„Przeszedłem na emeryturę i żona wzięła mnie na celownik. Chciałem golonki, spokoju i piwa, a nie musztry, brokułów i ćwiczeń”

Załamany mężczyzna fot. Adobe Stock, Nenad
„To Halina rządzi w naszym małżeństwie. W życiu bym się do tego nie przyznał przed kolegami, ale taka jest prawda. Gdyby nie ona, nie mielibyśmy mieszkania, samochodu, nie zwiedzilibyśmy z dzieciakami Europy. Ba, nie jestem pewien, czy dzieci byśmy mieli. Zanim ja bym każdą z tych rzeczy przemyślał i zdecydował działać, byłoby już za późno”.
/ 10.12.2022 19:15
Załamany mężczyzna fot. Adobe Stock, Nenad

Będę szczery – nie tak wyobrażałem sobie swoją emeryturę. Miałem leżeć na kanapie z piwkiem i pilotem w ręce, a Halina wszystko popsuła! Tego dnia od dawna nie mogłem się doczekać. To nie tak, że nie lubiłem pracy. Ale po ponad 40 latach stania przy maszynie można mieć dość, prawda?

Moja żona Halina na emeryturze jest od pięciu lat, ale ciągle pracuje. A ja obiecałem sobie: ani dnia dłużej, niż będę musiał. Na koniec zrobiłem sobie z centymetra krawieckiego „falę” taką jak w wojsku – i przez ostatnich 150 dni pracy odcinałem po jednym kawałku. Ostatniego dnia koledzy urządzili mi huczne pożegnanie. Do domu dotarłem ledwie żywy nad ranem. Dochodziłem do siebie przez cały weekend.

W poniedziałek zabawiłem się w dobrego męża

Podałem Halinie kawę do łóżka. Obiecałem, że pozmywam i zrobię pranie. Gdy tylko zamknęły się za nią drzwi – złapałem pilota i rzuciłem się na kanapę. Znalazłem powtórkę weekendowego meczu. To miał być pierwszy dzień z serii cudownych dni, tygodni, miesięcy, lat… O dziwo, Halina nie zrobiła mi wieczorem awantury o pranie, o którym zapomniałem. Najwyraźniej jako emeryt dostałem taryfę ulgową. Wcześniej nie było tak różowo. Jeszcze przed ślubem Halina zapowiedziała mi:

– Bardzo chcę zostać twoją żoną. Ale nie służącą. Mówię to teraz, żebyś potem nie był zaskoczony.

Halina jest najstarsza z czwórki rodzeństwa. Gdy miała 13 lat, jej mama zmarła na raka. Tata dwoił się i troił, żeby dzieciom niczego nie brakowało. Pracował na dwóch posadach i gdy mógł, brał fuchy. Prowadzenie domu spadło na Halinę. Z początku próbowała robić wszystko sama. Jak jej mama. Gdy pod koniec siódmej klasy nagle okazało się, że Halina może nie zdać – tata powiedział „dość”. Zebrał całą czwórkę i rozdzielił zadania. Henio, najmłodszy – wynosi śmieci. dziesięcioletnia Marysia robi pranie. A dwunastoletni Jurek odpowiada za sprzątanie.

– Halinka gotuje i jest waszą szefową. Jasne? – zastrzegł.

W weekendy chodzili na obiady raz do jednej, raz do drugiej babci. Dzięki takiej organizacji Halina skończyła ósmą klasę z wyróżnieniem. Mogła iść do ogólniaka, ale zdecydowała, że potrzebuje szybko zdobyć zawód. Wybrała liceum ekonomiczne. Została doskonałą księgową.

Ja byłem rozpieszczonym jedynakiem. Moja mama zajmowała się domem, tatą i mną. Wstyd przyznać, ale zanim Halina się za mnie wzięła, nie umiałem nawet zrobić jajecznicy. W kuchni znałem tylko drogę do lodówki. Umiałem z niej wyjąć piwo. Halinę poznałem na weselu kuzyna. Była druhną panny młodej. Zawsze lubiłem energiczne dziewczyny, a ona wręcz tryskała energią. To ona wygłosiła mowę do nowożeńców, bo świadek umiał tylko wydukać „powodzenia na nowej drodze życia”.

Potem ciągnęła po kolei wszystkich wujów na parkiet. W końcu udało jej się rozkręcić imprezę. Intonowała „sto lat” i „gorzko, gorzko”. A nad ranem koordynowała zamawianie taksówek i rozwożenie zmęczonych gości do domów.

Taka energiczna babeczka… Cudo!

Obserwowałem ją cały wieczór, lecz zagadać nie miałem odwagi. Bałem się, że jak podejdę, to pośle mnie po krzesła albo każe zatańczyć z jakąś ciotką. Na szczęście Halinie prąd odcięło na chwilę koło godziny trzeciej nad ranem. Opadła na krzesło w kącie, zdjęła buty i zamknęła oczy. Uznałem, że to moja jedyna szansa. Nalałem szklankę lemoniady. Dodałem lodu.

– Przepraszam, ale wydaje mi się, że tego pani potrzeba – zagadnąłem.

Halina otworzyła oczy. Myślałem, że mi się oberwie…

– Zimna? O Boże, z nieba mi pan spada – usłyszałem jednak.

Byłem bardzo dumny z siebie. Halina wypiła lemoniadę duszkiem. I zanim zdążyłem się połapać, co się dzieje, złapała mnie za rękę.

– Grają mój ulubiony kawałek! – zawołała. – Tańczymy!

I tak jest do dziś. To Halina rządzi w naszym małżeństwie. W życiu bym się do tego nie przyznał przed kolegami, ale taka jest prawda. Gdyby nie ona, nie mielibyśmy mieszkania, samochodu, nie zwiedzilibyśmy z dzieciakami Europy. Ba, nie jestem pewien, czy dzieci byśmy mieli. Zanim ja bym każdą z tych rzeczy przemyślał i zdecydował działać, byłoby już za późno.

Zaraz po ślubie Halina sprawdziła, do czego da się mnie przyuczyć. Stanęło na sprzątaniu, zmywaniu (na 15 rocznicę ślubu dostałem zmywarkę) i praniu. A na wakacjach – to ja prowadziłem samochód i oporządzałem naszą wysłużoną przyczepę. Synów rozpieszczałem ja. Wychowywała ich Halina. Obu wyszło to na dobre. Adam jest informatykiem, właśnie skończył studia. Marcin prowadzi własny zakład samochodowy. Trzy lata temu się ożenił. Madzia, moja ukochana wnusia, niedługo skończy roczek.

Uznała, że trzeba mnie odchudzić

Moje emeryckie szczęście trwało pięć dni. W piątek Halina wpadła do domu jak burza. Skoczyła na kanapę koło mnie, aż jęknęły sprężyny.

– Marian! Nie uwierzysz, co się stało! Rzuciłam pracę! Wspaniale, prawda? Zerwała się z kanapy, pociągnęła mnie, złapała mnie za ręce i zaczęła skakać. Nie miałem wyjścia – skakałem razem z nią. Ale Halina w końcu zobaczyła, że minę mam niewyraźną.

– No, co jest, nie cieszysz się? Wreszcie będziemy mogli robić razem te wszystkie rzeczy, na które wcześniej nie mieliśmy czasu!

Bałem się zapytać, o jakich mówi rzeczach. Dopóki Halina nie opowie o tym głośno, to jeszcze mogłem się łudzić, że nie o nie jej chodzi. Ale ona szybko doprecyzowała:

– No, wiesz, połazimy po górach. Objedziemy Polskę na rowerach. Nauczymy się tańczyć tango argentyńskie…

Wyliczanka jeszcze trwała, ale w popłochu uciekłem do łazienki. Żegnaj, kanapo, żegnaj, piwko. Parę dni później okazało się, że jest gorzej, niż myślałem.

– No to zaczynamy przygotowania. Po pierwsze – musimy cię, Maniek, odchudzić. Od jutra przechodzimy na dietę. Ja też, żeby było ci raźniej! – opowiadała zachwycona swoim pomysłem Halina, ja zaś w duszy pożegnałem się z golonką i szarlotką…

– Co wieczór będziemy biegać. Zaczniemy od jednego okrążenia trawnika w parku. I co trzy dni będziemy dystans wydłużać. A w każdy wtorek i czwartek – słuchaj, kochany – aerobik dla seniorów w klubie osiedlowym…

– Co to, to nie – nie wytrzymałem i walnąłem pięścią w stół. – Nie ma mowy. Nie będę machał nogami w różowym trykocie w towarzystwie starych bab! Przesadziłaś. W klubie osiedlowym jest też siłownia. Mogę pojeździć na rowerku, podrzucić parę kilo.

Halina zgodziła się od razu. Zrozumiałem, że dałem się jej wykiwać jak kilkulatek.

Jakieś efekty tej diety jednak są

Następnego dnia rano zjadłem na śniadanie naturalny jogurt z bananem i nasionami słonecznika. Może gdyby wlać do tego miodu, to nawet byłoby smaczne. Ale na pewno nie jako zamiennik jajecznicy i parówek.

– Głodny jestem – pożaliłem się.

W moim kierunku poleciało jabłko. Chciałem iść poużalać się nad sobą na kanapie, ale padło hasło:

– Jedziemy do sklepu sportowego!

Zakupy. Kolejna z wachlarza przyjemności Haliny i tortur dla mnie. Po trzech godzinach wróciliśmy. Ledwie udało mi się dotaskać na górę wszystkie te pudła. Buty do biegania, buty trekkingowe, dresy, spodenki, kaski, rękawice, bidony…

– Obiad, błagam, umieram z głodu – jęknąłem opadając na kanapę.

– Będzie za kwadransik – zawołała Halina słodkim głosikiem; już wiedziałem, że nie czeka mnie nic dobrego.

Po chwili na stół wjechał talerz grillowanych warzyw. Papryka, cukinia, pieczarki. Pachniały bardzo ładnie. Halina usiadła przy stole.

– Halo. No co jest? A gdzie reszta?

– Reszta czego?

– No obiadu! A właściwie, gdzie cały obiad? No, wiesz, zupa, mięsko, jakieś ziemniaczki albo kasza…

– Kochanie. Jesteśmy na diecie. Dziś na obiad mamy grillowane warzywa. Dobra wiadomość jest taka, że możesz ich zjeść, ile chcesz. No już, zajadaj!

Od razu mi wszystko opadło. Przez kolejne tygodnie chodziłem koszmarnie głodny. Żeby jakoś przetrwać, pogryzałem marchewki i seler naciowy. Ale gdy po miesiącu okazało się, że muszę pasek zapinać o dwie dziurki ciaśniej i jakoś łatwiej mi się schylić, żeby zawiązać buty, zacząłem doceniać starania żony.

Wspólny wypad w Tatry był bardzo udany

Odżyły wspomnienia. To w Morskim Oku poprosiłem Halinę o rękę. Pamiętałem, że wtedy, dużo młodszy i chudszy, po marszu w górę musiałem dłuższą chwilę łapać oddech, zanim zdołałem wydusić z siebie cokolwiek. Tymczasem teraz, po kilkutygodniowych treningach w siłowni i w parku okazało się, że wędrówka poszła mi dużo lepiej. Byłem z siebie bardzo dumny.

Po powrocie do domu przestałem ustyskiwać na dietetyczną kuchnię. I treningi. Miałem wrażenie, że wraz z ubywającymi kilogramami tracę też lata. Nagle okazało się, że bez zadyszki mogę wbiec z zakupami na trzecie piętro. Że po odkurzeniu mieszkania nie odpada mi z bólu kręgosłup. I że stojąc, widzę swoje stopy, które jeszcze do niedawna zasłaniał mi brzuch. I jakiś wyższy się zrobiłem!

Bieganie, jeżdżenie rowerem naprawdę zaczęło mi sprawiać frajdę. Na szczęście Halina tak się wciągnęła w sport, że przestała wspominać o tangu argentyńskim. No i od czasu do czasu dostawałem od niej dyspensę na jedno piwko i meczyk w telewizorze. Emerytura w wydaniu zaproponowanym przez Halinę zaczęła mi się powoli podobać, niestety, zorientowałem się, że moja żona coraz częściej używa słowa triathlon. Bo widziała w telewizji, bo znajomi, bo to na pewno świetna zabawa. Czułem, że coś się święci. Nie reagowałem. Ale na wszelki wypadek sprawdziłem w internecie, na czym ta zabawa dokładnie polega. Resztka włosów zjeżyła mi się na głowie.

„Najpopularniejszy triathlon to tzw. Ironman: 3,8 km pływania, 180 km jazdy rowerem i 42 km biegu” – przeczytałem na stronie. Jezus Maria!

– Kochanie. Musimy pochodzić na basen. Bo wiesz, zapisałam nas na taki rodzinny triathlon. Wystartujemy jako para. Nic wielkiego, to tylko ćwiartka. Na przygotowanie mamy cały miesiąc.

Z internetu wiedziałem, że ćwiartka to jedna czwarta Ironmana. Prawie kilometr pływania, 45 km na rowerze i prawie 11 km biegu. Mój instynkt samozachowawczy zaczął do mnie wołać: „Uciekaj, Maniek, zanim będzie za późno!”. Nie posłuchałem go. Z pokorą chłeptałem energetyczny zielony koktajl, który podała mi Halina, i słuchałem szczegółów.

– Wiesz, to zawody dla amatorów. Są różne kategorie. My wystartujemy jako team dwuosobowy mieszany. Znaczy, że musi być facet i kobitka. Zobaczysz, będzie super!

Bardzo chciałem jej wierzyć, ale miałem poważne obawy. Pływanie? Ok, odświeżę trochę swój kraul i będzie dobrze. Rower też nie stanowił problemu. Ale 11 kilometrów biegu? W naszych treningach w parku doszliśmy do trzech okrążeń trawnika. Nie mierzyłem dystansu, ale to na pewno nie więcej niż 3 kilometry. Jakim cudem mam w miesiąc zacząć pokonywać dystans prawie cztery razy dłuższy?

Ale Halina pomyślała o wszystkim

– Spokojnie, Maniuś, mam tu rozpisany nasz plan treningów. Zaczynamy jutro. Wtorki i czwartki – biegi. Zapisałam nas na zajęcia z trenerem. Poniedziałki i środy – basen. W piątki lekka siłownia i odpoczynek. W sobotę rowery. W niedzielę – regeneracja.

Oczywiście Halina postawiła na swoim. A ja zacząłem dostrzegać dobre strony tych przygotowań. Na przykład do naszego jadłospisu wrócił makaron! Bo sportowiec potrzebuje węglowodanów. I bardzo zasmakowały mi batony energetyczne. Wreszcie coś, w co można wbić zęby. Po miesiącach jedzenia sałaty i picia zielonych koktajli.

Niestety, im bliżej było startu, tym bardziej się denerwowałem. Halina o triathlonie opowiedziała już dzieciom, znajomym… Wszyscy zapowiedzieli, że przyjadą nam kibicować. Bałem się kompromitacji na oczach synów i ludzi, których znam. Cholera. Co wieczór ćwiczyłem zdejmowanie pianki do pływania i wkładanie butów kolarskich. Bardzo się bałem, że się zaplączę i przewrócę. Halina miała ubaw po pachy. Leżała na łóżku i mierzyła mi czas… Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni – myślałem wtedy.

W końcu nadszedł ten weekend. Marcin przyjechał po nas furgonetką. Rowery, kaski, pianki… Wszystko według rozpiski Haliny. Dopiero na miejscu okazało się, że i tak udało nam się zapomnieć jednego czepka. Marcin stanął na wysokości zadania. Wskoczył do auta i pojechał do miasteczka. Zdążył.

– Limit pecha już wyczerpaliśmy! – tym razem to ja pocieszałem żonę.

Bo uważała, że to jej wina. Poszliśmy się rozgrzewać i ubierać. A potem po prostu poddałem się biegowi wydarzeń. Wszystko pamiętam, jakby to był jakiś film. Gdy biegliśmy już do wody, kątem oka zobaczyłem wielki transparent: „Halina i Maniek team! You are the best!”. Dodało mi to odwagi. Już nie myślałem o tym, żeby się nie skompromitować, a żeby jak najlepiej wypaść. Jest różnica, prawda?

Dopłynęliśmy w połowie stawki. Biegliśmy do naszych rowerów. Rzucenie na bagażniki ręczników w bardzo jaskrawych kolorach było moim pomysłem. Znaleźliśmy je bardzo szybko, a niektórzy nerwowo biegali po strefie zmian i szukali swoich. Moje treningi nie poszły na marne. Piankę zdjąłem sprawnie, buty… Wtedy kątem oka zobaczyłem, że Halina utknęła. Ale na triumfowanie nie było czasu – w końcu byliśmy jedną drużyną. Wyplątałem ją z pianki i ruszyliśmy. Plan był taki, że nie oglądam się na nią, tylko jadę jak najszybciej. W klasyfikacji końcowej liczyły się łączne czasy. Miałem trochę opory zostawić Halinę samą, ale zrugała mnie tak, że się poddałem i wyrwałem do przodu.

Kocham Halinkę jak nie wiem co!

Gdy zostawiałem rower i ruszałem na trasę biegu – mojej żony nigdzie nie było widać. Trochę zacząłem się martwić. Pewnie dlatego udało mi się przebiec dystans o prawie minutę szybciej, niż na treningach. Chciałem już dobiec i dowiedzieć się, co z Haliną. Kilkaset metrów przed metą zobaczyłem znajomy transparent. Trzymali go nasi synowie.

– Co z mamą? – zawołałem.

– Daje radę! Jest jaki kwadrans za tobą! Go, go go, tata!

Wpadłem na metę. Niewiele pamiętam z następnych kilkunastu minut. Wiem z opowieści synów, że doczekałem, aż na metę dotrze Halina. I wtedy zasłabłem. Ocknąłem się w namiocie medycznym, ktoś się nade mną pochylał.

– Trochę pana nawodnimy i będzie pan jak nowy – uśmiechnięty lekarz poklepał mnie po ramieniu. – Gratulacje!

Byłem pewien, że lekarz gratuluje mi przeżycia. Dopiero po chwili z radosnych pisków i podskoków żony wywnioskowałem, że w naszej kategorii (pary mieszane 60+) zdobyliśmy brąz! A przecież byliśmy absolutnymi debiutantami! Wprawdzie później dowiedziałem się, że w tej kategorii było tylko sześć par i jedna nie ukończyła biegu, ale wcale nie sprawiło to, że poczułem się z siebie i żony mniej dumny!

Dyplom i medale leżą w kredensie na honorowym miejscu. Wyparły z niego zestaw kryształowych kieliszków po babci Haliny. Moja żona już wspomina o kolejnym starcie za rok. Ale na razie skupia się na swoim kolejnym pomyśle. Wycieczka rowerowa dookoła Polski. Ponieważ ma się odbyć wiosną, myślałem, że wreszcie odpocznę. Nic z tego.

– Kochanie, to jednak spory wysiłek. Będziemy jechać z obciążeniem. Namioty, sakwy. Musimy trenować!

No więc trenujemy. Jasne. Ciągle są momenty, gdy mam ochotę udusić Halinę. Gdy na przykład pedałuję resztkami sił w deszczu pod stromą górę i chcę się poddać. A ona woła, że teraz zawrócić to wstyd i porażka. Jednak gdy w końcu docieramy na szczyt i padamy sobie w ramiona, wiem, że kocham tę wariatkę najbardziej na świecie, i że będę jej wdzięczny do końca życia, że oderwała mnie od pilota, kanapy i piwka. 

Czytaj także:
„Brat chciał zapisać cały majątek córce-próżniaczce, a pracowitego syna całkiem pominąć. Nie mogłam do tego dopuścić...”
„Rozwiodłam się z mężem, bo pił i urządzał awantury. Niestety, wciąż muszę go znosić, bo mieszkanie jest w połowie jego”
„Razem z koleżanką postanowiliśmy dla zabawy udawać parę. Nie przewidziałem jednego: że ona to weźmie na poważnie...”

Redakcja poleca

REKLAMA