Siedzę tak sobie w fotelu i zastanawiam się, dlaczego to życie jest takie dziwne, takie skomplikowane? Nie ma sprawiedliwości. Jedni się nie starają i dostają wszystko, jak podane na tacy, a inni wypruwają sobie żyły, a ich wysiłki idą na marne, bo i tak nie mają prawie nic…
Podobnie jest z ciążą – ci, którzy jej nie chcą, zaliczają wpadki. A ci, którzy tak bardzo pragną być rodzicami, starają się, próbują, leczą, tracą wszystkie oszczędności, i tak zawsze dostają ten cholerny okres… Nawet jak znajdą rozwiązanie i wydaje się, że wreszcie los uśmiecha się także do nich, znów dostają obuchem w łeb. Boleśnie i bez ostrzeżenia. Chociaż w sumie… Może te ostrzeżenia były, tylko ich nie zauważali?
Pozostaje tylko żal, ból, strach. I tysiące pytań, na które nie znajdują odpowiedzi. A najważniejsze z nich brzmi: „Dlaczego?”.
Wreszcie zadzwonił „ten” telefon...
Wraz z moim mężem długo staraliśmy się o dziecko. Po roku bezskutecznych prób, poszliśmy do lekarza. Zalecił nam spokój, odpoczynek, relaks.
– Może wyjedziecie państwo na tydzień w góry albo nad morze? Zmienicie klimat, przestaniecie się nakręcać… – radził.
Tak też zrobiliśmy. To było beztroskie dziesięć dni. O kąpielach w morzu w maju raczej nie mogło być mowy, ale spacerowaliśmy i zwiedzaliśmy okolicę. Wieczorem chodziliśmy do urokliwych knajpek. A potem spędzaliśmy razem cudowne noce.
Po powrocie byłam naładowana pozytywną energią, taka radosna i lekka. Czułam, że wreszcie nam się udało, że niedługo powitamy na świecie nasze dziecko.
Zamiast tego po kilkunastu dniach zobaczyłam na bieliźnie czerwoną plamę, której tak bardzo nienawidziłam. Znowu nic z tego…
Potem zaczęły się badania. Chodzenie od lekarza do lekarza, obnażanie i opowiadanie o najintymniejszych szczegółach, kolejne metody i próby. Wszystkie nieudane. Traciliśmy całe oszczędności, a efektu nie było. Po pięciu latach pogodziliśmy się z myślą, że nigdy nie będę nosiła pod sercem dziecka. Kilka miesięcy później dojrzeliśmy do decyzji o tym, by je adoptować.
Tadek był bardziej sceptyczny
Ale wtedy pojawiały się kolejne problemy. Momentami miałam ochotę zrezygnować. Na szczęście mogłam liczyć na mojego Tadeusza, który znajdował w sobie tyle siły, że wystarczało jej dla nas obojga. W końcu udało się i po dwóch latach otrzymaliśmy pozytywną decyzję – mogliśmy zostać rodzicami adopcyjnymi! Teraz pozostało nam tylko czekać na dziecko, które stanie się naszym szczęściem…
Już po kilku dniach zadzwonił telefon, na który tak gorąco wyczekiwaliśmy.
– Chłopiec ma cztery lata. Trafił do nas kilka dni temu, jego rodzice… No, powiedzmy, że lepiej, gdyby ich w ogóle nie miał. Wiem, że państwo chcieliście wprawdzie młodsze dziecko, ale pomyślałam, że zadzwonię, spytam… – mówiła pani dyrektor.
W tamtym momencie już wiedziałam, że chcę przygarnąć tego chłopca! Przytulić go i obronić przed całym złem tego świata! Tadek był bardziej sceptyczny, stwierdził, że to nie jest decyzja, którą należy podejmować na szybko i przez telefon.
– To nie jest nowa para butów, którą ewentualnie oddasz lub wymienisz, w najgorszym wypadku wyrzucisz i kupisz nową. To dziecko, żywy człowiek! Trzeba sprawę dobrze przemyśleć, żeby nie skrzywdzić bezbronnej istotki!
Pojechaliśmy do ośrodka. Najpierw rozmawialiśmy o tym z panią dyrektor, a potem z psychologiem.
– Krzyś jest fizycznie zdrowy, ale mogą pojawić się pewne problemy psychiczne. Jest nieco wycofany, wystraszony, nieufny… Proszę, by państwo naprawdę dokładnie przemyśleli swoją decyzję i nie podejmowali jej pochopnie. Kolejne huśtawki emocjonalne nie są mu już potrzebne… Wiedzą państwo, co mam na myśli?
Wiedzieliśmy. To takie nieludzkie, wręcz nie mieściło mi się w głowie, ale słyszałam o tym, że ludzie biorą dzieci i je oddają…
W jego oczach widziałam smutek
Tego dnia nie rozmawialiśmy z Krzysiem, widzieliśmy go tylko przez szybę. Był taki zagubiony, samotny, nie mógł się odnaleźć w nowej sytuacji. Tak bardzo chciałam podejść, przytulić go, zapewnić, że wszystko będzie dobrze… Patrzyłam na niego i płakałam. Widziałam, że Tadek też z trudem powstrzymuje łzy. To był chyba moment, w którym już podjęliśmy decyzję. Mimo wszystko jeszcze raz zapoznaliśmy się z całą dokumentacją, porozmawialiśmy na osobności i… rozpoczęliśmy procedurę adopcyjną.
Nigdy nie zapomnę pierwszego spotkania z Krzysiem. Kupiliśmy mu pluszowego misia. Kucnęłam przy nim, przedstawiłam się, spytałam, co słychać. Potem podałam mu pluszaka i powiedziałam:
– To jest Stefan. Stefan jest bardzo samotny i wystraszony, potrzebuje przyjaciela. Zaopiekujesz się nim? Musisz mu pokazać, że jesteś dzielny, żeby poczuł się pewniej.
– A ja zdradzę ci sekret – niespodziewanie Tadek zaczął szeptać chłopcu na ucho – To jest magiczny misio. Chroni i opiekuje się swoim właścicielem. I zsyła mu tylko kolorowe sny.
Oficjalnie zostaliśmy jego rodzicami!
Oczy chłopca zrobiły się wielkie i natychmiast przytulił misia.
– Naplawdę mogę go zablać? Na chwilkę chocias i oddam! – zapewnił żarliwie.
Znów zalśniły mi łzy w oczach. Zaczęłam mu tłumaczyć, że ten miś jest jego i już nigdy nie będzie musiał go oddawać. Tak bardzo bolało mnie serce, kiedy pomyślałam, ile to dziecko musiało wycierpieć. Mieszały się we mnie złość i smutek. Najchętniej zabrałabym go do nas już teraz, natychmiast!
Swoje musiałam jednak odczekać. Najpierw wzięliśmy go na kilka godzin, potem na weekend, aż w końcu mogliśmy zabrać go już na zawsze, bo oficjalnie zostaliśmy jego rodzicami! Byłam szczęśliwa! Nie mogłam się doczekać tego dnia, wszystko przygotowywałam, dopinałam na ostatni guzik – pokój Krzysia był wychuchany, czekało w nim na chłopca mnóstwo, a po nim wizyta w bajkolandzie i lody. To miał być cudowny dzień! I na szczęście właśnie taki był.
W kolejnych dniach i tygodniach Krzyś coraz częściej się uśmiechał, ale nadal w jego oczach widziałam smutek, strach, złość. Dużo nad nim pracowałam, otaczałam opieką, zapewniałam o miłości. Chodziliśmy też na terapię i myślałam, że z czasem będzie coraz lepiej.
Pierwsze problemy zaczęły się już kilka dni po tym, jak Krzysio poszedł do przedszkola. Panie skarżyły się, że zabiera innym dzieciom zabawki, bije, szarpie za włosy i zaczepia.
– Dzisiaj podczas obiadu pluł zupą, nie potrafiliśmy na niego wpłynąć. Nie słuchał nas, a na końcu zaczął histerycznie krzyczeć – tłumaczyła zmartwiona opiekunka.
Wiele razy próbowałam z nim rozmawiać
Tłumaczyłam sobie, że to minie. Przecież na barki tego chłopca spadło tak wiele! Rodzice bili go, głodzili i nie interesowali się nim. Potem nagle zabrali go do obcego, wielkiego domu i tam zostawili. W końcu trafił do nas. Wprawdzie opiekowaliśmy się nim najlepiej, jak potrafiliśmy, i staraliśmy się, by niczego mu nie brakowało, jednak trudno poukładać to wszystko w pięcioletnim umyśle…
Problemy w przedszkolu nie minęły. Bywały okresy spokoju i ciszy, ale po kilku dniach czy tygodniach, znów byłam informowana o kolejnym wybryku syna. Próbowałam z nim rozmawiać, ale bardzo delikatnie – by go nie spłoszyć, nie wystraszyć. Bałam się, że straci do nas zaufanie, które dopiero co zyskaliśmy.
Dziś myślę, że dzieci wbrew pozorom są już w tym wieku wystarczająco sprytne i cwane. Krzyś wykorzystywał swoją sytuację. Wiedział, że na niego nie nakrzyczę, że nie będzie kary. Kiedy tylko zaczynałam mówić surowym tonem, zaczynała drżeć mu broda, kulił się w sobie i z oczu płynęły łzy. Jestem pewna, że z czasem doskonalił tę strategię. Ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałam…
Z czasem problemy się pogłębiały. W szkole podstawowej Krzyś notorycznie wdawał się w bójki, nie uczył się, nie uważał na zajęciach. Skarżyli się na niego wszyscy – nauczyciele, pracownicy administracyjni, uczniowie i ich rodzice… Czułam się bezradna. Rozmawialiśmy z nim, chodziliśmy do psychologa, ale na niewiele się to zdawało. Im był starszy, tym bardziej dopiekał i dokuczał także nam. Ignorował polecenia, nie sprzątał po sobie, w ogóle nas nie szanował.
Miałam już dość ekscesów syna
Pamiętam ten dzień. Krzysio miał może piętnaście lat. Wezwała nas nauczycielka i poinformowała, że Krzysiek z kolegą zostali przyłapani na paleniu papierosów i piciu piwa w szkolnej toalecie! Nakrył ich woźny, który zaczął krzyczeć i grozić dyrektorem. Wtedy Krzyś… uderzył tego biednego mężczyznę tak mocno, że złamał mu nos! Następnie potrzaskał umywalkę i lustro, po czym wyszedł. Myślałam, że zapadnę się pod ziemię! Tadeusz był wściekły. Od jakiegoś czasu miał już dość ekscesów syna i coraz mniej cierpliwości do niego.
– Czy ty pomyślałeś, gówniarzu, co w ogóle robisz? O piciu i paleniu porozmawiamy innym razem, ale jak mogłeś uderzyć starszego człowieka? Zdemolować toaletę? Wiesz, że teraz my będziemy obciążeni wszystkimi kosztami? – krzyczał.
Krzysiek uśmiechnął się kpiąco i prychnął.
– Nie jesteś moim ojcem, więc nie pozwalaj sobie podnosić na mnie głosu – rzucił.
Zamarłam, nie spodziewałam się, że kiedykolwiek usłyszymy takie słowa. Tadeusz zadziałał chyba impulsywnie i zrobił to, na co ja sama miałam ochotę – uderzył Krzysia w twarz. To, co zdarzyło się później, było tak nierealne, że do dziś trudno mi w to uwierzyć.
– Jesteś taki sam, jak mój stary – rzucił z nienawiścią Krzysiek. – Po co udajesz wielką miłość? – i wyszedł, trzaskając drzwiami.
Dlaczego nas to spotkało?
Zamurowało mnie. Nie miałam pojęcia, co powiedzieć, jak się zachować. Po chwili łzy same zaczęły mi lecieć ciurkiem.
Tadeusz przytulił mnie bez słowa. Płakałam i zastanawiałam się, dlaczego? Za co spotyka nas taka kara? Dlaczego nasz syn nie potrafi docenić tego, co dla niego zrobiliśmy, co cały czas robimy? Adoptowaliśmy go, zabraliśmy do siebie, daliśmy dom, ciepło, miłość i bezpieczeństwo. Niczego nigdy mu nie odmawialiśmy, spełnialiśmy każde marzenie, dbaliśmy, by niczego mu nie zabrakło… Gdzie popełniliśmy błąd? Co było nie tak?
Płakałam, ale nie znajdowałam odpowiedzi. Tadeusz wciąż milczał, ale żal i cierpienie, jakie rysowały się na jego twarzy, mówiły same za siebie.
Krzysiek wrócił po dwóch godzinach. Wyczułam od niego alkohol. Wszedł do kuchni, rzucił nam krótkie: „Sorry, poniosło mnie” i poszedł do siebie. Odebraliśmy mu na pół roku kieszonkowe i daliśmy szlaban na wyjścia. Nie wiem, czy było to dobre rozwiązanie, miałam wrażenie, że coraz bardziej zamyka się w sobie i oddala od nas. Próbowałam z nim rozmawiać wiele razy, pytać, o co chodzi, tłumaczyć, jak ogromnie dużo dla nas znaczy… Na niewiele jednak się to zdawało. Zwykle zbywał mnie półsłówkami albo obiecywał, że się poprawi, zmieni, tłumaczył, że miał gorszy dzień…
Byliśmy bezradni. Chodziliśmy do psychologów, pedagogów, nawet psychiatrów – ale to nic nie dawało. Krzysiek sprawiał coraz więcej problemów. Nie uczył się, notorycznie wagarował, nas już w ogóle nie słuchał. Nie mieliśmy z nim kompletnie żadnego kontaktu. Załamywaliśmy ręce.
Bałam się głośno do tego przyznać, chociaż Tadek myślał chyba o tym samym – czy to możliwe, że dzieciństwo Krzysia miało na niego taki wpływ? Czy to możliwe, że „wyssał zło z mlekiem matki”, odziedziczył je w genach albo coś w tym rodzaju? Nasze bezstresowe wychowanie, pozwalanie mu na wszystko i spełnianie każdej zachcianki też na pewno nie wpłynęło na niego korzystnie.
Coraz częściej miał problemy z prawem. Drobne kradzieże, pobicia, posiadanie narkotyków. Nie miał jeszcze osiemnastu lat, kiedy pijany pobił z kolegą przypadkowego przechodnia. Niestety, mężczyzna zmarł…
Tadeusz powiedział, że nie ma już syna
Tego było już za wiele, nawet dla nas. Oboje z Tadeuszem postarzeliśmy się w ciągu kilku dni o całą dekadę. Każde z nas na swój sposób to przeżywało, ale nie potrafiliśmy o tym rozmawiać. Ludzie traktowali nas jak zdrajców, odwracali na nasz widok głowy, szeptali pod nosem albo robili znak krzyża. Uznali, że jesteśmy tak samo winni.
Krzysia sądzili jak dorosłego. Dostał wyrok dwunastu lat pozbawienia wolności. Do tej pory odsiedział trzy. Tadeusz powiedział, że nie ma już syna. Ja mimo wszystko nadal go nie odtrąciłam. Początkowo odwiedzałam go co tydzień, ale zazwyczaj albo w ogóle nie wychodził z celi, albo siedział naprzeciwko mnie i patrzył z nienawiścią, nie mówiąc nawet słowa. Potem chodziłam raz w miesiącu, teraz jeszcze rzadziej.
Ta tragedia oddaliła mnie i Tadeusza. Jesteśmy nadal razem, ale nie potrafimy już rozmawiać, cieszyć się życiem, czy gdzieś wspólnie wyjść. Prawie każdego wieczora siadam w fotelu, patrzę przed siebie i zastanawiam się… Dlaczego? Dlaczego to zrobił? Dlaczego nas tak niesprawiedliwie traktował?
Dlaczego nie potrafił docenić tego, co dla niego zrobiliśmy? Dlaczego nas to spotyka? Dlaczego musimy tyle cierpieć? Dlaczego tak bardzo się w tym z Tadeuszem pogubiliśmy? I choć wstyd mi się przyznać, czasem pytam samą siebie – dlaczego my go adoptowaliśmy?
Czytaj także:
„Złapałam welon na weselu własnego syna. Myślałam, że spłonę ze wstydu, gdy rozbawione młódki wytykały mnie palcami”
„Zdrady męża sprawiły, że poczułam się nieatrakcyjna i niechciana. Straciłam swoje potrzeby i znienawidziłam mężczyzn”
„Córki nie chciały mi pomagać, gdy zachorowałam. Wywracały oczami, wzdychały i robiły łaskę, więc je wydziedziczyłam”