„Bałam się bezczynności na emeryturze, więc zajęłam się… łapaniem przestępców! Adrenalina rekompensowała mi samotność”

Na emeryturze zajęłam się łapaniem kryminalistów fot. Adobe Stock, pololia
„Najbardziej bałam się nudy i tego, że bez codziennego rytmu obowiązków zgrzybieję, zdziadzieję, czyli zestarzeję się w trybie przyspieszonym, i umrę, zanim w ogóle z owej emerytury skorzystam. Córki odwiedzały mnie rzadko i doskwierało mi to, że nie prowadzę już tak emocjonującego życia, jak kiedyś”.
/ 31.08.2022 17:15
Na emeryturze zajęłam się łapaniem kryminalistów fot. Adobe Stock, pololia

Strasznie bałam się przejścia na emeryturę, ale wcale nie ze względów finansowych. Wysokość mojego świadczenia jest względnie wysoka, poza tym obie córki zaoferowały mi pomoc w razie nagłej potrzeby. Najbardziej bałam się nudy i tego, że bez codziennego rytmu obowiązków zgrzybieję, zdziadzieję, czyli zestarzeję się w trybie przyspieszonym, i umrę, zanim w ogóle z owej emerytury skorzystam. Dlatego, jakkolwiek głupio to zabrzmi, ucieszyłam się na widok ogłoszenia administracji ostrzegającego przed złodziejami grasującymi w okolicy. Oczywiście nie uzewnętrzniałam tej radości, żebym nie została uznana za starą wariatkę, no bo normalni ludzie raczej nie cieszą się z bliskiej obecności złodziei.

Założyłam straż sąsiedzką

Już wcześniej chciałam włączyć się w polityczno-społeczne życie mojego osiedla, ale Stasia spod ósemki mocno mi to utrudniała. Widząc we mnie silną rywalkę, oczerniała mnie przy każdej okazji i torpedowała wszystkie moje próby startów w wyborach do rady spółdzielni czy choćby bloku. Ale ochotnicza straż sąsiedzka była przedsięwzięciem nowym, nieobciążonym żadnymi układami, co pozwoliło mi zebrać własne zaplecze ludzkie, w większości ochotników podobnych do mnie – względnie młodych emerytów walczących z nadmiarem wolnego czasu i nudą.

Maria, Stefek, Franciszek, Hania i Zenek – o, przepraszam, pan Zenek, poważny, zasadniczy mężczyzna, z którym nie przeszliśmy na „ty” nawet po miesiącu wspólnej służby, bo… jakoś nie wypadało. W każdym razie ta piątka zapaleńców stanowiła moją gwardię i wspólnie strzegliśmy mienia w malutkich blokach przy ulicy Stefana Okrzei. Plaga włamań zalała nie tylko naszą okolicę, ale także sąsiednie osiedla. W północno-wschodniej części Lublina, wśród peerelowskich klocków mało było płotów i kamer, a mieszkańcy, głównie starsi ludzie, byli narażeni na różnorakie zagrożenia. Jakieś dwa lata temu głośno się zrobiło o bandzie, która zastosowała zdumiewająco czasochłonny plan kradzieży. Podstępem kopiowali dowody swoich potencjalnych ofiar – zwykle naiwnych babć i nieuważnych dziadków – a potem przez wiele miesięcy czatowali, sprawdzając skrzynki pocztowe i zabierając przekazy awizo na paczki, na przykład z Allegro. Jakim cudem udawało im się potem odbierać te przesyłki na poczcie, nie wiem, ale w końcu właśnie na poczcie wpadli, kiedy siedemnastolatek ze sztuczną siwą brodą usiłował udawać siedemdziesięciolatka.

„Nasi” złodzieje działali klasycznie

Około dziesiątej – kiedy młodzież była w szkołach, a dorośli w pracy – badali teren. Sprawdzali domofonem, czy ktoś jest w domu, następnie ostrożnie sondowali drzwi. Wierzyć się nie chce, jak wielu ludzi wychodzi z domu i zapomina zamknąć mieszkanie na klucz! Jakby sami zapraszali złodziei. Ci też nie próżnowali i, jak podejrzewaliśmy, zostawiali ukrytą na końcu korytarza kamerkę internetową, która pomagała im rozpracować rozkład dnia poszczególnych mieszkańców.

Przestępcy nie używali siły – albo wiedzieli, kiedy lokatora nie będzie dłużej w domu, albo czekali na okazję. Nie potrzebowali wiele czasu. Byli tak bezczelni, że zakradali się i wpadali do mieszkania, kiedy ofiara szła wyrzucić śmieci albo do pobliskiego sklepu. Łapali tylko kilka cennych, lekkich przedmiotów, których zniknięcie nie od razu rzucało się w oczy, i kamień w wodę. Czyli przenosili teren działań do kolejnego bloku.

Moje patrole pilnowały mieszkań. Oczywiście na wyrywki, bo było nas za mało na pełne pokrycie czasoprzestrzeni osiedla (takie określenie wprowadził pan Zenek). Niemniej odnosiliśmy swoje małe sukcesy. Już w drugim tygodniu pracy znaleźliśmy dwie złodziejskie kamery. Daliśmy je wnukowi Franka, ponoć niezłemu informatykowi. Niestety, chłopak powiedział, że to tani i prosty sprzęt, z którego nie wyciągnie żadnych danych o złodziejach. Co gorsza, utrata „chińskiego badziewia” nie będzie żadnym ciosem dla szajki. Więc nawet na taką zemstę nie mogliśmy liczyć.

– No sorka, dziadek, wiele nie pomogę, taki lajf… – tłumaczył Frankowi i nam przy okazji długowłosy, krągły młodzieniec. – Teraz taką tandetę można kupić w każdym markecie, a na pewno w sieci.

Straż miejska miała nas już dość

– A nie mógłbyś… to znaczy… chodzi o to… – zastanawiałam się – czy nie mógłbyś się, hm, jakoś dostać na strony takich sklepów i poszukać towaru po numerze seryjnym?

– Pewnie mógłbym… – mruknął i wzruszył ramionami nasz jednoosobowy oddział do walki w cyberprzestrzeni. – Ale wtedy to my byśmy się stali złymi bohaterami w tej bajce, prawda? – zaśmiał się. – Poza tym to kupa niezapłaconej roboty, bez pewności na sukces. Krótko mówiąc, dziadku i drodzy państwo…

– Niewarta skórka wyprawki – podsumowałam sentencjonalnie.

Przyznałam chłopakowi rację i wstyd mi się zrobiło, że namawiałam go do złego. Przecież mógłby mieć problemy. Wróciłam do dotychczasowej taktyki. Musieliśmy się jednak jakoś dostosować do bezczelnego przeciwnika. Kontynuowaliśmy patrole, ale dodaliśmy też bardziej statyczne formy obserwacji. Tak się złożyło, że każde z nas mieszka w innym bloku (tylko ja i Stefek w jednym, ale nasze okna wychodzą na różne strony budynku), i z naszych balkonów mamy łącznie dobry widok na całe osiedle. Koordynując obserwacje – tutaj wnuk Franka bardzo się przydał, bo nauczył nas obsługi internetowych komunikatorów oraz serwera, na którym wymienialiśmy informacje – szybko stworzyliśmy bazę danych o podejrzanych samochodach i osobnikach kręcących się w okolicy.

Potem trudności zaczęły się piętrzyć

Po pierwsze, łamaliśmy chyba każdy przepis RODO, a po drugie, straż miejska przestała traktować poważnie nasze doniesienia. Owszem, dość często do straży dzwoniliśmy, ale to nie powód, aby ignorować wiarygodne podejrzenia o popełnieniu przestępstwa, prawda?

Jezu, to znowu pani! – jęczał dyspozytor straży, jak się po pewnym czasie dowiedziałam, sympatyczny młody człowiek o imieniu Grześ. – Ma pani coś konkretnego? Zdjęcie? Numer rejestracyjny samochodu?

– Nie, ale na pewno dziś w nocy wchodzili do klatki pod szóstką. Nie może pan zlecić badań daktyloskopowych?

– Mam zdejmować odciski palców z domofonu!?

– Nie… niech nam pan tylko pokaże, jak się to robi. Mam w domu talk…

– Naprawdę muszę kończyć, mamy zgłoszenie o dzikach na Borku. Do widzenia i miłego dnia! – tak się zwykle kończyły moje próby wykorzystania oficjalnych kanałów wsparcia.

Musieliśmy liczyć na siebie. Na początku stycznia byliśmy już nieco zdesperowani. Postanowiliśmy przejść do akcji bezpośredniej. Podzieliliśmy się na grupę obserwacyjną i interwencyjną. Kiedy czwórka strażników obserwowała, dwójka chodziła po osiedlu, gotowa do akcji. Zwykle byłam to ja (jako najmłodsza i wciąż pozostająca w niezłej kondycji) oraz Stefek, dumny posiadacz paralizatora. Chodziliśmy z krótkofalówkami, teleskopowymi pałkami i wspomnianym paralizatorem, w nadziei, że grupa obserwacyjna przyuważy sprawców na gorącym uczynku. I da nam znać, a wtedy Stefek i ja ruszymy…

Środowe przedpołudnie, dochodziła jedenasta, idealny czas dla rabusiów. Dwoje podejrzanych w długich płaszczach, mężczyzna i kobieta, wchodzi do bloku i spędza tam dwadzieścia minut. Mają naramienne torby, niewielkie, ale dość duże, by zmieścić na przykład laptopa. Niosą w nich coś ciężkiego. Po wyjściu z pierwszego bloku kierują się od razu do następnego. Nie używają kluczy, tylko uniwersalnego kodu „dla listonosza”. Nieco się garbią, jakby wiedzieli, że robią coś złego.

Nie ma co deliberować – wkraczamy

Prowadzeni raportami panka Zenka, dotarliśmy ze Stefkiem do wejścia bloku. Też wpisaliśmy kod listonosza i ruszyliśmy po schodach w górę. Skradaliśmy się jak prawdziwi komandosi. Parter: pusto. Pierwsze piętro: pusto. Drugie… Bingo! Stali na korytarzu, wymieniając jakieś pakunki. Już obrobili mieszkanie? Szybcy, skubańcy. Ale czas dobrej passy właśnie dobiegł końca. Chwyciłam pałkę teleskopową, Stefek wyciągnął paralizator prawą ręką, a lewą dłonią sięgnął do włącznika światła…

Mamy was, dranie! Ręce na ścianę i żadnych numerów! – krzyknął osiedlowy rycerz z paralizatorem zamiast miecza.

– To koniec!

No nie… to była Stasia. Wraz ze swoim najwierniejszym akolitą roznosiła kolejną porcję ulotek, szykując grunt pod zbliżające się wybory do rady osiedla. Niestety, niczego nie kradła, za to obdarowywała mieszkańców makulaturą pełną idiotycznych plotek i nierealnych planów rozwoju osiedla. Z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że – może nieświadomie, ale jednak – pomagała szajce, gdyż zalegające dłużej na wycieraczkach ulotki nieomylnie wskazywały puste mieszkanie, a włamywacze bezlitośnie wykorzystywali podobne wskazówki. Jednak nasz osiedlowy Machiavelli nie okradał nikogo w sensie dosłownym, no, chyba że mowa o fatalnie zarządzanym funduszu remontowym i dawaniu zleceń krewnym tudzież znajomym. Porażka? I tak, i nie.

Po pierwsze, gdy nasza historia stała się tematem prześmiewczego artykułu w dzielnicowej gazecie, Stasia musiała porzucić polityczne plany wobec osiedla. Za to ja wręcz przeciwnie. Nieważne, jak mówią: dobrze, źle, byle po nazwisku, nie zawsze jest prawdą. Widać to choćby po końcu kariery Stasi. Za to ja zostałam w artykule opisana jako przykład zdrowej inicjatywy sąsiedzkiej, zaś nasze starania jako „prawie udane”, pokrzyżowane tylko przez nadgorliwość mojej rywalki. Nieoczekiwany rozgłos przyniósł mi dość głosów, aby zasiąść w naszym wielkopłytowym parlamencie.

Teraz nie mam już czasu na sąsiedzkie stróżowanie, ale pan Zenek przejął po mnie obowiązki i kontynuuje naszą działalność. Po drugie i najważniejsze – włamywacze zniknęli. Nie wiem, czy z przezorności, świadomi już czujności mieszkańców, czy… po prostu pokradli już wszystko, co wydało im się łatwym łupem. Ponoć grasują teraz na Osiedlu Czterdziestolecia, a członkowie tamtejszej, założonej tuż po artykule w gazecie, straży sąsiedzkiej chcą mnie prosić o konsultacje… 

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA