Kobietom często wydaje się, że kwestia rodzicielstwa jest dla nas, mężczyzn, mało ważna. Jednak to błąd. Dla wielu z nas dzieci to sens życia. Ja mam dwie córeczki i choć są okropnie męczące i co wieczór tylko czekam, żeby położyć je spać, to kiedy już uda mi się je uśpić – z czułością w oczach siadam przy nich i patrzę, jak ułożone w śmiesznych pozach rozkosznie pochrapują i uśmiechają się przez sen. Bez nich nic nie miałoby sensu. No bo po co pracować, po co się starać, jeśli nie ma kogo obdarować efektami tych wysiłków?
Zawsze chciał mieć dzieci
Podobnie myślał mój przyjaciel. Tyle że on dzieci nie miał. I to był dramat. Bo Adam zawsze chciał je mieć, tak planował swoje życie. Nie to, że myślał o tym od czasów nastoletnich, ale odkąd dorósł, nie wyobrażał sobie, że mogłoby być inaczej. Niestety, nie poszczęściło mu się. Zaczęło się od tego, że długo czekał na prawdziwą miłość. Spotykał się z paroma dziewczynami, ale nigdy nie było to nic poważnego.
W końcu Adam znalazł kobietę, przy której wreszcie stał się mężczyzną. Zakochał się w niej po uszy, ale po roku ona go zdradziła i się rozstali. Znów został sam, znów mu się nie układało. Po kolejnych czterech latach poznał starszą od siebie Iwonę. I to na szczęście był strzał w dziesiątkę.
Choć ona miała już dziecko z poprzedniego związku, dla Adama nie stanowiło to problemu. Cóż, jeśli do pewnego wieku nie znajdzie się nikogo, to potem coraz więcej kandydatek jest już po przejściach…
Tak czy owak, układało im się znakomicie. Gdy żona i ja spotykaliśmy się z nimi, było oczywiste, że się kochają.
Było im naprawdę dobrze, a Adam wydawał się szczęśliwy. Tak myślałem do czasu, gdy mniej więcej trzy lata później umówił się ze mną na piwo. I tamtego deszczowego dnia opowiedział mi o swoim problemie.
Coś w sobie dusił
– Wyciągnąłem cię na browar, bo muszę z kimś pogadać… – zaczął.
– Co jest? Coś złego się dzieje? – wystraszyłem się, bo tak zwykle zaczynają się rozmowy o poważnych sprawach.
– Nie, nie, spokojnie, nic wielkiego. To znaczy… No nie, właściwie to jest coś złego.
– Wal śmiało – zachęciłem go.
– Wiesz, że jesteśmy z Iwoną już trzy lata po ślubie – zaczął nieco zmieszany.
– No wiem, przecież byłem świadkiem – uśmiechnąłem się.
– Tak, tak… Ale nie wiem, czy dotarło do ciebie, że to już tak długo…
– Hm… Masz rację, nie zadawałem sobie sprawy – odparłem z wahaniem, zastanawiając się, do czego zmierza.
– Widzisz, a ja pamiętam, bo liczę każdy miesiąc, kiedy nie udaje się nam… To znaczy, Iwonie nie udaje się zajść w ciążę.
Dopiero teraz zrozumiałem.
– Od ślubu próbujecie? – spytałem.
– Tak – westchnął. – Sam widzisz, że mamy problem. I to poważny problem.
– Może nie, może… – zająknąłem się. – Kurczę, no nie wiem, może coś robicie źle? Albo to jakaś medyczna drobnostka do szybkiego rozwiązania. Byliście u lekarza?
– Oczywiście – potwierdził. – Sprawa nie jest przegrana, ale Iwona ma nie do końca drożne jajowody, a moje plemniki są bardzo… leniwe – przyznał niechętnie, a ja widziałem, ile kosztuje go to wyznanie.
Domyślałem się, że musi się tego wstydzić. Jednak oprócz wstydu widziałem w jego oczach smutek. Było mi go bardzo żal.
– Słuchaj, ja wiem, że to pewnie trochę przedwczesna rada i powinniście się jeszcze starać, ale może pomyślałbyś o adopcji? – podsunąłem mu, co mi przyszło do głowy.
Tylko pokręcił głową.
– Nie, stary, to nie dla mnie. Wykluczone – stwierdził stanowczym tonem.
A potem wyjaśnił mi, że najpewniej nigdy by nie pokochał adoptowanego dziecka.
Chciał przekazać swoje geny
Adam jest bardzo fajnym, wrażliwym facetem, ale odkąd pamiętam, zawsze lubił, kiedy sprawy w życiu toczyły się swoim naturalnym torem. Nie zdziwiło mnie więc, że pomysł adopcji mu się nie spodobał. A on zaczął mi się jeszcze usilnie tłumaczyć, dlaczego tak myśli. Podkreślał, że to nie byłoby jego dziecko. Nie jego krew. Nie jego geny.
No cóż, jako biologiczny ojciec dwójki dzieci nie miałem trudności ze zrozumieniem takiego podejścia. Ale z drugiej strony, wydawało mi się zawsze, że największa miłość przychodzi wtedy, gdy zaczynasz się opiekować takim bezbronnym maluchem i nie ma to nic wspólnego z genami. Dobrze pamiętam, jak w czasie pierwszych kąpieli, karmień i zabaw rodziła się coraz silniejsza więź między mną a dziećmi. Jestem pewien, że kochałbym moje córeczki, nawet gdyby nie były moimi biologicznymi dziećmi.
Potem wiele razy tłumaczyłem to Adamowi, jednak on tylko denerwował się na mnie.
– Łatwo ci mówić, bo nigdy nie musiałeś rozważać tego na serio – twierdził.
Jak się wkrótce okazało, Iwona też usilnie namawiała go na adopcję. Naciskała, argumentując, że nie jest już najmłodsza. Miała trzydzieści siedem lat. Bała się, że nie uda jej się zajść w ciążę, a jeśli nawet, to jej nie donosi. Adam jednak wiedział swoje.
Minęły kolejne dwa lata i obawy Iwony niestety sprawdziły się. Oboje zdecydowali się na metodę in vitro. Długo zbierali pieniądze, bo to bardzo droga procedura.
Mimo wielkiego wysiłku i poświęcenia Iwony – nie udało się. Na trzy próby (bo na tyle starczyło jajeczek, które od niej pobrali) tylko jedna się powiodła. To była dla nich ogromna radość, jednak trwała bardzo krótko. Iwona poroniła. Jej organizm nie wytrzymał takiego obciążenia.
Lekarz powiedział im wtedy, że wiek Iwony i jej stan zdrowia nie dają, niestety, wielkich szans na donoszenie ciąży w przyszłości. Adam strasznie to przeżywał.
Był sfrustrowany
Było mu bardzo ciężko. Powoli docierało do niego, że marzenia o byciu ojcem nigdy się nie spełnią. Frustrację dodatkowo pogłębiała jego mama. Nie robiła tego celowo, bo to dobra kobieta. Ale tak bardzo pragnęła wnuka, że ciągle wypytywała Adama o sprawy ciąży. Była do tego stopnia zaangażowana, że wiedziała nawet, kiedy Iwona miesiączkuje, więc wydzwaniała z pytaniami, czy tym razem się udało. Wiedziałem, że przy takiej presji, nawet gdyby wszystko od strony zdrowotnej było w porządku, i tak nic by z tego nie wyszło.
Rok po poronieniu Iwony wszyscy dookoła – czyli rodzice, Iwona i ja – zaczęliśmy jednocześnie naciskać na Adama, żeby zgodził się na adopcję. Ja byłem przy tym najbardziej delikatny. Wiedziałem przecież, że adopcja wbrew woli adoptującego może się skończyć tragedią dla dziecka.
– Tego się najbardziej boję. Że to dziecko przeze mnie tylko ucierpi – mówił Adam. – Stary, ja tego w ogóle nie czuję. Wszyscy mnie cisną, nieustannie o tym gadają. Już nawet nie tylko Iwona czy rodzice, ale też ludzie z pracy. Mam tego dosyć!
– Ludzie z pracy? – zdziwiłem się.
– No tak – westchnął. – Bo wiesz, są dni, że chodzę zdołowany. Oni wypytują, co się stało, a mnie już się skończyły kłamstwa i wymówki, więc niektórym powiedziałem, co mnie trapi. No i teraz każdy ma dla mnie złotą radę, idealne rozwiązanie…
– I co, wszyscy polecają adopcję?
– Nie wszyscy, ale większość! – jęknął.
Nie chciał adopcji
– Zresztą z nimi to ja sobie jeszcze jakoś radzę. Gorzej z Iwoną. Ona ciągle wspomina o Zosi. Bo przecież ona jest moją przyszywaną córką. I choć poznaliśmy się, kiedy miała już 10 lat, to się do niej przywiązałem. I niby tak samo, jak pokochałem Zosię, pokocham nowego malucha. Ale ja…
– Nie kochasz Zosi? – spytałem.
– Nie o to chodzi. Sam nie wiem… – westchnął. – Ona ma kontakt ze swoim ojcem. Do mnie mówi po imieniu. To jest relacja bardziej… przyjacielska niż rodzicielska, rozumiesz? Stary, ja chcę mieć swoje dziecko.
– A twoi rodzice? – spytałem.
– O, to już w ogóle tragedia – Adam aż się skrzywił. – Oni po prostu szaleją!
Jego rodzice dawno uznali, że nie ma szans na ciążę, więc skupili się na adopcji. I to do tego stopnia, że przetarli za Adama wszystkie szlaki. Wiedzieli dokładnie, gdzie się zgłosić, jakie dokumenty trzeba przedstawić, jakie wymagania spełnić, ile się czeka. Wiedzieli nawet, jak wygląda procedura odbioru malucha. I tą wiedzą zadręczali Adama.
Ba, zdobyli nawet sojuszników. Dotarli do ludzi ze stowarzyszenia zrzeszającego rodziców adopcyjnych i namawiali syna, żeby wybrał się na spotkanie takich rodzin, żeby zobaczył, jak szczęśliwi są ludzie, którzy adoptowali dzieci. Jak je kochają.
– Jakim cudem ci ludzie tak otwarcie o tym mówią? Myślałem, że takie rzeczy trzyma się w tajemnicy – dziwił się Adam.
– Kiedyś tak było, ale teraz coraz więcej osób wcześnie decyduje się powiedzieć dzieciom prawdę – tłumaczyła mu jego mama.
Nie wierzył w to, co usłyszał
Urabiali go i urabiali, a potem okazało się, że był to tylko wstęp do najważniejszej rozmowy, jaką kiedykolwiek przyszło im odbyć z synem.
Choć mój kolega uważał, że rzeczy powinny się toczyć swoim naturalnym torem, to – jak się okazało – całe jego życie jest efektem decyzji niezgodnej z tą zasadą. Rodzice wyznali mu to jakiś miesiąc po tym, jak zaczęli go zachęcać do spotkania z rodzicami adopcyjnymi. Zaprosili go do domu na kolację. Ale tylko jego, bez żony. Przyszedł do nich przekonany, że mają mu do zakomunikowania jakąś tragiczną wiadomość dotyczącą zdrowia jednego z nich, ale oni powiedzieli mu zupełnie co innego.
Mój kolega opowiedział mi ze szczegółami, jak to wszystko wyglądało.
– Adaś – zaczął jego tata. – Od wielu miesięcy zachęcamy cię do adopcji…
– Tego nie musisz mi mówić, już nie mogę tego słuchać – skrzywił się mój kumpel.
– Chcieliśmy, żebyś spotkał się z ludźmi, którzy adoptowali dzieci, żebyś przekonał się, jak bardzo szczęśliwe są takie rodziny… – tata zignorował tę uwagę. – Myśleliśmy, że to spotkanie cię przekona i nie będziemy musieli sięgać po ostateczny argument.
– Błagam, przestańcie wreszcie…
– Daj mi dokończyć, proszę! – przerwał mu ojciec stanowczo. – Nie mieliśmy zamiaru ci tego mówić, chcieliśmy to załatwić inaczej. Ale widzimy, że nic nie skutkuje, więc musimy się zdobyć na to wyznanie. My z mamą dobrze wiemy, że adopcja jest słuszną decyzją. Nie możemy patrzeć, jak się przed nią wzbraniasz, jak odmawiasz sobie szczęścia. A przecież… – tata zawahał się, ale wtedy mama nie wytrzymała.
– Synku, myśmy przed laty podjęli taką decyzję! To była najlepsza decyzja na świecie, bo to dzięki niej mamy nasze największe szczęście… Mamy ciebie, Adasiu.
W taki właśnie sposób Adam dowiedział się, że sam jest adoptowany. Cóż za ironia losu! – chciałoby się powiedzieć.
Musiał to przemyśleć
Kumpel wpadł w histerię, czemu się wcale nie dziwię. Przecież tyle lat żył w kłamstwie! Owszem, podłożem tego kłamstwa były dobre intencje, ale to niczego nie zmieniało.
Adam po tym wyznaniu poderwał się z krzesła i wybiegł z domu. Przez cały dzień nikt nie wiedział, gdzie on jest, bo nie odbierał telefonów. Wszyscy umierali z nerwów.
Wieczorem przyszedł do mnie. Był kompletnie pijany, ledwo trzymał się na nogach, więc położyłem go do łóżka, a potem zadzwoniłem do Iwony, żeby ją uspokoić.
Obudził się z wielkim kacem i cały dzień nie wychodził z pokoju. A potem? Potem pojechał do swoich rodziców, żeby ich przeprosić. No cóż, mądry z niego facet i wie, że życie nigdy nie jest do końca takie, jak byśmy tego chcieli…
Ostatecznie ryzykowna decyzja jego rodziców, żeby wyznać synowi prawdę, okazała się właściwa. Adam w końcu dał się przekonać i najpierw spotkał się z młodymi rodzicami adopcyjnymi, a potem sam przystąpił do procedury adopcyjnej.
Niedawno, po dwóch latach od tamtych wydarzeń, do domu Adama i Iwony właśnie trafił adoptowany maluch. Mało jeszcze wiem, gdyż mają go od niedawna, ale już od wielu tygodni obserwuję zmianę w zachowaniu mojego kolegi. Jest znaczne pogodniejszy, bardziej optymistycznie nastawiony.
A w dzień, kiedy przywieźli do domu malucha, zadzwonił cały podekscytowany i wystraszony, powiedzieć mi, że przy pierwszym przewijaniu ubabrał się po łokcie.
– I wcale mnie to nie zbrzydziło, wiesz... Bo on jest mój, naprawdę mój – krzyknął.
I rozłączył się, bo szykowali kąpiel.
Czytaj także: „Mój romans z wykładowcą był jak bajka, dopóki nie okazało się, że od lat ma żonę i na pęczki takich panienek jak ja”
„Mój syn był bardzo chorowitym dzieckiem. Myślałam, że mu pomagam, a omal nie doprowadziłam do tragedii”
„Pewnego dnia powiedział, że odwidziało mu się życie w rodzinie. Byłam w szoku, gdy poznałam imię powodu”