Mój mąż zmarł niespodziewanie na zawał serca. Miał dopiero pięćdziesiąt osiem lat i całkiem niezłe zdrowie. Zmuszałam go, by regularnie się badał, jadł zdrowo. Niestety, na jego choleryczny charakter niewiele mogłam poradzić. Więc tak sobie myślę, że zabił go stres.
Wiele lat temu moja kuzynka spytała mnie, jak udaje mi się żyć z człowiekiem, który jest wściekły na cały świat, któremu nic się nigdy nie podoba i który ma strasznie krótki lont. Odparłam, że udaje mi się tylko dlatego, bo wiem, że w głębi serca mój mąż jest dobrym człowiekiem.
Irena tego nie rozumiała, nikt tego nie rozumiał. Ale nikt oprócz mnie nie wiedział, że Maciej był tak naprawdę człowiekiem przestraszonym. Skulonym w sobie. Mającym niskie o sobie mniemanie. Przepraszającym, że w ogóle żyje i rzuca cień na naszą matkę Ziemię.
I to poczucie własnej małości trzymało go w nieustannym stresie. Układ trawienny miał zdrowy, ale ciągle bolał go żołądek. Serce było niby okej, ale miał palpitacje, kołatania i Bóg wie, co jeszcze, a o czym mi nie mówił. Ze stresu, bywało, miał duszności.
Jedno, czego nie rozumiałam, to dlaczego tak jest. Skąd u człowieka sukcesu taka niepewność siebie – był przecież cenionym inżynierem, błyskotliwym rozmówcą, mężczyzną na tyle przystojnym – nawet w średnim wieku – że młodsze kobiety rzucały na niego zainteresowanym spojrzeniem.
Widziałam to wielokrotnie. Ale nie bałam się, że mąż mnie zdradzi czy zostawi dla młodszej. Pochłonięty pracą i złoszczeniem się na świat, ledwo i mnie zauważał. Po prostu… nie był z gatunku napalonych kogutów, i tyle. A mnie to jak najbardziej satysfakcjonowało.
Gdy umarł, poczułam pustkę. Byliśmy ze sobą trzydzieści pięć lat. Mieliśmy dwudziestopięcioletniego syna, który wkrótce miał się żenić. I Maciej zostawił mnie z tym wszystkim samą. Więc byłam też na niego trochę zła.
Po pogrzebie rodzina i przyjaciele zjawili się w naszym mieszkaniu na konsolacji. Wszyscy chodzili na palcach i mówili szeptem. Obok mnie na kanapie usiadł ojciec Franciszek, benedyktyn zaprzyjaźniony z Maciejem. I dobrze, działał jak straszak na ciotki, które chciałyby poużalać się nade mną, ale nie śmiały w jego obecności.
A ja niecierpliwie czekałam na syna. Miałam z nim do pomówienia. Na cmentarzu stał obok mnie, u jego boku Aneta, narzeczona. Wszystko, jak powinno być. Ale z tyłu, za żałobnikami, niedaleko wysokiego cisu, dostrzegłam postać Zbyszka. W ręku trzymał kwiaty i wiedziałam, że kiedy wszyscy odejdą, położy bukiet na grobie mojego męża. Ale Maciej by sobie tego nie życzył.
No nie, co ten zboczeniec robi w moim domu?!
Wreszcie zobaczyłam syna w drzwiach. Obok niego stał Zbigniew. Cała stężałam. Tomek chyba wyczuł moje spojrzenie, bo popatrzył na mnie i zacisnął wargi. Zobaczyłam, że trzyma Zbigniewa za rękaw, jakby powstrzymywał go przed ucieczką. I tak prawdopodobnie było, tamten miał wystarczająco dużo rozumu, by wiedzieć, że śmierć ojca Tomka niczego nie zmieniła.
Jeszcze ja żyję, a póki ja żyję…
– Spokojnie, córko – usłyszałam łagodny głos ojca Franciszka; ciepła dłoń nakryła moją, zaciśniętą w pięść i lekko drżącą.
– Ojciec nie wie, co tu się dzieje – powiedziałam drżącym szeptem. – Nie mogę dopuścić, żeby tak to się potoczyło. To testament Macieja. I będę go pilnować.
– Spójrz na mnie, Halino.
Spojrzałam, choć niechętnie. Miałam wrażenie, że póki będę mieć syna w zasięgu wzroku, będzie zachowywał się jak należy. A jeśli choć na moment spuszczę go z oczu, wszystko się posypie. Ojciec Franciszek nie uśmiechał się, co było u niego rzadkością. Był mądrym, doświadczonym przez długie życie człowiekiem. Lubiłam, kiedy Maciej się z nim spotykał, bo potem łagodniał na jakiś czas.
– Przypuszczam, że wiesz, że twój mąż był nieszczęśliwym człowiekiem.
Zaskoczył mnie. Ale jeśli ktoś mógł znać prawdę o Macieju, to zapewne właśnie on. Spowiednik. Skinęłam głową.
– Taką miał osobowość – powiedziałam. Już wiele lat temu doszłam do tego wniosku.
– Jedni rodzą się optymistami, jak ja, a inni, jak Maciej, wszędzie widzą zagrożenia. Taką już mają naturę. Często był zestresowany, przestraszony… Ale czy nieszczęśliwy?
Stary zakonnik skinął głową.
– Owszem, jego natura była przyczyną tych wewnętrznych cierpień. I okazywanego na zewnątrz gniewu. Jak to mówią – uśmiechnął się łagodnie – najgłośniej z okradanych krzyczą sami złodzieje.
Że co? Nie miałam pojęcia, o czym ojciec Franciszek mówi. Znów spojrzałam na Tomka. Rozmawiał z Anetą. Poszukałam wzrokiem Zbyszka. Stał przy bibliotece i przyglądał się książkom. Jak śmiał… jak on śmiał w ogóle tu przychodzić?! Przecież wiedział, że mój mąż nie może na niego patrzeć, że odrzuca to, co sobą reprezentował.
Ja też byłam ofiarą, ja też nie czułam spełnienia
Zbigniew był przystojnym mężczyzną tuż po trzydziestce. Emanowała z niego delikatność, która bardzo mi się spodobała, gdy go poznałam trzy lata wcześniej. Do domu przyprowadził go mój mąż i przedstawił jako swojego nowego asystenta.
Przez następne pół roku gościłam go kilka razy na obiedzie i bardzo polubiłam. Pewnego dnia Maciej powiedział jednak, że już więcej Zbyszka nie zobaczymy. Spytałam dlaczego. Przecież to taki miły młody człowiek. Tak dobrze dogaduje się z Tomkiem…
– Aż za dobrze – powiedział wtedy Maciej, a twarz mu poczerwieniała. – Zrobił z niego… wiesz kogo. A naszemu synowi się wydaje, że go KOCHA! Wyobrażasz to sobie? NIGDY!
Choć tym razem nie wrzeszczał na całą kamienicę, bo nie chciał, by ktokolwiek wiedział, co się dzieję. Maciej uważał homoseksualizm za przejaw dekadencji umysłu. I odmawiał dyskusji, zwłaszcza z synem.
Zaczęły się kłótnie na poważnie. W końcu Tomek zrozumiał, że jeśli nie chce stracić ojca, którego kochał i szanował, i przy okazji matki, która stała za mężem murem, musi się ugiąć – przestać widywać się ze Zbyszkiem i ożenić.
Najlepiej z Anetą, która przecież była jego dziewczyną od liceum. Którą lubiliśmy i dawno zaakceptowaliśmy. Maciej uważał, że Tomkowi fascynacja Zbyszkiem w końcu minie. Twierdził, że jako przedstawiciel rozumnego gatunku mężczyzna potrafi – i musi – nad tym zapanować. I Tomek mu to przyrzekł.
A teraz Zbyszek stoi tu, jakby śmierć Macieja zwolniła ich obu z przysięgi. Ale ja im o niej przypomnę! Chciałam się podnieść i pójść wyrzucić z domu niechcianego gościa, gdy na moim ramieniu zacisnęła się dłoń benedyktyna.
– Czy wiesz, dlaczego Maciej uważał się za niewartego uwagi, miłości i szacunku? Dlaczego wkurzał się na cały świat? Dlaczego w końcu przedwcześnie umarł? Bo ten świat nie pozwalał mu być tym, kim był naprawdę. Zmuszał do odrzucenia jego natury. Rozumiesz? To samo czeka twojego syna, jeśli mu nie pomożesz. Jeśli nie zaakceptujesz jego natury, tak jak zaakceptowałaś naturę twojego męża. To znaczy tę, którą uznałaś za prawdziwą – uśmiechnął się łagodnie.
Byłam w szoku. Czy zakonnik mówił to, co myślałam, że mówił? Że co, mój mąż był gejem?! Ta świadomość czyniła go nieszczęśliwym, przejmowała głębokim wstydem i wpędzała w stres, który w końcu go zabił?!
Poczułam się, jakbym dostała w twarz. Przez prawie czterdzieści lat próbowałam uszczęśliwić mężczyznę, którego po prostu nie miałam szansy zadowolić. I właśnie w tej chwili zrozumiałam, że i ja nigdy nie czułam się usatysfakcjonowana. Nie poznałam, co to prawdziwa miłość. Byłam także ofiarą. Niewinną, nieświadomą. Czułam, jak w moich emocjach szaleje tajfun, jak wszystkie się kotłują i zamieniają miejscami.
– Pani Halinko – usłyszałam cichy głos Anety, narzeczonej mojego syna. – Podgrzałam barszcz, może wypije pani filiżankę?
Stała przede mną, miła, sympatyczna, łagodna. Pomyślałam, że wygląda jak ja trzydzieści lat wcześniej. Pełna nadziei na szczęśliwe życie w miłości. I co z tego wyszło? Zbyszek wyszedł z pokoju z opuszczoną głową. Wtedy Tomek rzucił na mnie krótkie spojrzenie i dostrzegłam w nim przejmujący smutek. I rezygnację. Wygraliśmy. Ja i Maciej.
Ale to było pyrrusowe zwycięstwo. Teraz to wiedziałam. Wstałam i ruszyłam ku swojemu synowi, by mu powiedzieć, że zaakceptuję każdą jego decyzję. Każdą ścieżkę życia, którą wybierze. Pod warunkiem że da mu ona – jeśli nie szczęście – to przynajmniej spokój duszy. A kiedy podjęłam tę decyzję, poczułam, że i na mnie spada wielki spokój.
Czytaj także:
„Olek uwiódł mnie, a później odpędzał jak natrętną muchę. Nie chciał, żebym cierpiała przez jego podstępną chorobę”
„Pierwszy mąż był gburem, drugi alkoholikiem, a trzeci nieudacznikiem. Teraz syn ode mnie uciekł, jestem sama”
„Babcia poświęciła dla mnie połowę życia, a ja nie potrafiłam znaleźć dla niej 15 minut. Ocknęłam się, gdy było za późno”