„Bałem się wracać do domu po tym, jak straciłem firmę i narzeczoną. Rodzice oczekiwali powrotu bohatera, a nie frajera”

Bałem się wrócić do domu po porażkach fot. Adobe Stock, JustLife
„Jechałem do rodziców jak na ścięcie. Gdy zaczną wypytywać, to się wyda, że zostałem bez forsy i miłości… Spodziewali się, że wrócę z wielkiego miasta z opowieściami o samych sukcesach, którymi będą mogli chwalić się przed sąsiadami. A tu wraca facet, który przez własną głupotę przegrał życie”.
/ 08.09.2022 16:30
Bałem się wrócić do domu po porażkach fot. Adobe Stock, JustLife

Drzewa stały przy drodze nagie, unosząc powykręcane ręce gałęzi, tylko gdzieniegdzie niczym nadzorcy pojawiały się między nimi wyniosłe świerki… Jak jakiś cholerny obóz wojskowy, pomyślałem. Tyle się namordowałem, by się stąd wyrwać, a teraz najchętniej zaszyłbym się w swoim dawnym pokoju i zasnął. 

– Marku – przywołałem się głośno do porządku. – Może powinieneś był zostać jeżem, a nie biznesmenem, co?

Musiałem wziąć się w garść

Ostatecznie rodzice czekali na wizytę człowieka sukcesu, a nie palanta, który dał się wykiwać kumplowi, co to zwinął się razem z jego osobistą narzeczoną i wspólną firmową forsą. Przynajmniej żale po Nikoli mogłem sobie odpuścić – był z niej, w gruncie rzeczy, kawał jędzy. Zwolniłem i całe szczęście, bo zza górki wyskoczyła znienacka podrasowana beemka z karkami w środku. Mimo zamkniętych okien usłyszałem przetaczający się tuż obok łomot basów i odruchowo skręciłem na pobocze. Ruszyłem dopiero po chwili i zjeżdżając ze wzniesienia, zauważyłem na dole ostro hamujące szare kombi. Najpierw wyskoczyła z niego dziewczynka, po chwili z miejsca dla kierowcy wypadła kobieta, najwyraźniej próbująca ją powstrzymać. Gdy dojechałem, pochylały się nad czymś leżącym w rowie.

– Mogę jakoś pomóc? – zatrzymałem się.

– Dranie, potrącili psa celowo! Nawet nie był na asfalcie – kobieta cała się trzęsła.

– Ale my mu pomożemy, prawda, mamusiu? – spytała dziewczynka.

Jak to jest, że kilkuletni szkrab przechodzi nad ludzką podłością do porządku dziennego i skupia się na tym, co można naprawić?

– Pomoże nam pan? – spojrzała na mnie.

– Daj panu spokój, Zośka – powiedziała jej matka. – Przynieś koc z tylnego siedzenia, trzeba zwierzaka jakoś przetransportować.

– Chce go pani zabrać? – upewniłem się.

– A mam wyjście? – wskazała córkę buszującą w aucie. – Jak pan sobie to wyobraża? Powiem małej: zapomnijmy o sprawie i jedźmy wreszcie do tego zoo, o które męczyłaś mnie od miesiąca?

Wysiadłem z wozu, modląc się w duchu, by pies nie był zmasakrowany. Jako dziecko mdlałem na widok krwi i od tamtej pory nigdy nie jestem pewien swoich reakcji. Na miękkich nogach dotarłem na pobocze i pochyliłem się nad ciałem leżącym w trawie.

To był podrośnięty szczeniak

Prawdopodobnie mieszaniec owczarka. Miałem takiego w zamierzchłych czasach, spędziliśmy razem najpiękniejsze chwile młodości.

– Co za... – wyrwało mi się i kobieta syknęła, wskazując nadchodzącą córkę.

Kucnąłem i obejrzałem zwierzę tak, aby jak najmniej je ruszać. Na barku miało krwawe pęknięcie, coś było też nie w porządku z przednią łapą. Orzechowe oczy spojrzały na mnie półprzytomnie i przez chwilę miałem wrażenie, że to Morgan.

– „Morgan”? – mała szarpnęła mnie za rękaw kurtki. – Zna pan tego pieska? Gdzie on ma domek?

– Nie wiem, skarbie – wziąłem od niej koc. – On tylko kogoś mi przypomniał. Masz niebywale dobry słuch.

– Oj, ma – potwierdziła jej matka. – Ciekawe, gdzie jest najbliższy weterynarz… W dodatku taki, który przyjmie nas w niedzielę.

Ciągle drżała, ale trochę się już zebrała w sobie, bo zaczynała planować. Ja też. Czy gdybym zawiózł je obie do rodziców, nie byłoby mi łatwiej ustrzec się przed gradem pytań i jeszcze przez jakiś czas utrzymać ich w przekonaniu, że spłodzili geniusza, a nie frajera?

– Mój ojciec jest weterynarzem, co prawda na emeryturze, ale wciąż leczy okoliczne zwierzęta – zdecydowałem się wreszcie. – To dziesięć kilometrów stąd, właśnie jadę na rocznicę ślubu rodziców.

– To nie wypada – powiedziała kobieta. – W takie święto?

Wyjaśniłem, że w moim domu nigdy nie obchodziło się takich jubileuszy i najpewniej to pretekst, bym nie mógł się wykręcić.

– Czy tam są zwierzęta? – zapytała mała.

– Zośka, nie jedziemy w gości!

Wsunęliśmy koc pod psa i delikatnie przenieśliśmy go do bagażnika w kombiaku, po czym uzgodniliśmy, że dziewczyny pojadą za mną. Ruszyłem, ale po chwili zorientowałem się, że szosa za mną jest pusta.

Co jest?

– Nie dam rady prowadzić – kiedy zawróciłem, kobieta siedziała oparta o kierownicę. – Wciąż cała się telepię.

Zaparkowałem swoje auto na poboczu, wziąłem kluczyki i wróciłem do nich, oferując się jako kierowca.

– Jezu, dzięki – kobieta z ulgą ustąpiła mi miejsca, a potem podała mi dłoń. – Tyle pan dla nas robi. Jestem Iwona.

– Marek – uścisnąłem jej zgrabiałe z zimna palce. – I proszę mnie nie idealizować. Przy obcych nie zostanę poddany drobiazgowemu śledztwu, ot co.

– Sprytne – uśmiechnęła się po raz pierwszy i dopiero teraz dostrzegłem jej urok.

– A czemu nas nikt nie pyta? – dobiegło z tyłu. – Ja mam na imię Zosia, a mój piesek Morgan.

Spojrzałem na Iwonę, unosząc brwi: czy to dobrze, że mała już traktuje psa jak swojego? Czy nie powinna najpierw uzgodnić tego z tatą?

– Ja jestem ostateczną instancją – kobieta dała znak, bym ruszał. – I, niestety, wszystko wskazuje na to, że mamy psa.

Rodzice zwariowali na punkcie dziewczyn

Spodziewałem się tego, że Iwona i Zosia zajmą część uwagi rodziców, ale nie tego, że moi starsi na ich widok zapomną o bożym świecie! Ojciec natychmiast zarządził przeniesienie Morgana do gabinetu i poprosił Iwonę o asystę przy zabiegu. Nie omieszkał przy tym wspomnieć o mojej niestandardowej reakcji na krew. Mama zajęła się Zosią, zabierając ją do kociąt na poddaszu. Stałem na środku kuchni z torbą niczym sierota, opuszczony i zapomniany przez wszystkich.

– Nie do wiary – zdziwiłem się głośno, ale odpowiedziało mi tylko echo, więc wkroczyłem do kuchni i zacząłem buszować po garnkach.

Mama doskonale gotowała, a mnie od jakiegoś czasu nie było już stać na frykasy.

– Nieładnie wyjadać – Zosia pojawiła się w kuchni znienacka. – Człowiek kulturalny tak nie robi!

– Święta racja – mama najwyraźniej zdążyła wejść z małą w komitywę. – Za karę umyjesz naczynia po obiedzie, młody człowieku.

Ojciec i Iwona też się chyba dogadywali, bo kiedy opuścili gabinet, co chwilę rzucali sobie porozumiewawcze spojrzenia.

– Pies z tego wyjdzie, ale musi na razie zostać u mnie w szpitalu – oświadczył tata. – Trzeba się nim opiekować, robić zastrzyki i dawać lekarstwa.

Mała skrzywiła buzię w podkówkę.

Najważniejsze, żeby był zdrowy – przemogła się.

– Chyba żeby… – zaczął tata. – Ale nie, ty się chyba nie zgodzisz…

– Żeby co?

– Nic, pewnie nie lubisz kotków.

– Lubię! – oburzyła się mała. – Mogłabym wziąć tego szarego w prążki? Mogłabym?

– Albo pies, albo kot, Zosiu – wtrąciła się jej mama.

– Pogadacie po obiedzie – przerwał tata, puszczając oko do Iwony. – Teraz trzeba nakryć do stołu, jestem głodny jak wilk.

Co to za manipulacje?

– Marek – w kuchennym zamieszaniu tata wziął mnie na bok. – Jak tam twoja Nikola?

– Już nie jesteśmy razem.

– To super – ojciec podniósł kciuk. – Iwona jest sto razy fajniejsza.

– Tato, ja jej prawie nie znam – ostudziłem jego zapędy.

– Tak ci tylko mówię – zrobił minę niewiniątka. – Nigdy nie miałem równie bystrej pomocnicy.

Muszę przyznać, że od dawna nie spędziłem tak miło dnia. Może jednak powinienem częściej przyjeżdżać, tym bardziej że już nie miałem nic do ukrycia… Przyznałem się nawet do likwidacji firmy i rodzice przełknęli to z uśmiechem. Wyjechaliśmy od rodziców tuż przed wieczorem: ja i Iwona obładowani ciastem, Zosia z kociakiem w koszyku.

– Nie jest rozczarowana? – zapytałem, gdy Iwona pomagała przenieść rzeczy do mojego samochodu.

– A widziałeś oznaki smutku? – zaśmiała się. – Twój tata wymyślił tę zamianę, podobno szukali psa dla siebie. Morganowi też będzie lepiej na wsi. A my ogarniemy kota, co z psem byłoby trudne – pół dnia nas nie ma.

– Przepraszam za rodziców, potrafią być ekspansywni jak pokrzywy – powiedziałem. – To może być krępujące.

– No co ty, Marek – postawiła mi kołnierz kurtki. – Miło było wyobrażać sobie, że jest się częścią takiego familijnego życia…

– Hej tam – Zosia wychyliła się z okna kombiaka. – Czy wy się całujecie?

– Jeszcze nie! – krzyknąłem.

– Przecież ci mówiłam, że nie całuje się na pierwszej randce – dodała Iwona. – I zamykaj okno, bo kot zmarznie.

– To kiedy ta następna randka? – zaryzykowałem.

– Twój tata zaprosił Zośkę za tydzień – uśmiechnęła się. – I obawiam się, że żadne wymówki nie zadziałają, dopóki mała nie zobaczy na własne oczy, że pies wydobrzał.

Iwona pobiegła do auta i po chwili zobaczyłem je przejeżdżające obok i machające na pożegnanie.

– Będę na pewno! – krzyknąłem. – Na mur beton! Do niedzieli! 

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA