Tamtego dnia nie zapomnę do końca życia. Pojechałam z Kaliną i mamą w góry do babci, która mieszka w Dolinie Kościeliskiej. Mój mąż musiał zostać w pracy i obiecał, że być może dojedzie do nas w drugim tygodniu.
Cieszyłam się bardzo na ten wyjazd; chodziło o to, że miałam po raz pierwszy spotkać się z babcią. Skończyłam 26 lat, ale dotąd widziałam ją tylko na fotografiach.
Rozbrat w rodzinie zaczął się wówczas, gdy pewnego dnia moja mama wzgardziła, jak to mówili we wsi, miłością jednego z górali i wyszła za miastowego. Babcia nigdy nie chciała się z tym pogodzić i pewnego dnia zakazała swojej jedynaczce pojawiać się w wiosce z narzeczonym, który nie był swojakiem. A wiadomo, górale, a tym bardziej góralki, mają twardy charakter.
– Jak nie chcecie widzieć mojego męża – miała powiedzieć mama – to i mnie nigdy już nie obaczycie!
No i tak wszyscy trwali w swoim uporze przez 26 lat. Oczywiście mama pokazywała mi album z rodzinnymi zdjęciami. Kilka razy dziadek do nas przyjechał w wielkiej tajemnicy. Na szczęście znajomy lekarz wypisywał mu oficjalne skierowania nad morze, gdzie przez tydzień jakoby leczył się na podagrę.
Koła ugrzęzły w błocie, ani w przód, ani w tył nie ruszę
Ponieważ dziadek wracał z takiego odpoczynku uśmiechnięty i zrelaksowany i nie zajeżdżało od niego alkoholem, stąd babcia uznała, że dobrze na niego działają, jak mówiła, te oddychawki, gdyż po nich chłop bardziej garnie się do roboty.
W tym czasie zdążyłam dorosnąć, wyjść za mąż i urodzić Kalinę, która imię dostała właśnie po babci. Zaraz po urodzeniu się wnuczki mama swoimi kanałami, czyli poprzez przyjaciółki z lat dziecinnych, postarała się, żeby wiadomość o prawnuczce dotarła do babci. Ta podobno się nawet wzruszyła, lecz zakaz pojawiania się w wiosce nie został zdjęty.
Tak minęło 5 lat. Pewnego dnia w progu naszego domu zjawił się dziadek. Ponury jak chmura gradowa. Mama spojrzała na niego, i aż się przeżegnała.
– Święty duch Pana Boga chwali. Ojciec, a was co tak sparło?!
– Babka jest umierająca.
Matka się przeżegnała.
– Jak? Kiedy? Dlaczego?
– Nie bojaj się za bardzo, bo nic jej nie jest – uspokoił dziadek i przywitał się z tatą, z którym bardzo się lubili.
– To jak z nią jest? – mama stanęła bezradnie na środku pokoju. – Chora, raz gadacie, to znów, że zdrowa, uspokajacie.
– Ano z nią jest tak, że nie honor gaździnie wycofać się z nieopatrznie rzuconego słowa. Przez cały czas czekała, że się pokajasz i przyjedziesz ze swoim do wioski. Ona wtedy poogląda zięcia, pokręci nosem, ale w końcu uzna za swojaka. Ale jabłko daleko nie pada od jabłoni – stwierdził, popatrując na mamę. – Czekała, ale się nie doczekała. A jak ją ostatnio wzięła tęsknica, to zaczęła polegiwać na ławie przy piecu i gadać, że pora umierać.
– Więc jednak jest chora– wystraszyła się mama i zaczęła pochlipywać.
– E tam, przeżyłem z nią 45 lat, więc wiem, co z niej za ziółko. Bez nerwów, na niej można drwa rąbać, i nawet tego nie zauważy.
– Więc zdrowa?
– Zdrowa. Ale… sama umyśliła, że do was przyjadę i powiem, że jest umierająca. Wtedy wy przyjedziecie, rzekomo uścisnąć ją na pożegnanie. Nikt wtedy we wiosce nie powie, że zaparła się swoim słowom, kiedy to cię za próg wyrzucała. A jak już się pogodzicie, to jej się polepszy. W końcu żona organisty od dwóch lat już umiera i jakoś umrzeć nie może. To dlaczego i ona nie miałaby cudownie wyzdrowieć? Zwłaszcza że – dodał dziadek – od czasu jak zachorowała, to codziennie każe kupować u księdza świecę, co by ten palił ją przed ołtarzem głównym w intencji wydobrzenia.
Dziadek wrócił do domu, a my we trzy tydzień później wsiadłyśmy do samochodu – mama i Kalina na tylnym siedzeniu – i pojechałyśmy. Kiedy dotarłyśmy do stron rodzinnych mamy, to widziałam w lusterku wstecznym, jak ona strzela oczami na prawo i lewo. W końcu nie była tam od 26 lat… Do Doliny Kościeliskiej dotarłyśmy pod wieczór.
– Szybciej dojedziemy na skróty – orzekła mama i powiedziała, że poprowadzi nas znaną sobie drogą, duktem między polami i lasem.
Na początku wszystko było okej. Jednak w pewnym momencie zrobiło się ciemno i spadł gwałtowny deszcz. Cóż, w górach pogoda zmienia się z minuty na minutę.
Zatrzymałam samochód, gdyż nie bardzo mogłam rozróżnić gdzie droga, a gdzie pobocze. Deszcz był krótki, a burza przeszła już po 40 minutach. Kiedy się rozpogodziło, okazało się, że dobra do tej pory twarda droga, jest miękka i śliska od gliny. Jechałam ostrożnie, lecz w pewnym momencie koła zabuksowały i ugrzęzłyśmy w polu. Samochodu nie dało się wycofać, gdyż koła ślizgały się w glinie.
Pili jeden dzień, pili drugi, wszystko z tej wielkiej radości
Szła noc, a mnie nie uśmiechało się nocować z małym dzieckiem w samochodzie w górach. No i nocą mogła spaść temperatura, a ja nie uzupełniłam baku do pełna i nie starczyłoby benzyny na ogrzanie wnętrza.
– Panie Boże, dopomóż – westchnęła mama i pocałowała krzyżyk, który nosi od pierwszej komunii.
Moment po tych słowach dostrzegłam światło przed sobą. Postanowiłam iść po pomoc. Mama została z moją córeczką w samochodzie, a ja ruszyłam przez glinę w stronę blasku, który migotał przede mną w powoli zapadającym mroku.
Doszłam do góralskich zabudowań. Okazało się, że światło paliło się w stajni. Przez okno zobaczyłam dwóch młodych juhasów, którzy czyścili konie. Weszłam do środka i poprosiłam o pomoc…
Juhasi z sąsiedniej stodoły wytoczyli dużego jeepa i pojechaliśmy w stronę mojego samochodu. Potem górale zaczepili linę za hak mojego auta i nas wyciągnęli. Podziękowałam i ruszyłam w dalszą drogę.
W pewnej chwili spojrzałam w lusterko wsteczne, ale nie dostrzegłam jeepa na drodze. Widocznie zakryła go mgła.
Kiedy dotarliśmy do babci, moje obawy co do spotkania jej i mamy okazały się niepotrzebne. Ja i Kalinka zostałyśmy serdecznie wyściskane, a potem mama z babcią rzuciły się sobie z płaczem w ramiona.
– Coście tak długo do nas jechali? – zaczęła babcia. – Obiad stygnie, kiszka stygnie, krupnioki stygną, swojska kiełbasa i barszcz stygną.
– I wódka stygnie – dodał dziadek.
Opowiedziałam babci, którą drogą jechałyśmy, co nas spotkało.
– No i gdyby nie dwóch młodych juhasów, to byśmy spędziły noc w górach.
– Mogło być źle, ale wszystko poszło ku dobremu – zakończyła mama.
Babcia i dziadek wymienili spojrzenia, a potem babcia stwierdziła, że w tamtych zabudowaniach od lat nikt nie mieszka.
– Przecież nam pomogli – zdziwiłam się.
I zaczęłam ich opisywać.
– A jeden to miał taki liszaj na prawym policzku – przypomniałam sobie.
– Liszaj? – powtórzyła moja mama jakimś dziwnym głosem.
Zobaczyłam, że spogląda na rodziców, a oni patrzą po sobie porozumiewawczo. Babcia kazała nam usiąść.
– To się stało kilkanaście lat temu. Jędrek i trzech innych wygrali w totka.
– Jędrek? – szepnęła mama. – Jaki Jędrek? – powtórzyła jeszcze ciszej.
– Twój Jędrek, dziewczyno. Nie przerywaj – burknęła babcia. – Wygrali kupę dutków, kupili sobie nowy samochód i nawieźli nim do chałupy kilka skrzynek wódki. Pili przez noc. Pili przez drugą i potem jeszcze trzecią z radości. Aż sąsiedzi naszli ich, jak leżeli pod stołem martwi od tej gorzały. Czasami więc lepiej w życiu nic nie wygrać i żyć po bożemu.
Babcia przeżegnała się i każdej z nas na czole postawiła krzyżyk.
– Ale Jędrek? – mama wciąż nie mogła dojść do siebie.
– Co to za Jędrek? – dopytywałam się, wprost umierając z ciekawości.
– Ano ten juhas, co to chciał twoją mamę za żonę, ale ona wolała miastowego – powiedziała babcia.
– I miała rację – wtrącił się dziadek.
– Jędrek nie był robotny, lubił gorzałkę. Żona nie miała z niego radości. Nasza mądra córka wybrała lepszego.
– Może i tak. Ale jak widać serce miał dobre, urazy nie trzymał – babcia pokiwała głową. – Nawet na tamtym świecie ją kocha. I dobrze. Nie ma nic lepszego, niż mieć niebieskiego opiekuna. Amen.
Czytaj także:
„Rodzina miała mnie za >>starą pannę<<. Nie mieli pojęcia, że od dawna ukrywam przed nimi sekret”
„Mam 26 lat, a babcia uważa mnie za starą pannę. Bawi się w swatkę i na siłę umawia mnie z wnukami swoich przyjaciółek”
„Po rozwodzie poczułam się jak wybrakowany towar. Sądziłam, że jestem za stara na amory, jednak los zesłał mi kochanka”