Mama spokojnie lepiła pierogi, a mnie nosiło po całym domu i nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Po głowie ciągle chodziło pytanie: Kiedy on wreszcie przyjedzie? Już naprawdę był czas, a on się spóźniał. Wiedziałam, że dopóki go nie zobaczę, będę się denerwować. Co roku przed Wigilią jeździł na wieś na cmentarz, a ja się denerwowałam, czy nic się w drodze nie stało.
– Oj, chyba przyjechał! – zawołałam z nadzieją. – A nie… to samochód sąsiada – mruknęłam zawiedziona.
– Kiedyś go tak nie wyglądałaś… – mama z garnka wyskrobała resztki farszu i westchnęła: – Wcale nie czekałaś na brata, Małgosiu.
Nie lubię, kiedy mi o tym przypomina…
To były straszne święta...
Od tamtych wydarzeń minęło już ponad 25 lat. Był 22 grudnia. Mieliśmy z tatą ubierać choinkę, i nie mogłam doczekać się jego powrotu z pracy. Tkwiłam w pokoju z nosem przyklejonym do szyby, nasłuchując jego kroków w bramie. Mama tak jak dziś lepiła wigilijne pierogi, szykowała zupę rybną i makówki. W domu już czuło się święta. Nagle na podwórzu rozległ się przeraźliwy krzyk.
– Ludzie, ratunku! Jezus Maria! – z klatki schodowej naprzeciwko, krzycząc, wybiegła dozorczyni. – Pani Haneczko, ludzie pomocy! – darła się, jakby ją ktoś ze skóry obdzierał. – Robek Zenkę zamordował… – krzyczały obie. – Cała we krwi leży…
– Małgosiu, nigdzie nie wychodź, zobaczę, co tam się stało – mama zbiegła na dół.
Po chwili zobaczyłam, jak razem z sąsiadką i dozorczynią znikają w oficynie naprzeciwko. Tam mieszkała kuzynka mojej mamy, ciocia Zenia, z mężem i malutkim synkiem Kubusiem. Mama nigdy tam nie chodziła. Powtarzała, że woli, jak Zenka przyjdzie do nas się wyżalić. Po każdej wizycie cioci mówiła: „Oj biedna ta Zenka, biedna”. A o wujku Robercie, że pijak i łobuz. Awantury wszczynał zawsze, jak mu ciocia pieniędzy na wódkę nie dała. Nieraz bywało, że sąsiedzi go uciszali i – dla świętego spokoju, żeby nie bił żony – dawali mu się napić kieliszek, dwa…
Zanim przyjechała policja, mama wróciła z synkiem cioci na rękach. Kubuś trząsł się z zimna i nic nie mówił. Patrzył tylko szeroko otwartymi oczami przed siebie. W rączkach trzymał pluszowego królika. Mama posadziła go przy stole w kuchni, nalała mu zupy i okryła swoim wełnianym swetrem.
– Przypilnuj dziecka, Małgosiu. Daj mu zupy… Nakarm. Jesteś już duża i… – mama chyba nie wiedziała, co więcej powiedzieć, bo zamilkła i pośpiesznie wyszła z mieszkania.
Tamtego dnia nie ubierałam z tatą choinki. Postawił ją jak zwykle w rogu pokoju, przy oknie, ale nikt nie myślał w takiej chwili o świętach. Kubuś został u nas na noc, potem na następną i następną, a po świętach zabrali go do pogotowia opiekuńczego.
Przez kilka kolejnych wieczorów, kiedy już leżałam w łóżku, rodzice o coś się spierali. Mama płakała, a mój tata, który nigdy nie krzyczał, był bardzo zdenerwowany, bo w kółko po cichutku powtarzał „kruca”.
– Musimy, Józek – mówiła mama. – Nie zostawię dzieciaka samego jak palec. On ma tylko cztery lata… – mówiła, łykając łzy. – Trzeba załatwić papiery i zabrać go, żeby się nie zmarnował.
– Ale, Renia, z czego my wyżyjemy? – dopytywał się tata.
Minęły święta i Nowy Rok, znów poszłam do szkoły, i tylko puste mieszkanie w oficynie na parterze przypominało o tragedii. W marcu już nikt nie mówił o cioci Zence, którą pochowano w rodzinnej wsi, nikt nie pamiętał o Kubusiu, który trafił do domu dziecka, a o tym łobuzie... wiadomo było, że siedzi w więzieniu.
Pewnego sobotniego popołudnia, gdy bawiłam się w swoim kąciku w pokoju, mama usiadła obok mnie na podłodze, zaczęła głaskać mnie po głowie i powiedziała cicho:
– Małgosiu, będziesz miała braciszka.
Byłam zła, bo musiałam nosić stare ubrania
Bardzo się zdziwiłam i przyjrzałam się mamie. Wyglądała tak samo jak zawsze, więc domyśliłam się, że to jeszcze długo potrwa, ale dla pewności spytałam:
– A kiedy się urodzi?
Mama westchnęła i cicho powiedziała:
– Już się urodził. Twoim bratem jest Kubuś, będzie z nami mieszkał.
Odłożyłam lalkę i zaczęłam hardo:
– On nie jest moim bratem, przecież go nie urodziłaś! On nie jest moim bratem!
Nie chciałam mieć brata ani siostry. Jola, moja najlepsza przyjaciółka, opowiadała mi, że odkąd urodził się jej brat, rodzice tylko jemu kupowali prezenty, a Joli na nic nie pozwalali, tylko ciągle kazali być cicho. Mama patrzyła na mnie smutnymi oczami, a ja nie dawałam za wygraną:
– Jola ma brata, bo jej mama była w ciąży, a potem urodziła Jaśka w szpitalu. A Kubusia urodziła ciocia! Ja nie chcę mieć brata – rozpłakałam się na dobre i uciekłam do łazienki.
– Wszystko się ułoży, córeczko. Kubuś to dobre dziecko – przez drzwi usłyszałam spokojny głos mamy.
Niedługo potem w naszym mieszkaniu zaczął się remont. Stryj Stefan razem z tatą zbudował ściankę, która podzieliła kuchnię na dwa pomieszczenia. Pewnego dnia usłyszałam, jak rozmawiał przy robocie z tatą:
– No, pokoik będzie malutki, ale łóżko dla dziecka się zmieści. Od biedy to i jakąś szafkę tu wciśniesz – mówił stryj. – Ale tak po prawdzie, to nie wiem, Józek, po co wam ten Kubuś. Wiadomo, co z niego wyrośnie? Ja to bym się nie zgodził, bo to syn łobuza, no i tak po mojemu to wiadomo, dzieciak to kupę pieniędzy kosztuje… – narzekał.
Mama wszystko słyszała, ale powiedziała mi tylko, że wujkowi Stefanowi nikt do szczęścia nie jest potrzebny, bo on kocha tylko pieniądze. Dobrze wiedziałam, że ani zdanie stryja Stefana, ani moje protesty nie zmienią postanowienia mojej mamy.
Kubuś zamieszkał z nami pod koniec marca, tuż przed Wielkanocą. Z początku wciąż był wystraszony. Całymi dniami nic nie mówił i albo oglądał ciągle tę samą książeczkę, albo przytulał pluszowego królika. Nie chciał innych zabawek, chociaż nawet wujek Stefan przyniósł mu jakiegoś misia. Po kilku tygodniach rodzice zaczęli chodzić z Kubusiem do psychologa. Wtedy po lekcjach zostawałam w świetlicy i musiałam jeść obiad w szkolnej stołówce.
Strasznie nie lubiłam tych dni, bo jedzenie było okropne. Za każdym razem, kiedy Kubuś wracał od psychologa, myślałam, że będzie już normalny. Ale on ciągle był smutny i wystraszony. W głębi serca współczułam Kubusiowi, bo nie miał mamusi, ale nie chciałam, żeby był moim bratem. Czułam, że w domu dzieje się coś niedobrego. Przedtem tata był zawsze spokojny i się ze mną bawił, a teraz często wychodził wieczorem i wracał zły. Mama tłumaczyła, że tata musi dorobić i chodzi z wujkiem Stefanem na dodatkową robotę.
Tata był urzędnikiem, mama uczyła przyrody w mojej szkole. Zawsze żyliśmy skromnie, ale tata często mówił:
– Na ubranie i jedzenie nam starcza, a inni i tego nie mają.
Odkąd zamieszkał z nami Kubuś, było coraz gorzej. Na psychologa potrzebne były pieniądze. Chłopiec szybko wyrastał z butów i ubrań, więc rodzice kupowali mu nowe. Ja musiałam nosić ubrania po dzieciach koleżanek mamy. Kiedy się buntowałam, mama spokojnie mówiła, że nie każe mi nosić łachmanów, bo dostaję przecież same porządne rzeczy. Najbardziej jednak czułam się pokrzywdzona, gdy okazało się, że do komunii pójdę w starej sukience. Nasza sąsiadka obiecała mamie, że pożyczy mi strój swojej starszej córki.
Z czasem przyzwyczaiłam się do sytuacji
– Pójdziemy do pani Kalinki przymierzyć sukieneczkę do komunii po Joasi. Powinna pasować – zawyrokowała mama.
– Jak to? Przecież tata mówił, że dostanę taką śnieżnobiałą sukienkę, jak tamta w sklepie koło dworca… – mówiłam, z trudem powstrzymując się od płaczu.
– Małgosiu, wtedy nie mieliśmy takich wydatków. Teraz nie możemy sobie pozwolić na drogą sukienkę – stwierdziła spokojnie mama.
– Nienawidzę Kubusia! – zaczęłam szlochać na dobre. – To przez niego… nie będę miała sukienkiii… – wyłam na całego.
Rzeczywiście wtedy szczerze nienawidziłam swojego kuzyna, i postanowiłam, że tak już zostanie. Nie chciałam o nim myśleć inaczej jak o wrogu.
Mijały lata. Przyzwyczaiłam się do nowej sytuacji, ale nigdy nie nazywałam chłopca swoim bratem. Kuba, bo tak coraz częściej mówiliśmy w domu na Kubusia, bardzo się zmienił. Do moich rodziców mówił mamo i tato. Lubił, gdy ojciec opowiadał mu o różnych swoich przygodach ze szkoły i harcerstwa, chętnie siedział przy mamie, gdy dziergała coś na drutach. Wobec mnie był trochę nieufny. Zresztą i ja się czułam nieswojo w jego towarzystwie.
Wciąż gdzieś w głębi serca miałam żal do rodziców, że sprowadzili go do domu. Coraz częściej jednak zapominałam o swojej niechęci i pomagałam Kubie wiązać buty, ubierać się, a nawet bawiłam się z nim klockami i blaszanymi samochodzikami.
Byłam w czwartej klasie, gdy Kuba poszedł do pierwszej. Od początku nie miał żadnych problemów z nauką – swoich rówieśników przewyższał niemal w każdym przedmiocie. Wiedziałam, że to także moja zasługa, bo czytać i liczyć nauczył się ode mnie. Byłam z tego dumna. Kiedyś, gdy był jeszcze w przedszkolu, zauważyłam, że chętnie zagląda do moich książek i ciągle zadaje mi jakieś pytania. Odpowiadałam, co jest napisane, objaśniałam litery, pokazywałam, jak składać z nich słowa, a on naśladował mnie i pewnego dnia ze zdziwieniem stwierdziłam, że sam nauczył się czytać.
Chodziliśmy do tej samej szkoły, więc każdego dnia po lekcjach zabierałam Kubę ze świetlicy i odprowadzałam do domu. Pewnego dnia moja przyjaciółka Jola pochwaliła się, że jej rodzice kupili wideo, i że jeśli chcę, możemy razem obejrzeć u niej film. Bardzo mi się ten pomysł spodobał i zaraz po lekcjach poszłam z Jolą do jej domu. Kiedy już siedziałyśmy przed telewizorem, nagle przypomniałam sobie, że nie ma ze mną Kuby. Byłam pewna, że brat czeka na mnie w szkole. Niestety, nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo się spóźniłam.
Pierwszy raz nazwałam go bratem
Gdy dobiegłam do szkoły, okazało się, że drzwi świetlicy są już zamknięte, a w budynku jest tylko stary stróż i pani woźna.
– Zapomniałaś czegoś? – spytała.
– Kuba, gdzie on jest?! Miał czekać w świetlicy – zaczęłam zdyszana.
– A jak ten twój Kuba wygląda?
– Taki nieduży z ciemnymi włosami, z pierwszej c… Kubuś... mój brat… – powiedziałam łamiącym się głosem, i zdałam sobie sprawę, że pierwszy raz tak o nim pomyślałam.
– Ach, ten… No to poszedł z chłopakami. Dopiero co. Do domu pewnie trafi… No, chyba zna drogę, nie…? – woźna spytała niepewnie.
Pędem ruszyłam w stronę domu. Trasa wiodła przez centrum miasta i właśnie dlatego Kuba nie mógł sam wracać ze szkoły. Był jeszcze za mały. Na ulicach panował duży ruch, co rusz zdarzały się wypadki, ludzie przechodzili byle gdzie, a dzieciarnia przebiegała przez jezdnie na oślep. Dobiegałam już do najbliższego skrzyżowania, gdy usłyszałam pisk opon i potem huk. Kilkadziesiąt metrów ode mnie zobaczyłam samochód w poprzek jezdni. Oparł się o słup, ale nie był rozbity. Przed nim zdążyło się już zebrać kilku gapiów. Ktoś coś krzyczał, jakiś mężczyzna machał rękami.
– A to gówniarze! Kto ich tak puścił samopas? Ciekawe, co tatuś z mamusią porabiają? Won jeden z drugim do domu! – ryczał wściekły.
Na środku jezdni, otoczony ze wszystkich stron, stał przerażony Kubuś. Miał tak samo wielkie oczy jak tamtego dnia, gdy zginęła ciocia. Przecisnęłam się przez tłum, chwyciłam brata za rękę i pociągnęłam do domu. Kilkanaście metrów przed bramą naszej kamienicy zatrzymałam się, przytuliłam Kubę mocno do siebie i zziajana, jąkając się, powiedziałam uroczyście:
– Przepraszam cię… braciszku, już nigdy cię samego nie zostawię.
O zdarzeniu rodzice dowiedzieli się wiele lat później. Ale już tamtego dnia zauważyli we mnie wielką przemianę. Widzieli, jak zmienił się mój stosunek do brata, byli zdziwieni, ale o nic nie pytali, milczeli. Kuba też milczał, a mimo to wiedziałam, że nie ma do mnie żalu. Czułam to i byłam mu wdzięczna. Tego feralnego dnia zrozumiałam, że poza moimi rodzicami jest mi najbliższy na świecie.
Odtąd byłam przy moim bracie zawsze. Kibicowałam mu, gdy wygrywał piłkarskie mecze jako kapitan szkolnej drużyny. Kiedy zdawał maturę, trzymałam kciuki i denerwowałam się bardziej, niż gdy sama pisałam egzaminy. Kuba celująco zdał na medycynę i dzisiaj jest cenionym lekarzem. Przez te wszystkie lata stał się dla mnie prawdziwym bratem: był świadkiem na moim ślubie, jest chrzestnym ojcem mojej córeczki, najlepszym przyjacielem mojego męża…
Wigilię jak zwykle spędzaliśmy u rodziców. W pokoju moja mała pociecha z dziadkiem i tatą kończyli ubierać choinkę. Patrzyłam na krzątającą się po kuchni mamę i byłam jej wdzięczna, że wtedy, gdy Kubuś został sierotą, podjęła właściwą decyzję.
– No, pierogi już są gotowe. A gdzie ten twój brat się podziewa? – spytała mnie mama, zdejmując fartuch i stając obok mnie przy oknie.
– Właśnie podjechał, mamo… No to mamy już święta – odetchnęłam z ulgą.
Czytaj także:
„Pewnego dnia mąż wpadł w szał, którego nigdy u niego nie widziałam. Nie poznawałam go, bałam się o swoje życie”
„Moja rodzina uważa, że to wstyd, że nadal nie mam męża i dzieci. Obrażają mnie i szukają winy we mnie”
„Przez całe dzieciństwo mama wmawiała mi, że moja babcia nie chce mnie znać. Przypadkiem odkryłem, że to nieprawda”