Owszem, czwarty. Ale jeśli przed nim było trzech, to ten musi być czwarty. Prosty rachunek! Ludzie nic nie rozumieją, zadają wciąż te same głupie pytania: „Po co ci ślub? Nie możesz sobie trochę z nim pomieszkać? Pożyć, sprawdzić, jak wam będzie, poobserwować, jaki jest naprawdę?”.
I jeszcze: „Na początku każdy się wydaje ze szczerego złota, dopiero później wychodzi, że to podróba… Weź, kobieto, na wstrzymanie, daj sobie czas!”. Tak się przejmują, jakby to o nich samych chodziło. A ja przecież nikomu pod kołdrę nie zaglądam i nie doradzam, co ma robić. Nie moja sprawa.
Ten za młody, tamten pijak, potem mięczak
Moje pierwsze małżeństwo było kompletną pomyłką, ale tak to jest, kiedy się pobierają dzieciaki, które nic nie wiedzą o życiu. Mieliśmy po osiemnaście lat, byliśmy w sobie zakochani, lecz bez mieszkania, pieniędzy, zawodu, cierpliwości dla drugiej strony i jej wad. To się nie mogło udać.
On jeździł z kumplami kibicami na wszystkie mecze swojej ukochanej drużyny piłkarskiej, a ja siedziałam w domu i płakałam, że mnie już nie kocha. Kiedy wracał, robiłam straszne awantury, rzucałam się na niego z pazurami, pakowałam walizki. Aż wreszcie kiedyś on wrzasnął: „To wyp…j i nie wracaj!”. Ja się strasznie obraziłam i po roku już nie byliśmy małżeństwem.
Jakiś czas temu spotkaliśmy się przypadkiem i zupełnie nie było o czym gadać, więc tak sobie myślę, że nie ma czego żałować. Drugi mąż był pijakiem. Nie alkoholikiem, tylko pijakiem – mógł żyć bez wódki, ale nie chciał! Lubił pić. Smakowało mu wszystko, co miało jakieś procenty, nawet porzeczkowe cienkie winko mojej teściowej.
Rozwiodłam się z nim po pięciu latach. Dziś już go nie ma na świecie… Nie był złym człowiekiem. Miał poczucie humoru, umiał wykopać grosz nawet spod ziemi. Co z tego, kiedy wszystko przepuszczał na zabawy, dancingi, prywatki i kobiety. Zdradzał mnie, nawet tego nie ukrywał:
– Lubię mielone z kartofelkami i surówką – mówił. – Nawet uwielbiam! Ale jeść to codziennie?! Nie da rady, znudzi się w końcu. Jak w życiu – trzeba raz na słodko, raz na ostro.
Na jego pogrzebie były prawie same babki i wszystkie w żałobie… Tylko ja się wyłamałam, ale zawsze idę pod prąd, więc jak inni na czarno, to ja na czerwono!
Na trzeciego męża trochę poczekałam. Nie jest łatwo czterdziestoletniej kobiecie znaleźć kogoś fajnego, a jeśli już miała dwóch mężów, i od razu zaznacza, że nie interesuje się wolnymi związkami, to faceci pryskają jak zające przed nagonką. Każdy by chciał sobie popróbować, posmakować, a potem stwierdzić: „Sorry, pomyliłem się, co złego, to nie ja!”.
Takich smakoszy wyczuwam z daleka. Zrobisz mu naleśniki z serem – to zje, wyliże talerz, a potem zacznie marudzić: „Eee, wiesz, ja jednak wolę z marmoladą, tamta pani smaży lepsze niż ty. Więc bardzo dziękuję, ale już nie jestem zainteresowany”.
Oczywiście w małżeństwie też się to zdarza, nawet często, jednak mimo wszystko wolę być porzuconą żoną niż kochanką. Trzeci mąż faktycznie zostawił mnie na lodzie. Wydawało się, że do trzech zliczyć nie umie, taki był potulny, cichutki i grzeczniutki! No to ja rządziłam, a teraz czasem myślę, że może za bardzo.
Chociaż potem znalazł sobie babkę jeszcze energiczniejszą i silniejszą niż ja. Teraz skacze przy niej jak pchełka. O, ta to dopiero mu daje popalić! Więc on chyba lubi mieć bat nad sobą. Ja widocznie byłam zbyt łagodna… Z tym trzecim mam syna. Też cichy jak jego ojciec i też ode mnie uciekł. Jak tylko skończył szkołę, poszedł na studia do innego miasta, a stamtąd za granicę.
– Ty, mamo – powiedział – jesteś dobra i kochana, ale możesz zamęczyć, więc będziemy się widywali rzadko, żebym mógł pozostać facetem! Wybacz.
– To znaczy? – zapytałam.
– Brutalnie mówiąc, żebyś mnie nie pozbawiła męskości. Żebym się nie stał ciepłą kluchą uwieszoną maminej spódnicy. Jeśli zostanę pod twoimi skrzydłami, tak będzie… Kocham cię i szanuję, ale wolę być daleko!
Po godzinie chciałam go zamordować
Było mi przykro strasznie, no ale nie jestem głupia. Skoro tak chce, nie będę mu przeszkadzała. Może zresztą chłopak ma rację? Jednak to, co powiedział, leżało mi na wątrobie i uwierało. Gdyby tak gadał jakiś inny mężczyzna, dałabym mu do wiwatu, jednak syn – to syn!
„Może faktycznie jestem zbyt dominująca? – myślałam. – Zawsze ma być tak, jak ja zdecyduję, jak ja wymyślę… Nie toleruję sprzeciwu, nikt mi nie podskoczy, kiedy się uprę. Nie dopuszczam żadnej dyskusji, kompromisów, moja racja jest święta”.
Jednak, jak usprawiedliwiałam się sama przed sobą, nigdy nie chcę źle ani głupio. Zawsze mam rację! Nie jestem popędliwa, wszystko trzy razy rozważę i przemyślę, i okazuje się, że wyszło na moje! Wszyscy o tym wiedzą! Mimo wszystko została jakaś rysa na tym moim przeświadczeniu o własnej doskonałości. Już nie dałabym za to uciąć sobie ręki; może palec, ale ręki już nie.
I wtedy spotkałam Wiktora…
Od razu między nami zaiskrzyło, ale nie dlatego, że poczuliśmy do siebie nagłą sympatię, tylko że jesteśmy z jednej gliny. On też lubi dyrygować, ustawiać, decydować. Ma charakter lidera, nie pozwala się wyprzedzić.
Spotkaliśmy się po raz pierwszy na zebraniu naszej Wspólnoty Mieszkaniowej. Po godzinie dyskusji już byliśmy na noże, po dwóch miałam ochotę go zamordować, po trzech wyszłam, trzaskając drzwiami i przysięgając sobie, że nigdy, przenigdy się do niego nie odezwę. Trzęsłam się ze złości, bo jeszcze nigdy nikt tak mnie nie wkurzył!
Co powiedziałam, on kontrował; co zaproponowałam, on krytykował i szukał dziury w całym.
– Pan się tylko czepia! – zawołałam w końcu. – Nic się panu nie podoba. No naprawdę, co za marudny człowiek!
– A pani nie ma patentu na mądrość – odpalił. – Mamy demokrację! Trzeba się liczyć ze zdaniem innych, a przynajmniej ich spokojnie wysłuchać.
Wieczorem przyszła do mnie sąsiadka i opowiedziała, co było dalej, po moim wyjściu. Otóż przegłosowali wszystkie jego propozycje! Tak się zaczęła nasza wojna. Przez cały rok się szarpaliśmy i podgryzaliśmy dla dobra ogólnego.
Dzięki nam udało się sporo załatwić dla naszej wspólnoty, bo prześcigaliśmy się w pomysłach i udowadnialiśmy sobie nawzajem, że nie ma dla nas spraw niemożliwych. Inni mieszkańcy korzystali, bo gdzie dwóch się bije…
Dobrze się poznaliśmy. Ja, chociaż mam krótki wzrok, z daleka rozpoznawałam jego sylwetkę, tym bardziej że znałam rozkład jego dnia i wiedziałam, kiedy idzie do pracy, kiedy do sklepu, a kiedy na spacer z psem. Dziwnym trafem ciągle na siebie wpadaliśmy, niemal codziennie, aż do mojej choroby…
Tamtego dnia wyletniłam się zwiedziona słońcem za oknem – lekka kurteczka nie osłoniła mnie przed lodowatym wiatrem, zmarzłam na kość. Już wieczorem wiedziałam, że jest ze mną kiepsko, ale pomyślałam, że to minie, że to jakoś rozchodzę. Nie rozchodziłam.
Najpierw kasłałam i leciało mi z nosa. Zwykłe lekarstwa nie pomogły. Miód, cytryna, czosnek także nie dały rady, więc zapisałam się do doktora.
– W oskrzelach ma pani orkiestrę dętą – powiedział. – Ale płuca też mi się nie podobają. Jeśli nie przejdzie do pojutrza, wprowadzimy antybiotyk!
Ani do pojutrza, ani do popojutrza nie przeszło; wręcz przeciwnie – było coraz gorzej. Gorączka rosła, ja słabłam. Wreszcie wezwałam lekarza na wizytę domową.
– Nie ma na co czekać, droga pani – stwierdził po badaniu. – Zabieram panią na oddział. Tylko w warunkach szpitalnych da się coś z tym zrobić. Ma pani obustronne zapalenie płuc!
Różni nas wiele, ale jeszcze więcej łączy
Zadzwoniłam do syna. Klucze do mieszkania zostawiłam u sąsiadki. Zabierali mnie na sygnale jak z jakiegoś wypadku! Kiedy mnie pakowali do karetki, wydawało mi się, że widzę Wiktora. Stał z przerażoną miną i wyglądał jak w ciężkim szoku. Ale pomyślałam, że chyba mi się coś przewidziało…
Dopiero kiedy tego samego dnia, tylko już wieczorem, zobaczyłam przez szybę dyżurki pielęgniarskiej, jak konferuje z siostrami, uwierzyłam, że to on, i że mnie odnalazł. Trochę jednak trwało, zanim go do mnie wpuścili. Sama nie chciałam, żeby mnie oglądał taką spoconą, nieumytą, nieumalowaną, w pogniecionej szpitalnej pościeli, ale on w ogóle nie zwracał na to uwagi, więc i ja przestałam się tym przejmować.
Przychodził do mnie co dzień. Gdy się już lepiej poczułam, zaczęliśmy rozmawiać i okazało się, że jesteśmy do siebie bardzo podobni w wielu sprawach – nawet w tej, że jeśli ludzie się kochają i nie ma żadnych przeszkód prawnych czy formalnych, to… powinni się pobrać.
Nawet gdyby to miało być trzecie małżeństwo, jak u niego, albo czwarte, jak u mnie! Więc w czerwcu będzie ślub. Skromny, cichy, ale z podróżą poślubną w polskie góry, które oboje uwielbiamy. Lubimy też piesze wędrówki, kajaki, zbieranie grzybów, pracę na działce i czytanie książek. To nas łączy…
Dzielą poglądy na politykę, medycynę (on nie wierzy w ziołolecznictwo, ja wierzę), sport (on się interesuje, ja zupełnie nie), no i na pieniądze, bo Wiktor jest luzak pod tym względem, a ja lubię trochę pochomikować.
Oboje mamy dzieci z poprzednich związków i oboje widujemy te dzieci rzadko. Wnuków jeszcze brak, chociaż oboje dobiegamy siedemdziesiątki. Pewnie i z tego powodu ludzi dziwi, że chciało nam się brać ślub…
Jesteśmy społecznikami, działamy w rozmaitych organizacjach. To nas i dzieli, i łączy. Ale przede wszystkim bardzo się kochamy. Myślę, że mądrzej i dojrzalej niż wcześniej, i mam nadzieję, że tak już zostanie. Życzcie nam szczęścia!
Czytaj także:
„Jacek udowodnił mi, że idealni mężczyźni nie istnieją. Czułe słówka były tylko maską, która skrywała agresora”
„W moim łóżku było zimno jak na Syberii, a seksu jak na lekarstwo. Już wiem, że byłam >>tą trzecią<<, ale w związku facetów”
„Żona rzuca się na facetów jak pies na świeże mięso. Ślini się do każdego, a potem wmawia mi, że to moja chora zazdrość”