Nie jestem zapaloną internautką, ale rok temu syn namówił mnie na założenie konta na portalu społecznościowym.
– Zobaczysz, mamo, to naprawdę fajna rzecz – przekonywał. – Można pogadać z ludźmi, którzy mają takie same zainteresowania, jak ty. A poza tym, kto wie, może w ten sposób odnajdzie cię jakaś dawna przyjaciółka?
Dałam się przekonać. I faktycznie sobie chwaliłam. Należałam do grupy fanek robótek ręcznych, osób piekących chleb i jeszcze kilku innych. Wymienialiśmy się uwagami nie tylko dotyczącymi tych tematów, ale ogólnie, życia. Miałam spore grono internetowych przyjaciół.
Pewnego dnia dostałam jednak maila, na widok którego aż zabrakło mi tchu i ugięły się pode mną kolana. W pierwszym odruchu miałam go nawet zamiar skasować, w ogóle nie czytając!
„Jak on śmie do mnie pisać, po tylu latach!” – wszystko się we mnie gotowało. „Jakim prawem zakłóca mój spokój?”
Jednak dałam sobie chwilę oddechu, poszłam do kuchni zaparzyć kawę i… w końcu jednak otworzyłam tę wiadomość.
Wybacz, że ośmielam się do Ciebie pisać po tylu latach, ale zobaczyłem Twoje nazwisko na tym portalu i sprawiło mi to ogromną radość. Nie mogłem się powstrzymać, aby się nie odezwać. Co u Ciebie?…
Po tym retorycznym pytaniu autor maila dokładnie informował mnie, co się wydarzyło u niego na przestrzeni ostatnich trzydziestu lat!
„A co mnie to wszystko obchodzi?” – aż się we mnie zagotowało! „Po co mi się rozpisuje, jaki był beze mnie bezgranicznie szczęśliwy? Chce mi dodatkowo dokuczyć, po tylu latach? Nie wystarczy, że mnie porzucił? I to wtedy, kiedy go najbardziej potrzebowałam?”.
Mimowolnie stanęły mi przed oczami tamte wydarzenia. Artur Tomaszek był moją wielką młodzieńczą miłością. Poznaliśmy się na studiach i pokochaliśmy od pierwszego wejrzenia. Byliśmy nierozłączni. Tuż przed obroną pracy magisterskiej mieliśmy już dokładnie sprecyzowane plany na dalsze wspólne życie. Chcieliśmy oboje wyjechać do Stanów Zjednoczonych i zostać tam na zawsze.
Pierwszy wyruszył w podróż Artur. Miał w Ameryce ojca, który wyjechał tam wiele lat wcześniej. Teraz pracował jako inżynier w wielkiej fabryce samochodów i mój ukochany liczył na to, że pomoże mu się zaczepić gdzieś do pracy. Ja miałam dojechać trzy miesiące później, przez Kanadę, skąd miałam zaproszenie od przyjaciółki mojej matki.
– Nie płacz, zobaczymy się już niedługo… – zapewniał mnie mój ukochany, kiedy zalewałam się łzami na lotnisku.
Na moim sercu leżał jednak wielki, ciężki kamień
Jakbym przeczuwała coś złego…I nie myliłam się, bowiem przekorny los pokrzyżował nam plany. Po wyjeździe Artura chodziłam jak błędna, kompletnie nieprzytomna i chyba dlatego… wpadłam pod autobus!
Przeżyłam ten wypadek, ale miałam złamane obie nogi. Wylądowałam w szpitalu i lekarze nie dawali mi wielkich szans na to, że będę kiedyś chodzić. Moje marzenia i plany legły w gruzach!
Oczywiście, od razu napisałam rozpaczliwy list do Artura. Sama nie wiedziałam, co powinnam mu w nim przekazać. Błagać, żeby wrócił do mnie, do Polski, czy też zwolnić go z danego słowa, czyli zerwać zaręczyny. W końcu napisałam, że bardzo go kocham i zawsze będę kochała, ale zrozumiem, jeśli nie będzie widział sensu kontynuowania tej znajomości. Bo moja podróż do Stanów nie wchodzi teraz w grę. I może nawet nigdy nie dojść do skutku. Przyznałam szczerze, że prawdopodobnie już zawsze będę jeździła na wózku…
Po wysłaniu tego listu spodziewałam się, oczywiście, że Artur wsiądzie w pierwszy samolot do kraju i wpadnie do mojego szpitalnego pokoju z naręczem kwiatów. A potem przysięgnie mi miłość na wieki i obieca, że zawsze się będzie mną opiekował. Ale nie było mi dane zostać bohaterką ckliwego romansu.
Artur nie tylko do mnie nie wrócił, ale… Przez dłuższy czas nawet się nie odezwał! Już myślałam, że pomyliłam adresy i mój list do niego nie dotarł, kiedy w końcu otrzymałam odpowiedź. Mój ukochany pisał, iż jest mu bardzo przykro, ale w tej sytuacji faktycznie kontynuowanie naszej znajomości nie ma sensu.
„Bardzo przykro”! „Kontynuowanie znajomości!” Tyle „wsparcia” otrzymałam od człowieka, który przez pięć lat był dla mnie wszystkim! Oddałam mu serce i duszę. A teraz, kiedy go tak bardzo potrzebowałam, odwrócił się ode mnie.
– No cóż… Nie każdy ma tyle siły, aby decydować się na życie z osobą na wózku. Musisz to zrozumieć – moja matka była jak zawsze szczera do bólu. – Poza tym do czego on ma tutaj wracać? Matka nie żyje, ojciec w Stanach…
„Do mnie! Ma wrócić do mnie!” – wszystko we mnie wyło. Na próżno…
Porzucona, ze złamanym sercem, znalazłam w sobie determinację, aby walczyć o zdrowie. Na przekór prognozom lekarzy ćwiczyłam do utraty tchu, wierząc w to, że kiedyś stanę na nogi. I stanęłam. Po trzech latach zmagań.
W czasie mojej rehabilitacji bardzo zbliżyłyśmy się do siebie z moją matką. Wcześniej nie miałam z nią najlepszych relacji. „Córeczka tatusia”, po jego odejściu byłam przez nią obwiniana za jej nieudane życie. Odsunęłam się więc od niej. Nie była mi potrzebna, gdy miałam Artura. A teraz…
To ona „wyswatała” mnie z Krzysztofem, swoim młodszym kolegą z pracy. Starszy ode mnie o osiem lat był statecznym i nieco nudnym mężczyzną. Ale ja już wtedy nie oczekiwałam wiele od życia. A na pewno nie szalonej, porywającej miłości. Jedną taką już przecież przeżyłam i co mi po niej pozostało? Tylko głęboka rana w sercu.
Wyszłam więc za mąż za Krzysztofa ku radości mojej matki. Czasami podczas wielu lat trwania mojego małżeństwa miałam wrażenie, że oni we dwoje lepiej się dogadują niż ja ze swoim własny mężem. Dochodziło nawet do tego, że kolor kafelków Krzysztof uzgadniał z moją matką. Ale jakoś mnie to za bardzo nie obchodziło. Spełniłam swój małżeński obowiązek, wydając na świat naszego syna, Rafała i krótko po tym przestałam nawet sypiać z moim mężem. Do końca jego dni, a zmarł nagle na wylew cztery lata temu, byliśmy „białym małżeństwem”.
Niewiele poczułam w chwili jego śmierci, co tylko dowodzi, jak bardzo nauczyłam się skrywać uczucia. Jedyną osobą, które przez te lata wywoływała szybsze bicie mojego serca, był Rafał, mój syn.
A teraz znowu biło ono jak oszalałe, kiedy czytałam maila od Artura. „Jak on śmiał do mnie tak po prostu napisać, jakbyśmy rozstali się jako przyjaciele, jakby mnie nie porzucił jak zepsutą lalkę?”.
Moje palce same, niesione furią napisały zimną odpowiedź:
„To naprawdę miłe dowiedzieć się po latach, jak pięknie spędziłeś życie beze mnie. I jeszcze, dla twojej wiadomości, nie jeżdżę jednak na wózku!”
Kliknęłam szybko „wyślij!”, nie licząc specjalnie na odpowiedź. A już na pewno nie na tak szybką. Mimo różnicy czasu, Krzysztof musiał siedzieć właśnie przy komputerze.
„Gosiu, jaki wózek?! Ja nic nie rozumiem” – przeczytałam maila.
„Jak to: jaki? Ten, na którym miałam jeździć po moim wypadku!” – wystukałam odpowiedź.
„Miałaś wypadek? Boże! Ja nic o tym nie wiem…” – odpisał, a ja zmartwiałam.
„Czy on oszalał?” – zapytałam samą siebie. „Czy ja na pewno mailuję z właściwym Arturem?”.
„Przecież ci napisałam w liście, że wpadłam pod autobus!” – kliknęłam „wyślij”.
„Nie dostałem takiego listu! Czy to było już po urodzeniu dziecka? Czy też wtedy, nie daj Boże, poroniłaś?” – napisał.
„Co on bredzi? Jakie dziecko?” – przebiegło mi przez głowę. Czułam, że brakuje mi tchu…
„Po pierwsze, napisałam ci o wypadku, który miałam w miesiąc po Twoim wyjeździe do Stanów. Po drugie, o jakim dziecku ty mówisz? Mam wprawdzie syna, Rafała, ale on urodził się w sześć lat po tym, jak ze mną zerwałeś!!! – wystukałam.
„Ja? Przecież to Ty ode mnie odeszłaś! Napisałaś mi, że po moim wyjeździe poszukałaś pocieszenia w ramionach innego faceta i zaszłaś z nim w ciążę! Poinformowałaś mnie, że chcesz urodzić to dziecko i wyjść za tamtego człowieka za mąż!
Kiedy czytałam tego maila od Artura aż pociemniało mi w oczach
Zanim jednak zdążyłam odpowiedzieć, przyszła druga wiadomość ze Stanów, a w niej zeskanowany rzekomy „mój” list do Artura. Tylko że... ja go nie napisałam. Siedziałam jak skamieniała przed monitorem, wpatrując się w słowa, zdania… Tak okrutne, tak raniące mojego ukochanego, że nie dziwię się, iż po nich wysłał mi tylko jeden pożegnalny list i nigdy więcej się do mnie nie odezwał… Aż do dziś.
„Halo, jesteś tam?” – wyświetliło się na moim monitorze pytanie.
„Nie wiem… Chyba umarłam. Z rozpaczy.” – odpisałam. Wstałam, odszukałam w swojej bieliźniarce pudełko z pamiątkami i wyciągnęłam z niego brudnopis swojego rozpaczliwego listu napisanego wtedy, w szpitalu… Zeskanowałam go i wysłałam Arturowi z adnotacją: „To jest mój PRAWDZIWY list do Ciebie”.
Po kilku minutach na moim ekranie wyświetliły się słowa: „Podaj mi swój numer telefonu”. Podałam.
Po trzydziestu latach rozłąki nie byliśmy w stanie z Arturem wydusić z siebie słowa. Płakaliśmy oboje do słuchawek
– Kto nam to zrobił? – zapytał Artur, chociaż dobrze znał odpowiedź...
– Moja matka… Bała się zostać sama w Polsce po moim wyjeździe do Stanów. Kiedy leżałam po wypadku, zdana tylko na nią, wyczuła, że to dla niej szansa, aby przywiązać mnie do siebie. I wykorzystała ją, pisząc ten obrzydliwy list.
– Długo się nie mogłem pozbierać po naszym rozstaniu – wyznał Artur. – Wiele razy chciałem wrócić do kraju i przekonać się na własne oczy, czy jesteś szczęśliwa. Ale nie zrobiłem tego. Potem ożeniłem się, mamy z Mary dwie córki…
Rozmawialiśmy długo, opowiadając sobie nasze życie po tym, jak nas rozdzielono. I z każdą minutą tej rozmowy czułam, jak ożywa moje serce. Mój ukochany mnie nie porzucił, nie zapomniał o mnie. Podobnie jak ja cierpiał. Nie byłam już kobietą porzuconą. Byłam kobietą KOCHANĄ! To sprawiło, że zmienił się mój świat! Zniknęła tamta Gosia – kompletnie pozbawiona uczuć. Teraz jestem gotowa przyjąć kolejną miłość, bo do diaska, mam dopiero 58 lat!
Czytaj także:
„Szef ma mnie za idiotkę, którą można wykorzystać do wszystkiego. I chyba nią jestem, bo się na to zgadzam”
„Chciałem wymienić żonę na samotną matkę. Nie widziałem, że traktuje mnie tylko jak chłopca na posyłki”
„Od dziecka wszystkim szybko się nudziłam. Nie sądziłam jednak, że kiedyś znudzę się rolą żony i matki”