„40 lat życia przeciekło mi przez palce. Nie mam dzieci, męża… Nikt by po mnie nawet nie zapłakał”

40-latka w kryzysie fot. Adobe Stock, Drazen
Nie udało mi się spotkać prawdziwej miłości. Kilka przelotnych znajomości, po których zawsze musiałam leczyć poharatane serce. Czasem się zastanawiam, czy warto było tak cierpieć dla tych paru złudnych chwil szczęścia?
/ 15.06.2021 13:40
40-latka w kryzysie fot. Adobe Stock, Drazen

Stojąc kolejny raz w tym samym miejscu, pomyślałam, że może tak tym razem... Przecież i tak nic się nie zmieni, bo cóż powinna jeszcze chcieć od życia czterdziestoletnia belferka. Wypalona i kochana tylko przez swojego pupila. Oczywiście, jeśli można to nazwać miłością, bo ponoć psy kochają tych, którzy je karmią.

Nie udało mi się spotkać prawdziwej miłości. Kilka przelotnych znajomości, po których zawsze musiałam leczyć poharatane serce. Czasem się zastanawiam, czy warto było tak cierpieć dla tych paru złudnych chwil szczęścia? Nadmierna ufność w ludzi sprawiała, iż byłam łakomym kąskiem dla wszelkiego rodzaju lowelasów. Sielanka trwała zazwyczaj do momentu, gdy orientowałam się, że nie jestem jedyną kobietą w życiu mojego ukochanego. Raz nawet zdarzyło mi się dzielić mojego księcia z kilkoma innymi księżniczkami. Mężczyzna ten miał w sobie tyle miłości... i stwierdził, że starczy jej dla kilku kobiet.

Tak wyglądał zestaw mężczyzn mojego życia – począwszy od podrywaczy, skończywszy na maminsynkach, którzy umieli głównie czekać, aż uprasuję im koszule i postawię obiad przed nosem. Koleżanki zazdrościły mi tylu przygód. Każde wakacje z innym adoratorem. A one biedne tyle lat z tymi samymi facetami. Ten sam plan dni, tygodni, miesięcy, całego życia. Nuda, nuda, nuda.

I te ich zdziwione miny, gdy mówiłam, że chciałabym się ustatkować. Mieć męża i dzieci. „Przecież to takie pospolite. Nie pasuje do ciebie” – głównie takie argumenty padały. I jeszcze, że przy dzieciach to przecież nie ma na nic czasu. Tylko co one mogą wiedzieć o kobiecie, której zegar biologiczny tyka już od dawna, a z samego tykania dzieci nie będzie. Teraz już traktuję to tykanie jak oddychanie. Przypominam sobie o nim, gdy dopada mnie zadyszka. Wiem, że macierzyństwo nie wygląda tak sielankowo jak w reklamach telewizyjnych, ale chciałabym się przekonać o tym na własnej skórze. I tak upływały chwile w naszym babskim gronie. Na przekonywaniu mnie, jak to mam dobrze, że jestem sama i niezależna.

A teraz? Już żadna z nich nie mówi, jaką to jestem szczęściarą

Dzieci mają już samodzielne i powoli pojawiają się wnuki –  ich oczka w głowie. A ja? Jedyne dzieci, o które mogę dbać, to te, które uczę. Przyznam, że mam z nimi świetny kontakt, bo przelewam na nie uczucia, którymi powinnam obdarzać własne pociechy. Staram się, jak mogę, i one na swój sposób to doceniają. Ale to tylko uczniowie. Ja się do nich przywiązuję, a oni kończą szkołę, po czym idą w swoją stronę. I tak w kółko.

Co teraz? Stoję na tym moście i zastanawiam się, co by było, gdyby...? Tak jest mniej więcej od roku, czyli od kiedy rozstałam się z moją ostatnią „miłością”. Po rozmowie kończącej nasz związek dochodziłam do siebie przez prawie miesiąc. Trzy tygodnie z ręką w gipsie, siniaki zeszły dosyć szybko. Cóż, z damskim bokserem nigdy nie jest nudno.
Patrzę w dół. Płynąca woda uświadamia mi, jak szybko przeciekło mi przez palce 40 lat mojego życia. Czasem sobie śpiewam, czasem rzucam kwiatki. Mam wtedy spokój, gdyż wszyscy, którzy przechodzą, omijają mnie z daleka. Jak nic myślą, że wariatka. I coś chyba w tym jest. Kto normalny codziennie wracając z pracy do domu, spędza godzinę na moście wpatrując się w wodę? Zazwyczaj każdy spieszy się do domu, do rodziny, a ja przecież nigdzie nie muszę się spieszyć.

I tak było codziennie, aż do tamtej chwili. Stałam jak zawsze wpatrzona w wodę, tego dnia wyjątkowo wzburzoną. Mocno wychylona za barierkę, z myślami gdzieś daleko, w przeszłości. Nagle usłyszałam za sobą głos:
Proszę się tak mocno nie wychylać, bo jeszcze pani wypadnie.
Głos był przyjemny dla ucha. Słowa wypowiedziane niby żartem. Nie odwracając się nawet, krzyknęłam ze złością:
– A może właśnie o to chodzi?

Usłyszałam westchnienie. Nie musiałam spoglądać, aby wiedzieć, jak zaskoczony jest mój samozwańczy wybawca. Nagle padło pytanie, które mnie zaskoczyło:
A może jednak będzie ktoś po pani płakał?
„Skąd on wie, co czuję?” – pomyślałam. Przez chwilę staliśmy w milczeniu. Ja niezbyt kulturalnie plecami do jegomościa. I ani przez chwilę nie pomyślałam, aby zaszczycić go choćby spojrzeniem. Miałam nadzieje, że sobie pójdzie. Nic z tego. Cały czas czułam na sobie jego wzrok. W końcu nie wytrzymałam. Odwróciłam się i spojrzałam wzrokiem Bazyliszka. Żadnej reakcji. Tylko uśmiech...
– Długo zamierza pan tak za mną stać? – niemal wykrzyczałam.
– Nie stoję za panią, tylko na moście. To miejsce publiczne – odparł z przekąsem.

Nagle uświadomiłam sobie, że nie czuję już smutku. Jego miejsce zastąpiła wściekłość. Na końcu języka miałam słowa, których nie przystoi wypowiadać. Starałam się opanować. Zatrzymać dla siebie to, co chciałam wykrzyczeć. Bezczelny typ to najdelikatniejsze określenie dla tego pana. Jegomość stał niewzruszony z tym swoim uśmiechem jak z katalogu. Spokojnym głosem rzekł:
– Mniemam, że skoro chce się pani rzucić z mostu, to nigdzie się pani nie spieszy. Dlatego chciałbym panią zaprosić na kawę.
Cieszę się, że nie widziałam swojej miny. Na mojej twarzy malowało się zaskoczenie, które raczej nie dodało jej uroku.

Jeszcze bardziej zdziwiło mnie moje ledwo słyszalne:
– Dobrze.

Nie wiem, co mi strzeliło do głowy. To była jedna z tych chwil, kiedy jest nam wszystko obojętne. Kiedy jesteśmy w stanie zgodzić się na wszystko, sądząc, że już gorzej być nie może.
Trwało to chwilę, zanim ochłonęłam. Dopiero teraz zaczęłam przyglądać się mojemu wybawcy – lekko szpakowaty, wysoki mężczyzna. Zachwycił mnie jego uśmiech. Tak, ten sam, który na początku mnie irytował. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że kiedyś właśnie ten uśmiech będzie mnie witał każdego ranka.
Poszliśmy do małej kawiarenki. Aleksander opowiedział mi o tym, jak sam stał kiedyś na moście. Jego żona i córeczka zginęły w wypadku. Zrobiło mi się głupio. On załamał się w obliczu tragedii. A ja? Zawsze byłam sama, więc nie doznałam bólu utraty kogoś bliskiego. Czym była moja samotność w porównaniu z pustką w sercu, jaką musiał czuć Aleksander.
– Wiesz, kiedy tak stałaś i patrzyłaś na mnie nieufnym wzrokiem, poczułem się potrzebny. Nie obchodził mnie powód twojej rozpaczy. Czy dotknęła cię tragedia? Czy po prostu miałaś zły dzień? Chciałem ci pomóc i w ten sposób pomóc też sobie. Egoista ze mnie, prawda?

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Jedyne, co przyszło mi do głowy, to:
– Więcej takich egoistów na świecie jak ty, a stanie się on znowu rajem.
Czas na rozmowie upłynął nam szybko, nawet nie zauważyłam, kiedy nastał wieczór. Żegnając się z Aleksandrem, byłam pewna, że go jeszcze zobaczę. Nie myliłam się. Zadzwonił już następnego dnia z pytaniem: „Kiedy się spotkamy, bo ma mi jeszcze tyle rzeczy do opowiedzenia”.
I tak jest od kilku lat. Ciągle rozmawiamy, śmiejemy się, dzielimy się radościami i troskami. Nie dość, że znalazłam bratnią duszę, to udało mi się jeszcze coś, o czym nawet nie śmiałam marzyć. W wieku 42 lat zostałam mamą. Zdarza mi się jeszcze czasem stać na moście. Ale są to już tylko miłe chwile. Stoimy tam razem i wspominamy nasze pierwsze spotkanie.

Czytaj także:
„Znajomi mojego chłopaka to banda gburów. Objedli nas, opili i do tego przyszli na imprezę z pustymi rękami!”
„Przez 30 lat myślałam, że zostawił mnie, bo wylądowałam na wózku. Wszystko ukartowała moja wyrachowana matka”
„Przyjaźnię się z byłym mężem przyjaciółki. To, że ona wykreśliła go ze swojego życia, nie znaczy, że ja też muszę”

Redakcja poleca

REKLAMA