„Bałem się być samotnym ojcem, więc oddałem dziecko do adopcji. Rodzina myśli, że żona i córka zmarły przy porodzie"

Mężczyzna, który stracił żonę fot. Adobe Stock, Paolese
„Zawiodłem na całej linii. Jako ojciec, jako mężczyzna, jako człowiek... Tak bardzo mi wstyd! To dziecko budziło we mnie… odrazę! Nie dość, że było brzydkie, fioletowe po porodzie i całe pomarszczone, to jeszcze zabrało mi moją ukochaną żonę! Gdyby nie ono, to Małgosia przecież by nadal żyła!"
/ 27.08.2021 12:43
Mężczyzna, który stracił żonę fot. Adobe Stock, Paolese

Oczekiwanie na dziecko było wspaniałym okresem w naszym życiu. Z radością snuliśmy wizję tego, jak wkrótce zmieni się nasze życie. Ustaliliśmy z żoną, że po porodzie to ona zajmie się córeczką, a ja wezmę na siebie trud utrzymania rodziny. Odpowiadał mi ten układ. Prawdę mówiąc, nie wyobrażałem sobie innego.

W mojej rodzinie to ojciec był wojownikiem, który co rano ruszał na polowanie, a ogniskiem domowym zajmowała się mama. Ona dbała o moje lekcje, dodatkowe zajęcia, szczepienia... O wszystko. Ojciec był za to tym, któremu pokazywało się na koniec roku świadectwo z czerwonym paskiem. Nawet nie wiem, czy orientował się, do której chodzę klasy. Ważny był ten pasek biegnący w dół kartki, który sprawiał, że tata klepał mnie po ramieniu z zadowoleniem.

Żeby ten pasek zdobyć, musiałem się dużo uczyć, nie miałem więc czasu na żadne domowe czynności. Nie było mowy o wynoszeniu śmieci, pomocy przy sprzątaniu czy o innych rzeczach, które dla moich rówieśników były normą. Takie prace w naszym domu zawsze wykonywała mama. Nic dziwnego, że w mojej głowie powstał określony model rodziny. Wydawało mi się wtedy, że jest idealny!

Dlatego chciałem, a nawet nalegałem, aby po urodzeniu dziecka moja żona rzuciła pracę i została w domu. Małgosia w ciąży czuła się świetnie. Zawsze była osobą tryskającą optymizmem, a oczekiwanie na upragnione dziecko jeszcze dodało jej skrzydeł. Ja z kolei dużo pracowałem, biorąc dodatkowe zlecenia, bo przecież wyprawka dla malucha sporo kosztuje. A moje dziecko nie mogło jeździć w byle jakim wózku i w ogóle musiało mieć wszystko, co najlepsze!

Teraz tak sobie myślę, że w sumie przegapiłem w ciąży wiele momentów. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek przybliżył ucho do brzucha Małgosi i posłuchał, jak w środku porusza się dzidziuś, chociaż wiele razy mnie na to namawiała. Zawsze wymawiałem się pracą, jeszcze tym czy tamtym do zrobienia i w sumie nie udało mi się nawiązać ze swoim dzieckiem żadnej więzi, kiedy jeszcze było w brzuchu matki. A kto wie, może gdybym to zrobił, wszystko by się potoczyło zupełnie inaczej?

Myślę także, że zabrakło mi oparcia w rodzinie

Moja mama już wtedy nie żyła, a tata na stare lata ożenił się po raz drugi, bo sam nie był w stanie normalnie funkcjonować. W końcu nie potrafił wykonać żadnej domowej czynności! Przerastało go nawet ugotowanie obiadu.

Z macochą nie nawiązałem dobrych stosunków i właściwie przez nią straciłem dobry kontakt z ojcem, który uznał, że kiedy skończyłem studia, to „proces wychowania syna” został zakończony i przestał się mną w ogóle przejmować.

A teściowie? Niewiele o nich wiedziałem… Małgosia już na początku naszej znajomości wyraźnie dała mi do zrozumienia, że to prości ludzie, a tata ma problemy alkoholowe. Nic mnie to wtedy nie obchodziło, najważniejsza była dla mnie moja ukochana żona, a nie jej bliscy mieszkający czterysta kilometrów od nas. Sądziłem, że będziemy się z nimi widywali raz do roku i tyle.

Byliśmy więc z Małgosią trochę jak taka samotna wyspa. Tylko my dwoje i nasze wyczekiwane maleństwo. Nigdy nie brałem po uwagę, że podczas porodu coś może pójść nie tak. Moja żona była przecież okazem zdrowia! No i ciąża przebiegała prawidłowo, lekarze nigdy nie zgłaszali żadnych zastrzeżeń co do stanu matki albo dziecka.

Kiedy więc zaczęły się bóle porodowe, jeszcze żartowaliśmy sobie z Małgosią, że już za chwilę skończy się spokój i cisza w naszym niewielkim mieszkaniu, bo wypełni je płacz maleństwa. Tak bardzo przez nas wyczekiwany!

Nie brałem udziału w porodzie, bo moja żona sobie tego nie życzyła. Siedziałem wtedy na korytarzu strasznie zdenerwowany i nie miałem pojęcia, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami. A potem... nie mogłem sobie darować, że jednak nie sprzeciwiłem się Małgosi i nie było mnie na sali porodowej, kiedy... odchodziła! Chociaż wiem, że w obliczu komplikacji i tak ktoś z personelu wyprowadziłby mnie na korytarz.

Tak. Moja ukochana żona zmarła przy porodzie…

W jednej chwili była zdrową kobietą w pełni sił, a w drugiej leżała zimna, z poszarzałą skórą. Jej serce bowiem przestało bić. Jak to się stało?! Nie miała przecież żadnej wady serca ani niepokojących krwawień przed porodem! Dlatego nikt nie mógł przewidzieć tego, co się wydarzy! 

Tymczasem podczas porodu tętno mojej żony zaczęło niepokojąco słabnąć, a co za tym idzie słabło także tętno naszej córeczki… Lekarze widząc, co się dzieje, uznali, że nie zdołają już uratować matki i zajęli się ratowaniem maleństwa.

Szpital musiał potem przeprowadzić sekcję zwłok Małgosi, na którą rozpaczliwie usiłowałem się nie zgodzić. Nic z tego. Okazało się, że przepisy są takie, iż jeśli pacjentka spędziła w szpitalu mniej niż dwanaście godzin, to sekcja zwłok jest obowiązkowa, inaczej może wkroczyć prokurator. Poznałem więc przyczynę śmierci mojej żony. Było nią bardzo rzadkie powikłanie ciąży – zator płynem owodniowym – gdyż płyn z macicy przedostał się do krwioobiegu Małgosi.

To spowodowało nagły spadek ciśnienia krwi, a co za tym idzie poziomu tlenu i dlatego nastąpił zanik pracy serca. To wszystko brzmi bardzo fachowo, ale dla mnie oznaczało tylko jedno – to koniec świata, bo moja ukochana kobieta odeszła na zawsze...

Byłem kompletnie osłupiały, kiedy z sali porodowej wywożono zwłoki mojej żony. Na tyle nieprzytomny, że zupełnie zapomniałem o tym, że urodziło się dziecko. Dopiero położna, która do mnie podeszła ze współczującą miną, przypomniała mi, że mam córeczkę.

„Dziecko?! A co ja teraz z nim zrobię, na Boga!”

 Nie byłem chyba jeszcze gotowy na zostanie standardowym ojcem, a cóż dopiero ojcem samotnym! Co ja miałbym począć z dzieckiem? Jak się nim zaopiekować? Najprostsze czynności napawały mnie lękiem.

Przecież w moich planach to Małgosia miała niańczyć, karmić i przewijać! Kąpać i wychodzić na spacer. Ona wybrała odpowiedni wózek, ubranka i wszelkie akcesoria. Moja rola sprowadziła się tylko do zarabiania pieniędzy, aby za to wszystko zapłacić i zapewnić mojej rodzinie godne życie.

A poza tym, wstyd się przyznać, ale to zupełnie nieznajome dla mnie dziecko budziło we mnie… odrazę! Nie dość, że było brzydkie, fioletowe po porodzie i całe pomarszczone, to jeszcze zabrało mi moją ukochaną żonę! Gdyby nie ono, to Małgosia przecież by nadal żyła!

– Rozumiem, że musi się pan zastanowić, co dalej. Jakoś zorganizować, powiadomić rodzinę – usłyszałem od położnej. – Zabierzemy na razie małą na oddział noworodków i zostanie u nas przez cztery doby.

Odeszła z dzieckiem, a ja wyszedłem ze szpitala i jak w lunatycznym śnie dotarłem do domu. Tam już w przedpokoju postraszył mnie, stojący jakby nigdy nic, dziecięcy wózek. „A gdyby tak wynieść go na śmietnik, razem ze wszystkimi innymi dziecinnymi rzeczami i raz na zawsze zapomnieć o całej sprawie?” – przebiegło mi nagle przez głowę.

„To byłoby całkiem wygodnie rozwiązanie… Mógłbym zapomnieć na zawsze o tym dziecku, którego… nie chcę?”.

Kiedy sobie uświadomiłem tę prawdę, aż mnie zatkało. Ale taka właśnie była rzeczywistość! Ja nie chciałem teraz tego dziecka! Ono miało tylko wtedy sens, kiedy żyła Małgosia, kiedy miałem rodzinę. A teraz? Co ja niby miałem teraz z nim zrobić…?

Moje życie legło w gruzach i wszystkim, co mi pozostało, była moja praca. Tam się czułem bezpiecznie, tam się mogłem pozbierać po ciosie, który na mnie spadł.  A spokojnie pracować mogłem tylko wtedy, kiedy nie będę miał żadnego dziecka!

Klamka więc zapadła

Postanowiłem zrezygnować z córki i oddać ją do adopcji. Starałem się tylko nie myśleć o tym, co by na to powiedziała Małgosia, jak bardzo by mnie znienawidziła! Uspokajałem swoje sumienie myślą, że jakaś inna rodzina pokocha to dziecko o wiele bardziej, niż byłbym w stanie zrobić to ja.

W umówionym dniu pojechałem do szpitala, zabierając całą wyprawkę córki. Nie poszedłem jednak na oddział noworodków, tylko od razu poprosiłem o spotkanie z ordynatorem. Przyjął moją decyzję ze spokojem i nie wypytywał mnie o szczegóły. Upewnił się tylko, czy jestem zdecydowany to zrobić, czy chciałbym jeszcze porozmawiać z psychologiem. Stwierdziłem, że moja decyzja jest przemyślana i ostateczna.

Nie chciałem popatrzeć po raz ostatni na dziecko, bo mimo wszystko w głębi duszy bałem się, że zobaczę w nim podobieństwo do siebie, albo – co gorsza – do zmarłej żony i zmienię zdanie.

Podpisałem więc papiery, upewniłem się, że rzeczy, które przywiozłem, trafią do nowych rodziców córki. A jeśli nie będą ich chcieli, to do kogoś potrzebującego. I wyszedłem ze szpitala, nie oglądając się za siebie.

Rodzinie i znajomym powiedziałem, że dziecko zmarło podczas porodu. Nikt się nie dopytywał o szczegóły, wszyscy tylko mi współczuli. Poinformowałem nawet, że zwłoki Małgosi zostały skremowane razem z ciałem naszej córeczki. Na nagrobku kazałem wyryć nie tylko imię żony, ale także imię Magdalena, czyli takie, jakie wybraliśmy wspólnie dla naszego dziecka.

Z punktu widzenia prawa, jeśli dziecko urodziło się martwe, nie trzeba go przecież rejestrować. I wiadomo, że w takim wypadku grób może być symboliczny.

Minęło pięć lat, odkąd straciłem żonę i dziecko. Ożeniłem się powtórnie i moja druga żona jest teraz w szóstym miesiącu ciąży. Przeżywam więc jeszcze raz niepokój oczekiwania i chwile uniesienia. Ale tym razem staram się od początku być bardziej świadomym tatą. Lubię czuć ruchy mojego dziecka, to, jak się przekręca w brzuchu swojej mamy i jak kopie.

Wiem, że będę obecny na sali porodowej w każdej sekundzie porodu, a potem będę przewijał mojego synka, kąpał go i chodził z nim na spacery. Bo tym razem urodzi mi się syn.

Czy myślę o swoje córeczce, którą oddałem do adopcji? Nieustannie. Mam wyrzuty sumienia, że okazałem się takim nieodpowiedzialnym ojcem. Zawiodłem moją zmarłą żonę i siebie… Nie wiem, jak się jej kiedyś z tego wytłumaczę, gdy stanę na przeciwko niej w niebie.

Czasami myślę także, co by to było, gdybym odszukał moją córkę i dostał drugą szansę zostania jej tatą. Ale wiem, że to niemożliwe i że wręcz nie powinienem tego robić. Po co burzyć jej ustabilizowane życie, uświadamiać jej, w jakich okolicznościach przyszła na świat? Na pewno jest teraz szczęśliwsza bez tego bagażu.

Czytaj także:
„Mama nazywała księdza Rafała darem od niebios. Ten drań to zwykły oszust w sutannie, który okradał schorowane staruszki"
„Po 12 latach pracy, dzięki której wzbogacił się on, jego dzieci i jego była żona, ja nie mam nic”
„Chcę, by córka pojechała na ślub koleżanki do Hiszpanii. Może wyrwie tam bogatego kawalera, to już czas na nią”

Redakcja poleca

REKLAMA