Moja stryjeczna babka Wanda miała niezwykłe dłonie. Były wypielęgnowane, gładkie, miękkie jak aksamit, ale kiedy podawała rękę, zaskakiwał jej mocny energiczny uścisk. Jakby delikatna rękawiczka skrywała stalowe imadło. Babka bardzo dbała o swoje ręce. Nie dotykała płynów i past do szorowania, nie obierała ziemniaków ani marchwi, nie myła naczyń, nie robiła przepierek. Domowe obowiązki należały do dziadka Ignacego, czyli męża babki.
Babka godzinami rozkładała karty. Miała różne talie – cygańskie, klasyczne, taroty oraz duże i małe Lenormand. Leżały owinięte w ozdobne chusteczki i zamknięte w eleganckich pudełkach. Dotykała ich z szacunkiem, bez pośpiechu, wolno i czule. Rozkładała te karty na pięknym stole z intarsjowanym blatem, na którym stał stary świecznik i kryształowa piramida. Nie wolno było wtedy babce przeszkadzać. Dziadek chodził na palcach, oglądał telewizję ze słuchawkami na uszach, wyłączał telefon.
– Wandzia musi mieć teraz absolutny spokój – szeptał, jeśli akurat ktoś do nich przyszedł. – Rozmawia z kartami i musi słyszeć, co do niej mówią. W hałasie łatwo się pomylić!
Pomagała tym, którym trzeba było pomóc
Wanda siedziała w fotelu pokrytym cynamonowym pluszem i patrzyła w karty. Wyglądała jak egipska królowa; miała czarne brwi i oczy obrysowane grafitową kredką. Białe włosy spinała w wysoki kok. Jej niezwykłość podkreślał szal zarzucony na ramiona; był pozszywany z błyszczących kawałków różnych tkanin – aksamitu, brokatu, grubego jedwabiu i weluru. Tworzyły migotliwy, czerwony, żółty, zielony i błękitny patchwork. Babcia Wanda wiedziała, jak robić wrażenie!
Chętnych na wróżenie przyjmowała w piątek, zawsze tylko trzy osoby. Każdej z nich poświęcała półtorej godziny, i żeby się waliło, paliło, żeby klient błagał o więcej albo chciał podwójnie płacić, babcia Wanda podnosiła do góry mały, mosiężny dzwoneczek i przywoływała nim dziadka.
Otwierał drzwi i oświadczał:
– Koniec seansu! Ani minuty dłużej. Zapraszam do wyjścia.
Te seanse słono kosztowały, chociaż ludzie twierdzili, że Wanda czasami nie brała ani grosza. Popatrzyła na rozłożone karty, poprzekładała je, znowu popatrzyła, potasowała, przyłożyła talię do czoła, przymknęła oczy i siedziała nieruchomo.
A potem nagle oznajmiała:
– Przyjdź za trzy godziny. Nie będziesz nic płacił.
– Coś złego pani zobaczyła? – pytał przerażony klient.
– Nic nie widzę. Karty myślą. Trzeba im dać czas.
Ta magiczna trójka była dla Wandy bardzo ważna. Miała aż cztery trójki w swojej dacie urodzenia, a gdyby uwzględnić dziewiątkę, to tych trójek byłoby siedem! Wszystko, co ważne w jej życiu zdarzało się również w trzecim, trzynastym albo trzydziestym dniu miesiąca. Mówiła, że nawet, kiedy posadziła lipę w swoim ogrodzie, po jakimś czasie pień rozszczepił się na trzy części, potem się poskręcał i dalej już rósł podobny do trzech sióstr splecionych w uścisku. Takich opowieści babcia miała sporo i wszystkie były niezwykłe.
W pewien piątek po wróżbę przyszła skromnie ubrana, szczupła kobieta. Dość młoda.
– Co pani chce wiedzieć? – zapytała Wanda.
– Wszystko.
– Wszystko wie tylko Bóg, a ja nie powinnam wróżyć, bo pani jest w ciąży. Nie kładę kart ciężarnym.
– Skąd pani wie o ciąży? To dopiero ósmy tydzień…
– Wiem. Niech pani już idzie.
Wtedy chudzina się rozpłakała i poprosiła, żeby jednak babka złamała swoje zasady.
– Muszę wiedzieć, co mnie czeka? – przekonywała. – Od tego wszystko zależy.
Tak płakała, że babka Wanda wyjęła swoją ukochaną talię kart, długo je tasowała, a potem poprosiła o przełożenie – lewą ręką do siebie. Jak zwykle patrzyła na kolorowe obrazki, jakby naprawdę czytała z nich historię życia tej smutnej kobiety. Potem kazała jej chwilkę poczekać i wyszła z pokoju. Dziadek Ignacy dobrze wiedział, co to znaczy. Zapytał tylko: „Ile?”, a babka odpowiedziała: „Ile można”. Więc dziadek otworzył szufladę w komodzie stojącej pod wieszakiem na ubrania, wyjął z pudełka kilka banknotów i włożył je do kieszeni kurtki zostawionej tam przez klientkę.
Kiedy babki Wandy już nie było na świecie, dowiedzieliśmy się, że często w taki właśnie sposób pomagała tym, o których karty powiedziały jej coś niedobrego. Nie zawsze podrzucała pieniądze, czasami zapowiadała odmianę złego losu i kazała na przykład za miesiąc przyjść do siebie jeszcze raz.
– Widzę, że już, już nadchodzi lepsze – mówiła. – Za dwa dni pójdziesz do (tu wymieniała miejsce, na przykład – zakład kuśnierski albo sklep, albo hurtownię) i zapytasz o pracę. Bierz, co dadzą, choćby to nawet nie było nic nadzwyczajnego. Później się polepszy. To będzie twój start, nie zmarnuj szansy.
Kościół nie popiera czarów i guseł
Sama tę robotę załatwiała. Jak? Miała wielu klientów biznesmenów, szefów, dyrektorów, którzy słuchali jej jak wyroczni.
– Trzeba komuś pomóc – mówiła. – Karty mówią, że szczęście od ciebie się odwróci, jeśli innemu nie podasz ręki… Za parę dni będziesz miał okazję. Ten ktoś zwróci twoją uwagę czymś jaskrawo zielonym. Więc czekaj i uważaj…
Nie trzeba dodawać, że szukającemu roboty kazała zawsze mieć przy sobie coś zielonego.
– Szalik, chustkę, sweter, koszulę, co tam chcesz – tłumaczyła. – Ma być ostro zielone!
– Ale po co?– pytali.
– To przyciągnie dobrą energię – odpowiadała. – Karty tak każą.
– Może to i było trochę naiwne, ale zawsze się udawało – wspominał potem dziadek Ignacy. – A przy okazji rosła sława Wandzi. Pojęcia nie macie, ilu ludziom ona pomogła!
Kiedy klientka w ciąży wyszła, Wanda jeszcze raz rozłożyła karty. Długo patrzyła na kartę Statek, z umieszczoną na niej dziesiątką pik i myślała… Potem zadzwoniła do proboszcza pobliskiej parafii.
– Wiem, że jest późno – zaczęła – ale mam pilną sprawę…
Był taki czas, kiedy proboszcz zwalczał babkę Wandę. Kościół nie popiera ezoteryki, wróżenia, czarów i guseł, więc groził, że nie da rozgrzeszenia tym, którzy latają do Wandy. Raz celowo ominął jej dom podczas kolędy. Wtedy babka poszła do kancelarii parafialnej i kazała go natychmiast wezwać. Kiedy wszedł, wstała z krzesła, zamknęła za nim drzwi i powiedziała:
– Zanim ksiądz coś powie, najpierw wyjaśnię, po co przyszłam…
Podobno długo rozmawiali...
Od tamtego dnia nie było między nimi sporu i niechęci. Dziadek Ignacy twierdzi, że wielokrotnie współpracowali w akcjach babki Wandy.
Okazało się, że proboszcz znał tę kobietę w ciąży i sporo o niej wiedział. Nie była zamężna. Dwoje starszych dzieci wychowywało się bez ojca, a maleństwo w jej brzuchu było prawdopodobnie owocem związku z ostatnim partnerem, który właśnie trafił do więzienia za kradzieże i rozboje.
– Ona tutaj nie ma rodziny – mówił proboszcz. – Czasami przychodzi do nas po paczki, ale w ogóle cienko przędzie. Trochę jej pomaga MOPS, tylko tyle tego, co kot napłakał. Noo, trzecie dziecko to dla niej problem… Nic dziwnego, że się boi!
– Właśnie – podchwyciła babka. – Skoro ona nikogo tu nie ma, a ten jej facet to łobuz, niech stąd ucieka. To dla niej jedyny ratunek!
– Skąd pani wie? – zdziwił się ksiądz proboszcz.
– Wierzę kartom – uśmiechnęła się do leżącej na wierzchu Drogi. – One nigdy się nie mylą.
– Nie będę słuchał tych bajek – zawołał ksiądz.
– Nie musi proboszcz niczego słuchać, ale musi pomóc.
– Jak?
– Dopóki nie załatwię jej wyjazdu z kraju, ksiądz umieści ją i dzieci w jakiejś kościelnej placówce, gdzie będzie bezpieczna. Widzę w kartach, że ten jej drań niedługo wyjdzie, więc ona musi zniknąć! Tylko tak uratuje siebie i to malutkie, co je nosi pod sercem, inaczej on je z niej wytrzęsie! Proboszcz weźmie taki grzech na swoje sumienie?
Niby staruszka, a poradziła sobie z osiłkiem
Wspólne działania Wandy i księdza proboszcza pomogły szybko przeprowadzić matkę z dzieciakami do domu prowadzonego przez zakonnice, gdzie mogła czekać, aż Wanda uruchomi swoje kontakty, i zapewni jej mieszkanie i pracę. Dziadek nie chciał zdradzić, ile kasy na to poszło, ale nie przeczył, że za darmo nic by z tego nie wyszło…
Dopiero po czterech miesiącach protegowana Wandy wyjechała. Swoje miejsce na świecie znalazła w Tyrolu, gdzie są winnice i sady jabłoni. Przysłała pocztówkę, że mieszka u dobrych ludzi, pomaga im w gospodarstwie, i czuje się jak w raju. Starsze dzieci zdrowo rosną, są szczęśliwe i bezpieczne, a ona już wie, że trzecia dziewczynka będzie miała na imię Wanda. Napisała też, że w trzydziestym trzecim roku swojego życia zrozumiała, jak pięknie i dobrze jest żyć!
Te słowa sprawiły babce Wandzie wielką radość! Była rada, że udało się ukryć tę kobietę i jej dzieci przed konkubentem, który właśnie został zwolniony z aresztu i na wolności czekał na sprawę sądową.
Babka Wanda zaczęła trochę niedomagać, miała kłopoty z sercem i nierówne ciśnienie. Przy barycznych niżach nie wychodziła z domu, ale tego dnia musiała iść do apteki, po lekarstwa dla mocno przeziębionego dziadka Ignacego.
Od dwóch dni była niespokojna. Karty jej powiedziały, że coś się wydarzy, więc wracając do domu wybierała jaśniejsze strony ulic.
Ten typ zaczepił ją tuż przed klatką schodową. Był niewysoki, ale krępy i dużo od niej młodszy.
– Ty jesteś ta wróżka?– zapytał.
– Bo co?
– Bo może i ja chciałbym wiedzieć, co mnie czeka? Ile mi zasądzą? – zachichotał. – Moja była tu podobno przylatywała? Nie wiesz, co u niej słychać? Nie bujaj, że nie wiesz… I tak ją znajdę! Flaki z niej wypruję, że mnie zostawiła, jak byłem w pierdlu! Jak w tym maczałaś paluchy, też dostaniesz za swoje!
Babka Wanda zauważyła nadchodzących sąsiadów, jednocześnie nieznajomy popychał ją do wejścia, próbując znaleźć pusty kąt za wejściowymi drzwiami. Czuła jego cuchnący wódką oddech, napierał na nią, ale się wywinęła i powiedziała spokojnie:
– Niech pan da rękę. Lewą. Zobaczę, czy warto panu wróżyć… Tu jest światło nad zadaszeniem. No, niech się pan nie boi!
Znowu się roześmiał.
– Kogo mam się bać? – zapytał.
– Pewnie, że nie ma kogo. Co takie chuchro jak ja może panu zrobić? No, da pan tę rękę?
Zrobiła, co miała do zrobienia i starczy
Czy przeważyła ciekawość, czy lekceważenie szczupłej drobnej Wandy? Nie wiadomo. Zbir podał jej łapę, kompletnie się nie spodziewając, że dłonie tej starszej pani mają chwyt i siłę stalowego imadła, zdolnego pogruchotać kości. Zanim zdążył mrugnąć okiem, klęczał przed nią, krzycząc i klnąc z bólu, a ona darła się jeszcze głośniej, wzywając ratunku. Wreszcie ludzie jej pomogli.
Kiedy przyjechał radiowóz, policjanci nie mogli uwierzyć, że ta krucha, teraz słaniająca się ze zmęczenia i nerwów kobieta, dała sobie radę z takim osiłkiem! Od tego wieczoru babka skończyła z wróżbami, już nigdy nie rozłożyła kart. Nie zrobiła tego nawet dla małej Wandzi, której fotografię dostała z Tyrolu, i którą uznała za swoją przyszywaną wnuczkę, bo własnych dzieci nigdy nie miała.
– Nie jestem niczego ciekawa – mówiła. – Zresztą, niedługo sama się przekonam, czy miałam tylko intuicję i byłam dobrym psychologiem, czy w tych obrazkach naprawdę jest jakaś tajemnica.
Dziadek Ignacy twierdził, że nie miała innego wyjścia. Karty przestały do niej mówić za karę, bo po swojemu próbowała zmieniać to, co w nich zobaczyła.
– Jeśli nawet, to było warto – babka wzruszała ramionami. – Nawet ksiądz proboszcz uznał, że Pan Bóg posługuje się różnymi dziwakami i stosuje niecodzienne metody, żeby jedni drugich wyciągali z tarapatów, więc moje wróżenie to nie taki straszny grzech! Teraz karty milczą, więc widocznie zrobiłam, co miałam do zrobienia i wystarczy…
Wanda, odchodząc, poprosiła o krótką modlitwę trzynastego dnia każdego miesiąca. Sympatia do trójki nigdy jej nie opuściła…
Dziadek Ignacy odszedł krótko po niej. Na mocy ich wspólnego testamentu wszystko, co po nich zostało: dom, ogród, meble, całe urządzenie, sprzęty i oszczędności, przypadły domowi dla samotnych matek, prowadzonemu przez siostry zakonne. Temu samemu, w którym znalazła pomoc i opiekę mama Wandzi, kiedy znalazła się na zakręcie swojego życia.
Czytaj także:
„Babcia jak czarownica, zawsze znała zaklęcie, by wyrwać mnie z opresji. Gdy zachorowała, musiałam przejąć pałeczkę”
„Moja babcia uważała, że widzi przyszłość. To była złota kobieta, ale sąsiedzi wytykali ją palcami i nasyłali na nią księdza”
„Przyjaciółka wywróżyła mi miłość z kart tarota. Śmiałam się z niej i nie wierzyłam... do czasu”