadałam, dając im te dwa złote za wniesienie zakupów do samochodu...

Jeżdżę na zakupy autem, ponieważ mój dom jest na krańcu wsi i miałabym naprawdę daleko do sklepu. Faktycznie, mam daleko do wszystkiego, bo mieszkam na prawdziwym końcu świata. Ale wcale mi to nie przeszkadza. Moje okna wychodzą na prawdziwy, gęsty las, pełen saren, dzików i łosi. A jeśli pójdzie się kawałek wąską ścieżką, dochodzi się do rzeki, gdzie latem można się opalać na kamieniach. Gdybym miała męża, na pewno z zapałem by tam wędkował.

Nie jestem obecnie zamężna. Wprawdzie, kiedyś towarzyszył mi ten status, ale na moje szczęście ten pełen brutalności związek zakończył się wyrokiem skazującym męża i przyznaniem mi środków na utrzymanie. To pozwoliło mi powrócić do mojej rodzinnej miejscowości i zamieszkać zaledwie dwa kilometry od domu rodzinnego. W mieście nigdy nie czułam się spełniona, nawet po rozstaniu z mężem.

– Nie mogę zrozumieć twojego podejścia – dziwiła się niejedna przyjaciółka, której zwierzałam się ze swojej decyzji. – W mieście miałaś wszystko na wyciągnięcie ręki: sklepy, kina, restauracje, kluby... A tutaj, na wsi, co cię czeka? Przecież tu nie ma niczego interesującego!

Kiedy słyszałam takie słowa, zawsze odpowiadałam, że to właśnie "nic interesującego" to rzeczy, których tak mi brakowało. Łąki, pola, las, rzeka i... absolutny spokój. Na wsi mogę spędzać całe dnie w kaloszach, obserwując przyrodę. Czasem biorę ze sobą aparat i robię zdjęcia. Kiedy ktoś mnie pyta, dlaczego tak dużo spaceruję, odpowiadam, że muszę się ruszać, bo siedzący tryb życia przy komputerze powoduje u mnie ból, a w końcu pracuję zdalnie, przez internet.

Pragnęła z desperacją uciec

W poprzednim sezonie wiosennym także spacerowałam, robiąc sobie małe przerwy od pracy. Tym razem jednak nie było to nic przyjemnego, ponieważ otoczenie zostało zalane błotem. Wędrowałam więc, czując, jak z każdym krokiem błotnista ziemia próbuje zasysać moje gumowce. Miałam zamiar dotrzeć do rzeki i od razu wrócić. Szczerze mówiąc, żałowałam, że w ogóle zdecydowałam się na ten spacer. Towarzyszył mi Salem, jeden z moich psów, który nie był ani owczarkiem, ani terierem. To właśnie on jako pierwszy zaczął się niepokoić.

– Co się dzieje, Salem? Przyjdź tutaj! – przywołałam go, aby przypiąć mu smycz.

Obawiałam się, że wpadnie do rzeki, która z powodu topniejącego śniegu wylała się z brzegów.

– Coś wyczułeś?

Salem pozwolił się złapać na smycz, ale jego zachowanie było nietypowe. Ciągnął w przód, wydawał z siebie głośne dźwięki, składał uszy. Ruszyliśmy dalej i zauważyłam, że na błotnistym skraju coś się porusza. Dostrzegłam ruch, ale dopiero, gdy zbliżyłam się, zdałam sobie sprawę, czym to było. To był łoś, a konkretniej pani łoś. Wyglądało na to, że chciała przekroczyć rzekę i utknęła w błocie. Teraz była zanurzona po szyję, desperacko próbując się uwolnić. Jednak było to niewykonalne! Muł spowalniał jej ruchy, a wysoki brzeg był poza jej zasięgiem.

Wystraszyłam się. Zbliżyłam się do wysokiej skarpy, pokrytej kamieniami – tymi, na których uwielbiałam się opalać w lecie – i bezpośrednio spojrzałam w oczy łosia. W ich głębi dostrzegłam strach i prawie ludzkie wołanie o ratunek. Prawdę mówiąc, mogłabym przysiąc, że spojrzał na mnie w taki sposób, w jaki spojrzałby człowiek w podobnej sytuacji. To wzrok kogoś, kto wie, że bez wsparcia skończy w męczarniach...

Ogromna głowa łosia była niecały metr od mojej wyciągniętej dłoni. Stałam na dość mocnym podłożu i jeśli dałoby się jakoś przewiązać łosia liną, teoretycznie miałabym możliwość wyciągnąć go z tej rzeki. Ale byłam tam sama, nie miałam liny ani siły potrzebnej do tego zadania...

– Salem, idziemy! Chodź! – pociągnęłam smycz i zaczęłam przeskakiwać po kamieniach wzdłuż rzeki.

Czyż nie jesteśmy silnymi mężczyznami?

Nieco dalej od mojego miejsca postojowego kończyła się droga z kamieni, która zmierzała do pobliskiego sklepu. Nie miałam konkretnego planu, ale była pewna jednego – muszę znaleźć pomoc!

W pośpiechu przemyślałam, kogo poprosić o wsparcie. Może mój tata i jego znajomi? Zadzwonić do siostry i poprosić, aby wysłała swojego męża? Pomyślałam, że mogę zapytać mieszkańców wsi, jak się skontaktować z lokalnym kołem myśliwskim, a także zastanawiałam się, czy warto wykręcić numer alarmowy. Być może wysłaliby patrol, który specjalizuje się w niesieniu pomocy zwierzętom? Na ten moment zdecydowałam, że muszę znaleźć linę i zgromadzić jak najwięcej osób do pomocy, ponieważ czas był kluczowy. Łoś wyglądał na bardzo zmęczonego i mógł przewrócić się w każdej sekundzie. Z trudem, dysząc i sapiąc, dotarłam do sklepu.

– Witam serdecznie! Och, co to za powód, że pani tak pędzi? – zapytali przyjaźnie "chłopcy", ale nie znalazłam chwili na rozmowę z nimi.

– Łoś utknął w rzece! Musimy go wydostać! – zawołałam, wbiegając do sklepu jak tornado, w moich zabłoconych gumowcach, przeraźliwie zmęczona i z rozczochranymi włosami. – Dzień dobry, pani Elu! Czy ma pani może liny?

Ekspedientka spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami i zasugerowała, że ma na zapleczu linę, około dwanaście metrów.

– Niech mi ją pani dopisze do rachunku! – ucieszyłam się. – A czy mogłabym pożyczyć na chwilę telefon, bo mój został w domu, a nie chcę marnować czasu... Zwrócę wszystko, ale to jest bardzo ważne!

Nagle za moimi plecami wybuchło jakieś zamieszanie, a kiedy obróciłam się, ujrzałam "chłopców".

– W rzece jest łoś?! – zapytał najsilniejszy z nich, pan Lesio, ogrodnik na zasłużonym urlopie zimowym. – Żyje?!

– Wciąż żyje! – odpowiedziałam. – To klempa, ale jest już bardzo osłabiona. Musimy ją stąd wyciągnąć. Potrzebujemy tu silnych mężczyzn! Muszę zadzwonić do taty i do znajomych, żeby...

– Kierowniczko, jesteśmy do usług – zaproponował jeden z nich, a pozostali zaczęli przytakiwać. – Kiedyś żeśmy wyjęli krowę z rzeki, to i tera da rade. Niech kierowniczka pokaże, gdzie to trzeba iść. 

Nie mogłam uwierzyć. Nigdy nie brałam pod uwagę "chłopców", bo kto by oczekiwał pomocy od "pijusów" spod sklepu? Rzuciłam jednak okiem na nich i dostrzegłam pięciu postawnych mężczyzn, którzy już zaczęli głośno planować, jak uratować zwierzę.

Oni dokonali czegoś wyjątkowego

Za piętnaście minut miałam już do pomocy dziewięć osób i... traktor. Pojazd, z panem Lesiem i mną w środku, dotarł tak daleko, jak tylko się dało po umocnionym brzegu. Klępa była około dziesięć metrów dalej, a także dwa metry niżej...

– Nie wystarczy nam liny – stwierdził pan Karol, lokalny obszarnik. – Chłopcy, podajcie kabel! Prędko!

Nie jestem pewna, skąd zdobyli tyle grubego kabla. Szczerze mówiąc, przestałam nadzorować całą sytuację, gdy "chłopcy" zaczęli działać. Ze zdziwieniem i uznaniem obserwowałam, jak przypinają jeden koniec kabla do haka holowniczego traktora, a drugi...

– Ok, ja, Karol i jeszcze jedna osoba powinniśmy wejść. Trzymajcie kciuki! – krzyknął jeden z nich i trzej mężczyźni zaczęli schodzić ze skarpy.

Wszyscy mieli paski z liny zawiązane dookoła pasa, takie zwykłe, kupione w sklepie. Pan Karol trzymał drugi koniec liny, który był przywiązany do traktora.

Operacja ratunkowa trwała jakieś dwie godziny. Cała wieś zbiegła się, aby rejestrować wydarzenie na swoich telefonach. Mężczyźni, będący do połowy w błocie, zdołali jakoś owiązać osłabioną i zaskakująco spokojną klępę kablem, prowadząc go pod jej brzuchem. Następnie dali znak kierowcy traktora.

– W drogę! – dobiegł głośny okrzyk, a następnie potężny huk. Traktor zaczął delikatnie się poruszać. – Wszystko idzie dobrze! Ruszaj dalej!

Powoli, centymetr za centymetrem, pojazd ciągnął napiętą linę i przywiązaną do niej klępę. Zwierzę usiłowało ruszać nogami, a otaczający je mężczyźni z całych sił popychali je od tyłu.

– Wszystko idzie dobrze! Teraz ostrożnie!

W momencie, kiedy traktor jechał niewiarygodnie wolno, rozległ się krzyk. Właśnie wtedy klępa stawiała przednie łapy na twardym gruncie, starając się podnieść. Gdyby traktor nagle ruszył, mogłaby złamać sobie nogi. Natychmiast wszyscy, którzy nie zabezpieczali ratowników na dole, skierowali swoje wysiłki, aby jej pomóc. Ja również.

Chwyciliśmy rękami za kabel owinięty wokół jej brzucha, starając się zapobiec jej upadkowi podczas wspinania się na wysoki brzeg. Nigdy wcześniej nie czułam się tak zmęczona, adrenalina mi skoczyła, ciśnienie i puls, ale równocześnie nigdy wcześniej nie doświadczyłam takiej euforii! Pracowałam ręka w rękę z ludźmi, którzy robili coś nadzwyczajnego! Wszyscy krzyczeliśmy, ciągnęliśmy i pchaliśmy z całych sił. Każdy z nas prawdopodobnie upadłby z wyczerpania lub zawału, zanim by odpuścił tak blisko celu!

– Udało nam się! Mamy ją! Wyciągnęliśmy ją! – krzyknęłam, kiedy klępa postawiła tylne kopyta na twardym gruncie. – Mój Boże, nie mogę w to uwierzyć!

Naprawdę, to było niesamowite. Fakt, że uratowaliśmy to potężne stworzenie od śmierci, że wszyscy razem osiągnęliśmy coś na kształt cudu! Nawet klępa zdawał się to dostrzegać. To dzikie zwierzę stało spokojnie, pozwoliło nam się uwolnić od liny, poklepać się, a ja mogłam nawet przytulić się do jego szyi. A potem, z lekko chwiejnym krokiem, ale w majestatyczny sposób, łoś odszedł w kierunku lasu, tam, gdzie znajdował się mój dom. Obserwując, jak znika wśród krzaków, pomyślałam, że być może spotkamy się jeszcze kiedyś podczas jednego z moich spacerów.

– Cóż, zasłużyliśmy na porządne piwo! – odezwał się ktoś i zauważyłam pana Karola, ubrudzonego błotem aż po oczy, ale promieniującego szczęściem. – No to co, droga pani? Czy dziś wieczorem spotkamy się „U Morusa” na wspólne picie?

Zawsze nazywam ich tak samo

Przytaknęłam i parę godzin później dotarłam do pobliskiego baru. W torebce miałam sporo gotówki, ponieważ pomyślałam, że skoro to ja namówiłam "chłopców" do pomocy, to powinnam postawić im kilka kolejek.

– Co ja słyszę, dama płaci za chłopaków! – wykrzyknął jednak pan Lesio, kiedy próbowałam uregulować rachunek. – Przecież to nasz wspólny projekt, a pomoc była z czystej chęci. Tak po prostu powinno być! W końcu, na dziś mamy już sponsora! Szanowna pani pozwoli, byśmy zajęli miejsce przy naszym stole...

Sponsorem okazał się dziennikarz z lokalnej gazety, po tym jak otrzymał od kogoś z wsi klip z działań ratowniczych. Pomyślał, że to będzie doskonały materiał do artykułu, więc chciał porozmawiać z bohaterami tej sytuacji. Tak więc całą noc piliśmy na rachunek lokalnej gazety "Głos Okolicy", rozmawiając i wspominając nasze dokonanie.

– Jowito, jesteś twarda! – zapewnił mnie jeden z uczestników imprezy o północy, a reszta przytaknęła.

– A wy jesteście silni, chłopaki! – wznieśliśmy toast, a ja uniosłam kufel i wypiłam za nich. – Za wasze zdrowie! I za szczęście tej istoty z kopytami!

Od tamtej pory zawsze nazywam ich tak samo. Może większość z nich przekroczyła czterdziestkę, niektórzy tracą włosy, inni nabyli brzuszki i wąsy, ale wciąż są to nasze, wiejskie chłopaki, którzy raz po raz pomogą zanieść torby do samochodu, a kiedy zajdzie taka potrzeba, uratują topiącego się w łosia. I wiecie co? Pragnę, aby na świecie było jak najwięcej takich chłopców!

Czytaj także:
„Byłam umówiona na randkę w ciemno, ale okazało się, że znam tego faceta. Wyleczył nie tylko moje zęby, ale także serce”
„Nie chciałam takiego zięcia, więc postawiłam ultimatum: albo ja, albo on. Chyba przesadziłam, bo teraz nie mam już córki”
„Chciała, żebym za kasę uwiodła jej męża. Pomyślałam, że to łatwy zarobek. Los pokarał mnie za chciwość”

Redakcja poleca

REKLAMA