Rozwód był dla mnie koszmarnym przeżyciem. Czułam się bardzo samotna. Miałam niespełna czterdzieści lat, lecz byłam przekonana, że nic ciekawego mnie już w życiu nie spotka. „Bo co może czekać samotną matkę w średnim wieku?” – myślałam smutno.
Pewnie myślałabym tak dalej, gdybym pewnego wieczoru po wyjściu mojej serdecznej przyjaciółki nie zrobiła sobie drinka z resztki rumu. W połączeniu z colą rum okazał się świetnym pomysłem na tę samotną część wieczoru.
Mój siedmioletni synek smacznie już spał, a ja leniwie wyciągnęłam się na kanapie i ze szklaneczką w ręce oddawałam się relaksowi. Nigdy wcześniej nie myślałam, jakie to może być przyjemne. Z każdym łykiem robiło mi się coraz bardziej błogo.
Już nie stresował mnie kredyt za mieszkanie ani zaległości, jakie miałam wobec wodociągów i telekomunikacji. Leżałam, spoglądając na telewizor, i nic nie było trudne ani skomplikowane.
Po drugim drinku nawet zaczęłam się zastanawiać nad ułożeniem sobie życia. Nie byłam przecież ani za stara, ani za brzydka, żeby jeszcze znaleźć jakiegoś miłego pana… Pierwszy raz od dawna zasnęłam spokojnie, niemęczona żadnymi czarnymi myślami.
Kiedy zbliżał się kolejny weekend, który jak zwykle miałam spędzić w towarzystwie Kubusia, robiąc zakupy, nie zapomniałam do koszyka włożyć butelki wina. Planowałam, że kiedy mój synek zaśnie, wypiję sobie kieliszek na dobry humor.
Usadowiłam się wygodnie w fotelu, przeglądam babskie gazety, rozwiązywałam krzyżówki i zanim się spostrzegłam, butelka była w połowie pusta. W kolejny piątek wypiłam już całą butelkę. Gdy szłam na zakupy, na mojej liście sprawunków nie mogło zabraknąć jakiegoś trunku.
Raz kupowałam białe wino, raz czerwone, innym razem cydr albo szampana. Bywało, że kupowałam wódkę albo rum i robiłam sobie drinki z sokiem z pomarańczy. Alkohol pozwalał mi się szybko zrelaksować. Początkowo szukałam pretekstu, żeby się napić: byłam zmęczona, smutna, śpiąca, albo wręcz przeciwnie – wesoła.
Częściej powód był coraz bardziej błahy
Piłam, bo zwyczajnie sprawiało mi to przyjemność i pozwalało nie myśleć o kłopotach. Czułam się usprawiedliwiona, gdyż mój synek o niczym nie miał pojęcia. Nigdy nie nalewałam sobie wina ani nie robiłam drinka przy nim.
Czekałam, aż zaśnie, gasiłam światło w jego pokoju i na palcach szłam do kuchni. Sięgałam po swój ulubiony kieliszek albo wysoką szklaneczkę i celebrowałam swoje chwile przyjemności. Wmawiałam sobie, że Kubuś nie dorasta z piętnem popijającej mamy.
W swoim piciu nie widziałam niczego złego. Czytałam co prawda o pijących kobietach, które nie wiadomo kiedy, niezauważenie, zaczęły się staczać się, ale przecież te historie nie były o mnie. Ja przecież dawałam sobie radę.
Nie zawalałam pracy, ostatnio nawet zaczęłam poważnie myśleć o awansie, bo szefowa parę razy pochwaliła mnie przed całym zespołem. Jako matka też wywiązywałam się ze swoich obowiązków, w każdy wtorek jeździłam z Kubusiem na basen, a w czwartki zawoziłam go na lekcje tenisa.
Czy o matce, które tak troszczy się o swoje dziecko, można powiedzieć coś złego? Poza tym dbałam o siebie. Raz w miesiącu chodziłam do kosmetyczki i fryzjera, nikt nie mógł powiedzieć o mnie, że się zapuściłam. Regularnie kupowałam nowości książkowe, chodziłam do kina, czasem do teatru. Czy kogoś takiego można nazwać alkoholikiem?
Pocieszałam się, że mnie ten problem nie dotyczy, choć coraz częściej nie tylko w piątki przynosiłam do domu butelkę wina… Pewnie jeszcze długo popijałabym po cichu, nie dając swoim bliskim, przyjaciołom ani sąsiadom żadnego pretekstu do interwencji.
Jednak pewnego razu w środku nocy, gdy smacznie spałam po kilku kieliszkach wina, mojego synka zaczęła boleć głowa. Obudził mnie głośnym szlochem.
– Bardzo boli, mamusiu! – jęczał.
Podałam mu tabletkę, ale ból nie mijał. Kubuś płakał, w dodatku miał rozpalone czoło. Nie pozostawało mi nic innego, jak wziąć go do samochodu i pojechać z nim na ostry dyżur. Ale przecież ja nie mogłam usiąść za kierownicą. Wciąż czułam lekki szum w głowie.
– Pojedziemy naszym autkiem? – zapytał Kubuś, gdy na piżamkę zakładałam mu kurtkę.
– Dzisiaj pojedziemy taksówką, tak dla zabawy – powiedziałam, siląc się na wesołość.
Na szczęście w szpitalu okazało się, że to zwykłe przeziębienie. Kuba dostał antybiotyk i zalecenie, żeby leżał w łóżku. Dla mnie to na pozór błahe zdarzenie było niczym kubeł zimnej wody. Ze zgrozą uświadomiłam sobie, jak wiele miałam tym razem szczęścia. No bo, gdyby stało się coś nagle, gdyby Kubuś naprawdę poważnie zachorował, gdyby uległ wypadkowi?
Gdyby każda sekunda była na wagę złota?
Nie miałabym przecież czasu, żeby czekać, aż podjedzie taksówka, a ja po kilku kliszkach nie mogłabym prowadzić! Chociaż alkohol był przez ostatnich kilka miesięcy moim oddanym przyjacielem i sprawiał, że relaksowałam się szybko i skutecznie, zrozumiałam, że muszę się z nim definitywnie rozstać.
I chociaż nie było mi łatwo, zrobiłam to. Zdałam sobie bowiem sprawę, że odprężenie, jakie czuję po alkoholu, jest złudne. To prawdziwe pojawia się, gdy wiem, że panuję nad swoim życiem i nad życiem swojego dziecka. A to jest możliwe tylko wtedy, gdy jestem w pełni trzeźwa.
Czytaj także:
„Lekarz był szorstki i nieprzyjemny, ale miał to coś. Zaintrygował mnie jego chłód wobec mnie, pod nim skrył prawdziwe uczucia”
„Sąsiadka z pokorą znosiła upokorzenia i obelgi swojego męża. Cierpiała po cichu, aż wybuchła i kopnęła tyrana w tyłek”
„Walentynki są dla mnie jedynie czasem żałoby i tęsknoty. Mój ukochany zginął, gdy jechał mi się oświadczyć”