– Czytałeś, co ten L@ncelot znowu dziś o nas napisał? – kierownik wpadł do mojego pokoju jak burza.
– No skąd. Przecież nie wolno nam w czasie pracy serfować w internecie – odparłem.
– No to zobacz – kierownik odsunął mnie od klawiatury komputera, chwycił myszkę, kliknął w ikonkę przeglądarki internetowej i po chwili był już na stronie, która go tak wzburzyła. – Jeszcze tego swojego szmatławca nazwał: „Uczciwy Ostrów” – mówił zdenerwowany, klikając w link: „Kolejny przekręt burmistrza”. – O popatrz, tu jest wszystko!
Udałem, że wczytuję się w tekst
Choć wcale nie musiałem tego robić. Bo to ja byłem jego autorem, ukrywającym się pod pseudonimem L@ncelot. Ale przecież nie mogłem się do tego przyznać mojemu kierownikowi, który był jednym z bohaterów opisywanego przeze mnie przekrętu. Dlatego, żeby się niczego nie domyślił, sapałem w trakcie lektury z oburzenia.
– No czy to nie jest wkurzające?! – zapytał nieco retorycznie kierownik, kiedy skończyłem czytać. – Skąd ten drań ma te wszystkie informacje…
– Zmyśla. Przecież tu nie ma słowa prawdy – udawałem tak głupiego, że nawet kierownik się zdziwił. – To znaczy, poza ogólnymi faktami – poprawiłem się.
– No właśnie. I nie przyjdzie taki, nie zweryfikuje tych swoich wymysłów u źródła, tylko pisze, co mu do głowy wpadnie. Dobrze, że w naszym powiecie ciągle słabo z internetem to i niewiele osób to czyta. Strach pomyśleć, co by było, jakby mu to wydrukowali.
Uśmiechnąłem się w myślach. Wiedziałem, że burmistrz i jego ekipa najbardziej się obawiają wydania niezależnej gazety w Ostrowie. Teraz istniał tylko tygodnik, który w praktyce w całości był redagowany w magistracie. Pisał tylko o wielkich osiągnięciach burmistrza i zapowiadał w przyszłości jeszcze większe sukcesy. To między innymi dlatego postanowiłem, że sam założę stronę internetową, na której będę uczciwie informował o tym, co dzieje się w naszym powiecie. Zawsze marzyłem, że zostanę dziennikarzem, ale życie potoczyło mi się tak, że musiałem na dłuższy czas zawiesić te marzenia na kołku i pomyśleć o jakimś zajęciu, które da mi utrzymanie. Mój ojciec znał się z kierownikiem, a ten mu napomknął kiedyś, że rozgląda się za dobrym informatykiem. I w ten sposób dostałem pracę w magistracie.
Szybko zorientowałem się, jakie tu przekręty
Właściwie żaden przetarg nie został rozstrzygnięty w uczciwy sposób. Albo oferenci „zmawiali się” i dawali wysokie ceny. A jak w przetargu startowała firma spoza powiatu i dawała niską cenę, to zaprzyjaźnieni z burmistrzem przedsiębiorcy dostawali cynk i składali tańszą ofertę. Wiedzieli, że potem sprawę się załatwi odpowiednimi aneksami i miasto zapłaci im dużo więcej. Kiedy założyłem tę stronę, była ona po prostu wyrazem mojej wewnętrznej potrzeby wykrzyczenia tego wszystkiego, czego się dowiedziałem. Nawet nie myślałem, że ktokolwiek to przeczyta. Ale wkrótce okazało się, że mam kilkuset czytelników. Biorąc pod uwagę, że byli to zapewne mieszkańcy naszego miasta, gdzie dostęp do internetu był kiepski, była to grupa naprawdę liczna. I wystarczająco duża, żeby o treści strony dowiedzieli się niemal wszyscy mieszkańcy. W tym również burmistrz i jego poplecznicy. W magistracie zaczęły się intensywne poszukiwania „winnego”. Na początku robiłem to zresztą głównie ja, jako główny specjalista od internetu.
To mi dało czas na przygotowanie się do obrony. Przeniosłem się na serwer na drugim końcu świata i założyłem świetne zabezpieczenia. Kiedy więc powiedziałem, że nie potrafię namierzyć „tego łobuza” i burmistrz wynajął specjalistów z Warszawy, to nie potrafili mi zrobić krzywdy. Mojej strony nie dało się już „shakować” ani ustalić, skąd są dodawane do niej nowe wpisy. Odtąd z niekłamaną satysfakcją mogłem obserwować, jak burmistrz i jego kompania toczą pianę po każdym ujawnionym przeze mnie przekręcie. I jak bezskutecznie usiłują mnie namierzyć. Cały czas podejrzewali, że za sprawą stoi bogaty przedsiębiorca rolny mieszkający obok Ostrowa. Był jedyną osobą, która publicznie próbowała się postawić i nawet dwa razy startował w wyborach na burmistrza.
Niektórzy nawet twierdzili, że te wybory wygrał
Ale wiadomo – nieważne, kto głosuje, lecz kto te głosy liczy. A liczyli je głównie poplecznicy burmistrza… Myślałem, że nigdy mnie nie przyłapią. I właśnie zgubiła mnie ta pewność siebie, bo straciłem czujność. Opublikowałem na portalu informację, do której mogłem mieć dostęp tylko ja i ścisłe grono współpracowników burmistrza. A ponieważ sobie wierzyli bez zastrzeżeń, to nie mieli już wątpliwości, kim jest L@ncelot. Z miejsca dostałem wypowiedzenie.
– Jak mogłeś?! – zirytował się kierownik, który mi to wypowiedzenie wręczał. – To ja ci taką dobrą pracę załatwiłem, a ty mi się tak odwdzięczasz?
– Ja na tę pracę zasłużyłem, bo w całym Ostrowie nie ma nikogo, kto się tak dobrze zna na informatyce! I to jest właśnie straszne, że nie mogłem po prostu tej pracy dostać, tylko musiał mi ją załatwić taki krętacz, jak pan.
– Jeszcze gówniarz się odszczekuje! Won mi stąd. W tym mieście jesteś skończony, nikt cię nie zatrudni!
Wkrótce już całe miasto wiedziało, kim był L@ncelot. Zwykli ludzie mi gratulowali, ale też współczuli, bo było jasne, że teraz nikt mnie nie zatrudni. Ani w Ostrowie, ani w najbliższej okolicy, bo burmistrz utrzymywał dobre stosunki z włodarzami okolicznych powiatów.
Dlatego zacząłem się powoli pakować
I wtedy niespodziewanie odwiedził mnie Tarnowski.
– Ucieka pan? – spojrzał na walizki.
– A co mam zrobić? W mieście nikt mi nie da pracy.
– Ja mógłbym ją panu dać.
– Nie nadaję się na rolnika. – Nie mówię o byciu rolnikiem. Robiłby pan to, co do tej pory. Ja wiem, byłoby ciężej, bo nie ma pan już dostępu do źródeł. Ale jest pan inteligentny i poznał pan funkcjonowanie ratusza od środka...
– A z czego będę żył?
– Założy pan stowarzyszenie, ja je sfinansuję do spółki z paroma biznesmenami, którzy wolą pozostać anonimowi. Na razie prowadziłby pan portal, ale chcemy, żeby pan założył też gazetę. To jak?
– Proszę pana, nie jestem naiwny. Nie ma nic za darmo. Pan mnie po prostu chce użyć do walki z burmistrzem, żeby go wygryźć. A na to się nie piszę.
– Tak, chcę, żeby ten krętacz przestał być burmistrzem. Ale osiągnę to, gdy będzie pan po prostu pisał prawdę. A jeśli kiedyś pan poczuje, że wymagam od pana rzeczy sprzecznej z pana poczuciem sprawiedliwości, to już pan wie, co zrobić – pokazał na moje walizki. – Zrobi pan, co zechce.
Przez kilka dni zastanawiałem się nad propozycją. W końcu jednak uznałem, że warto spróbować. Zapowiedziałem na swoim portalu, że będę kontynuował swoją działalność i ekipa burmistrza powinna się zastanowić, zanim zrobi coś niezgodnego z prawem. Po pół roku zacząłem wydawać tygodnik. Moja konkurencja, redagowana w ratuszu, zarzucała mi, że siedzę w kieszeni u biznesmena. Ale ludzie wiedzieli swoje i wierzyli mi. A co najważniejsze docierały do mnie sygnały, że burmistrz się mnie boi, woli nie ryzykować i nie robi już takich przekrętów jak dawniej. Osiągnąłem więc swój cel. Bo my – dziennikarze jesteśmy od tego, by patrzeć władzy na ręce!
Czytaj także:
„Wiedziałam, że szef jest humorzasty, ale teraz przeciągał strunę. Chciałam mu pomóc, ale takiej odpowiedzi się nie spodziewałam”
„Wdałam się w romans z szefem wszystkich szefów. Czuję się jak Kopciuszek, który wreszcie spotkał swojego księcia”
„Szef dyskryminował mnie w pracy, bo jestem kobietą. Zaciągnęłam drania do łóżka, żeby dopiąć swego i dostać awans”