Poprzedniego dnia już źle się czuła. Nie pokazała się ani na chwilę, kiedy przyszłam z pracy, tylko gdzieś się zaszyła, jak to mają w zwyczaju chore koty. Dałam jej spokój, choć byłam trochę zaniepokojona. Dwa dni wcześniej wyszła na spacer do ogródka, który mam przed blokiem. Mieszkam na parterze i do mojego salonu przylega kawałek ziemi. Ogrodzony tujami trawnik, na którym mój kot uwielbia się wylegiwać na słońcu. Tośka jest bardzo wygodnicka. Na co dzień wystarczy jej leżenie na parapecie. Ale czasami coś ją wygna na dwór i wtedy patrzę, jak bawi się, łapiąc kolorowe motyle. Choć ma już piętnaście lat, to wciąż potrafi być bardzo zwinna.
Rzadko choruje, może dlatego jej stan aż tak mnie zaniepokoił. Tym bardziej że zwymiotowała na dywanik w sypialni, a nie gdzieś w ukryciu. A to oznaczało, że daje mi do zrozumienia, że naprawdę źle się czuje. Zamiast wyskoczyć z łóżka i biec do pracy, zadzwoniłam do biura, prosząc o urlop na żądanie. Każdemu pracownikowi przysługuje coś takiego, a ja do tej pory nie korzystałam z tego przywileju. Nie sądziłam, żeby coś się stało z tego powodu, że przez jeden dzień nie będzie mnie w robocie. Szczególnie że nie mieliśmy żadnego pilnego projektu na tapecie.
Na szczęście kotka poczuła się lepiej
Następną godzinę zajęło mi namówienie Tośki, żeby zechciała wejść do transportera. Moja kociczka nienawidzi jeżdżenia do weterynarza. I mimo że wyraźnie niedomagała, to znalazła w sobie dość siły, aby mi zwiać i ukryć się pod kanapą. W końcu udało mi się ją zapakować do klatki i po odsiedzeniu w poczekalni weszłyśmy do pani doktor, która po badaniu stwierdziła zatrucie pokarmowe. U kotów to rzadka przypadłość, bo to wybredne zwierzaki.
– Może ktoś ją czymś skusił? – zaczęła się zastanawiać pani weterynarz. No cóż, mogło się zdarzyć. Dla mnie najważniejsze było to, czy mój kot wyjdzie z tego bez szwanku.
Na szczęście był piątek, dlatego mogłam jeszcze bez problemu zająć się swoją pupilką przez dwa kolejne dni. Tosia wyraźnie poczuła się lepiej, więc z czystym sumieniem poszłam do pracy w poniedziałek. Oczywiście, trochę nadal się o nią martwiłam, dlatego poprosiłam zaprzyjaźnioną sąsiadkę, aby do niej wpadła ze dwa razy w ciągu dnia. Pani Ania zawsze była bardzo pomocna, podlewała kwiaty, gdy wyjeżdżałam na wakacje, a kiedy jechałam w podróż służbową, przychodziła karmić mojego kota. Tośka jest do niej przyzwyczajona.
Koło południa zadzwoniłam do sąsiadki i zapytałam o samopoczucie mojej pupilki. Dowiedziałam się, że wszystko w porządku. Niestety, moją rozmowę usłyszały koleżanki, wszystkie mamuśki, więc przyznałam się, że mam chorego kota i dlatego nie było mnie w piątek. Patrzyły na mnie dziwnie, widziałam jak robią wymowne miny. Po kilku godzinach ta historia doszła do kadrowej, pani Anety, matki trójki dzieci. A ja ze zdumieniem odkryłam, że mam wiadomość, w której oficjalnie mnie upomniano, że nie było mnie w piątek w pracy.
Wolne na kota? Pani jest niepoważna!
– Przecież wzięłam urlop na żądanie – poszłam wyjaśnić sprawę do kadr.
– Pani chyba żartuje! – prychnęła oburzona Aneta. – Na chorego kota urlopów się nie daje! Jak jest dziecko chore, to się bierze zwolnienie. Chore zwierzę może sobie siedzieć w domu i nic mu się nie stanie. Ja tego dnia pani nie uwzględnię!
– I co ja mam teraz zrobić? – byłam w szoku po tym, co usłyszałam.
– Ludzie do pracy przychodzą, jak mają chore dzieci, a pani sobie bierze wolne na kota? To przechodzi ludzkie pojęcie, pani jest nieodpowiedzialnym pracownikiem! – grzmiała.
Wyszłam od niej z płaczem. Zastanawiałam się, co robić, pójść do przełożonej i powiedzieć jej szczerze, dlaczego mnie nie było? Trochę już mi było głupio to zrobić. Bałam się, że może i ona będzie uważała, że to z mojej strony niepoważne i nie powinnam lekceważyć swoich obowiązków z takiego powodu.
Dobrze, że jednak się w końcu zdecydowałam. Kierowniczka uważnie mnie wysłuchała.
– Masz chorego kota. Dobrze, że zajęłaś się nim troskliwie. To ważne, aby nie zostawiać zwierzaka, który się źle czuje. Pamiętam, jak kiedyś, gdy byłam jeszcze dzieckiem, moja mama zlekceważyła to, że jeden z naszych kotów niedomaga. Musiała iść do pracy, a ja byłam jeszcze zbyt mała, aby zająć się samodzielnie nieborakiem. Przez cały dzień myślałam o naszej kotce i gdzieś podskórnie czułam, że może się z nią dziać coś złego. I nie myliłam się. Kiedy wróciłyśmy z mamą do domu, nasza kotka już nie żyła. Do dzisiaj ją wspominam i myślę sobie, że gdyby mama została z nią w domu, to byłoby zupełnie inaczej.
I tak się dowiedziałam, że moja szefowa sama jest kociarą, na stałe ma w domu dwa koty, a do tego ciągle zbiera z ulicy jakieś zagubione dachowce i szuka dla nich dobrego domu. Oczywiście mój urlop na żądanie uwzględniono, bo pracownik nie musi się tłumaczyć, po co go bierze. To jego sprawa. Ja swój wolny dzień wzięłam na kota.
Czytaj także:
„Koleżanki z pracy poszły na emeryturę, a mój wniosek ZUS odrzucił. Żyję za 1000 zł, bo w tym kraju są równi i równiejsi”
„Koleżanki z pracy zrobiły ze mnie kozła ofiarnego. No tak, co samotna rycząca czterdziestka ma do roboty wieczorami”
„Mąż wzdychał do koleżanki z pracy, a ja kisłam z zazdrości. Byłam pewna, że widzi we mnie tylko zaniedbaną kurę domową”