Choć mam dopiero 30 lat, życie mocno mnie już doświadczyło. Czasami gdy patrzę na swojego męża
i na dwie córeczki, to myślę, że jestem szczęściarą. Ale zaraz potem wracają mroczne wspomnienia i sama nie wiem, czy to było przeznaczenie, czy zwykły przypadek...
Z Markiem zaczęłam się spotykać jeszcze w liceum. Wiem, że takie związki zazwyczaj nie wytrzymują próby czasu, ale my naprawdę byliśmy jak dwie połówki jabłka. Jakbyśmy się dobrali w korcu maku. Nasi znajomi schodzili się i rozchodzili, kłócili się i urządzali sobie sceny zazdrości, a my, niczym stare dobre małżeństwo, wiedzieliśmy, że w życiu nieważne są chwilowe potknięcia.
Wiem, że to dziwne, można w to nie wierzyć, przecież byliśmy nastolatkami. Ale ta nasza miłość była inna, poważna. No właśnie, miłość, a nie tyko przelotne zauroczenie. Nawet nasi rodzice to widzieli. Nigdy nie protestowali, gdy miałam się spotkać z Markiem albo iść z nim na imprezę.
– Wiem, że cię odprowadzi pod dom, ale nie wracajcie zbyt późno, on też musi bezpiecznie wrócić – mówiła moja mama.
– Ciekawe, czy ty go uczysz, czy on ciebie? – dogryzał mi w żartach tata, gdy razem z Markiem siedzieliśmy nad lekcjami.
No cóż, spędzaliśmy ze sobą całe dnie, ale nauka na tym naprawdę nie cierpiała.
Kochałam go, mieliśmy się pobrać, mieliśmy tyle planów
Nasz związek przetrwał zarówno stres maturalny, jak i studia. Bo Marek poszedł na matematykę, ja zaś na filologię angielską. Widywaliśmy się rzadziej, mieliśmy różnych znajomych, ale to nie wpłynęło na naszą miłość.
Dlatego kiedy Marek zaczął mówić o ślubie, wiedziałam, że nie ma sensu czekać. No bo na co? Aż skończymy studia? To przecież niczego między nami nie zmieni.
Oboje chcieliśmy, żeby wszystko odbyło się tak, jak trzeba. Najpierw więc powinny być zaręczyny. Marek jednak nie poprosił mnie oficjalnie o rękę, nie kupił pierścionka. Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego zwleka, dopóki nie przyszyło mi do głowy, że chce to zrobić w wyjątkowy dzień – w Walentynki. Bo jakoś dziwnie kręcił, gdy pytałam, czy pójdziemy do kina albo do kawiarni. Nie chciał i mówił, że spotkamy się u mnie, żebym może przygotowała jakąś kolację z rodzicami... Czułam, wiedziałam, że o to chodzi.
Tamtego roku luty był wyjątkowo paskudny. Śnieg padał i roztapiał się na zmianę, na drogach cały czas leżało błoto. Marek dopiero co zrobił prawo jazdy i kupił samochód. Używany, ale i tak byliśmy z niego dumni. Ja też zapisałam się na kurs, żeby jeździć. Do tej pory go nie ukończyłam...
Niestety, Marek nie dojechał na kolację
Zadzwonił koło siódmej zdenerwowany. Powiedział, że przez tę pogodę są straszne korki na mieście, więc się spóźni. Trochę się zmartwiłam, bo wszystko już było gotowe; nie chciałam, żeby jedzenie wystygło.
– Poczekamy na ciebie – zapewniłam go. – Ale proszę cię, pospiesz się, dobrze?
Do dziś nie mogę sobie tego darować. Oczywiście wiem, że moje słowa niczego nie zmieniły. Zresztą podobno Marek wcale nie jechał zbyt szybko. Może gdyby był bardziej doświadczonym kierowcą, jakoś by z tego wyszedł... Wpadł w poślizg i uderzył w drzewo. Na komisariacie mówili, że próbował uniknąć zderzenia z samochodem jadącym z naprzeciwka. Dzięki temu nikt inny nie ucierpiał. Ale też to było najpewniej przyczyną tak silnego uderzenia.
Zmarł po kilku minutach. Jeszcze żył, kiedy przyjechała karetka; podobno powiedział moje imię. Obrażenia były jednak zbyt duże, nie udało się go uratować. Policjanci oddali rodzicom Marka pudełko, brudne od ziemi i śniegu. W środku był pierścionek. Oddali mi go, a ja mam go do dziś...
Gdyby nie moi bliscy i pomoc psychologa, nie wiem, czy podniosłabym się z tego. To był przecież mój Marek! Kochałam go, mieliśmy się pobrać, mieliśmy tyle planów.
Pierwsze tygodnie po jego śmierci pamiętam jak przez mgłę. Nie byłam w stanie normalnie funkcjonować, zawaliłam rok studiów. Na uczelni zrozumieli, bez problemu uzyskałam urlop dziekański. Rodzice i znajomi robili wszystko, żeby mi pomóc. Chcieli mi nawet wykupić wycieczkę zagraniczną, żebym odpoczęła, ale nie miałam ochoty nigdzie wyjeżdżać. Codziennie chodziłam na cmentarz i długo siedziałam przy grobie Marka. Płakałam, rozmyślałam, znowu płakałam. A potem już tylko gapiłam się w przestrzeń. Zwyczajnie brakowało mi łez.
Walentynki były dla mnie czasem żałoby i tęsknoty
Znajomi chodzili na imprezy, na festyny, ja – na cmentarz. Potem wracałam do domu, zamykałam się w pokoju i siedziałam w ciszy, po ciemku.
Trzy lata po śmierci Marka, w kolejne Walentynki, też poszłam na cmentarz. Pogoda była całkiem jak wtedy, padał deszcz ze śniegiem, było zimno i ledwie udało mi się zgrabiałymi palcami zapalić znicz. Chciałam zostać dłużej przy grobie, ale ziąb wygonił mnie do domu. Szłam powoli, trzęsąc się z zimna, gdy nagle zaczepił mnie jakiś chłopak.
– Przepraszam, nie wiesz może, gdzie jest najbliższa apteka? – zapytał.
– Przystanek stąd, przy sklepie – powiedziałam, patrząc na niego spod kaptura.
Był mniej więcej w moim wieku, ale wyglądał dziwnie, jakby był naćpany albo chory. Chciałam pójść dalej, ale on niespodziewanie... złapał mnie za ramię i się przewrócił.
Przestraszyłam się i odskoczyłam na bok. Ale potem przyszło mi do głowy, że pijany czy naćpany – przecież nie mogę go tu zostawić w taki ziąb. A jak na złość w pobliżu nie było nikogo. Pochyliłam się nad nim.
– Proszę pana – dotknęłam jego twarzy.
Był rozpalony, gorączka go wręcz zżerała. Zastanawiałam się przez chwilę, czy zadzwonić do taty, żeby po nas przyjechał, czy po pogotowie. Ale doszłam do wniosku, że pogotowie będzie lepsze. Musiał jak najszybciej obejrzeć go jakiś lekarz.
Przyjechali po kwadransie. Spisali moje dane, pytali, czy to znajomy albo rodzina, czy wiem, kogo powinni zawiadomić. Kiedy im powiedziałam, że go nie znam, stwierdzili, że sprawdzą jego dane i telefon i pojechali.
Wróciłam do domu i pierwszy raz od śmierci Marka nie zamknęłam się w pokoju. Cała ta sytuacja wytrąciła mnie z równowagi, potrzebowałam towarzystwa. Poszłam do rodziców. Ucieszyli się, ale nic nie mówili. Pewnie liczyli na to, że wychodzę z dołka...
Tamten dzień rzeczywiście zmienił wszystko
Niedługo później ktoś zapukał do drzwi. W pierwszej chwili go nie poznałam.
– To ja – powiedział chłopak i uśmiechnął się. – To mnie uratowałaś na tym chodniku w Walentynki. Pamiętasz?
– Ja tylko zadzwoniłam po pogotowie, nic nie zrobiłam – zaprotestowałam odruchowo.
– Zrobiłaś – powiedział i wyciągnął zza pleców kwiaty i bombonierkę. – Mogłaś mnie przecież zostawić na tym chodniku. W szpitalu powiedzieli, że to była fatalna grypa, ledwie mnie odratowali, zresztą, dopiero wczoraj wyszedłem. Dlatego tak późno przychodzę, chciałem ci podziękować... – uśmiechnął się jeszcze raz.
– A jak mnie znalazłeś? – zapytałam, przyjmując od niego kwiaty.
– Twoje dane były w karcie przyjęć – powiedział i zaraz mnie uspokoił. – Nie podali mi ich, sam podejrzałem...
– To może... Może wejdziesz? – zaproponowałam niepewnie.
Trochę się obawiałam, w końcu to obcy gość, ale zaraz miał przyjść do mnie tata.
Poczęstowałam go herbatą z malinami i ciastem, a on opowiedział mi o swojej chorobie. Był studentem i żył po studencku, czyli biednie. Wynajmował pokój z kolegami, ale oni wyjechali w góry na Walentynki i został sam. Już od kilku dni czuł się kiepsko, ale nie miał pieniędzy na lekarstwa.
– Myślałem, że sam się wyleczę – tłumaczył. – Ale nie mogłem leżeć w łóżku, bo akurat dobra fucha mi się trafiła, a dla mnie każdy grosz się liczy. No i przedobrzyłem. Jak mnie przywieźli do szpitala, to miałem ponad 4o stopni gorączki i początek zapalenia płuc. Gdyby nie ty...
Dziękował i mi dziękował, wreszcie zaproponował, że chciałby się odwdzięczyć i zaprosić mnie na obiad albo do kina czy teatru. Na początku nie byłam przekonana, od lat nie umawiałam się na randki. Ale chłopak był sympatyczny, a ja pomyślałam, że odmową sprawię mu tylko przykrość. Ostatecznie wybrałam kino.
Po filmie poszliśmy do kawiarni, rozmawialiśmy. I umówiliśmy się na kolejne spotkanie. Potem na następne i jeszcze jedno...
Dziś patrzę na niego i myślę, że jednak człowiek nie kocha tylko raz w życiu. Marka kochałam do szaleństwa, ale do Rafała czuję to samo. Nie obchodzimy Walentynek, a ja nadal palę tego dnia świeczkę na cmentarzu. Mój mąż nigdy nie miał o to pretensji, rozumie mnie. My swoje walentynki mamy pod koniec lutego – świętujemy dzień, gdy pierwszy raz do mnie przyszedł. Jednak oboje wiemy, że to walentynki nas połączyły. Ani dla mnie, ani dla niego nie jest to zwykły dzień. Ale zbyt trudny, żeby świętować...
Czytaj także:„Zdradzałam, bo miałam dość obiadków u teściowej i nudnego jak flaki z olejem męża. Wydała mnie najbliższa osoba”„Od 45 lat jestem na gospodarce z rodzicami alkoholikami. Utknęłam tu, a rodzeństwo wyniosło się i zostawiło mnie z nimi”„Przygarnąłem Lidkę i dziecko bandyty, choć powinienem wydać ją kolegom z policji. Nie umiałem, zakochałem się bez pamięci”