– Ciociu, żenię się! – usłyszałam radosny głos w słuchawce.
– Ale, Tomuś, dopiero się rozwiodłeś i znowu? – zdziwiłam się.
– Do trzech razy sztuka… No nie, żartuję, oczywiście. Teraz to już na zawsze – oznajmił uroczyście mój siostrzeniec i opowiedział mi w telegraficznym skrócie o swojej narzeczonej i terminie ślubu.
Kilka minut po telefonie Tomka zadzwoniła moja siostra.
– Niezłe tempo ma ten mój chrześniak – rzuciłam na dzień dobry.
– No, musi się pospieszyć. Basia jest w ciąży, tylko cicho sza! W razie czego, nic nie wiesz. Ja jestem i tak szczęśliwa, że to wszystko jakoś udało się zorganizować, bo wiesz…
– Basia?! Twoja imienniczka? – znów się zdziwiłam.
– No tak. Taka mi się synowa trafia, ale chyba wreszcie mój syn będzie szczęśliwy, a ja będę miała wnuka. No, to masz przyjechać i pamiętaj: żadnych numerów, masz być na ślubie do końca, no i oczywiście na weselu. Będzie super – obiecała, a ja przyrzekłam, że tym razem zostanę do końca.
Wróciły do mnie bolesne wspomnienia
Z Magdą, moją córką, od razu wybrałyśmy się na zakupy. Zaproszenie przyszło zaledwie 12 dni przed ślubem, a więc czasu było niewiele. Szczęśliwie szybko udało nam się skompletować stroje i wszystkie potrzebne dodatki. Prezent – obraz cenionego artysty – miał być wspólny: ode mnie, od mojej córki i zięcia oraz od Maćka, mojego pierworodnego, który zabierał na uroczystość całą swoją rodzinę.
Zapakowani w dwa samochody, wyruszyliśmy w podróż na drugi koniec Polski. Dawno nie byłam w rodzinnych stronach. Wjeżdżając do miasta, przez ułamek sekundy poczułam ukłucie w sercu. Nie był to fizyczny ból, tylko tęsknota za czymś, co już nie wróci…
Urząd stanu cywilnego zupełnie nie przypominał tego, w którym sama kiedyś składałam małżeńską przysięgę. Byłam tam, patrzyłam na młodych, lecz nie słyszałam słów. W głowie kłębiły mi się wspomnienia z mojego życia z Markiem… z moim mężem – tyranem, despotą, cholerykiem, człowiekiem nieszanującym niczyich uczuć. Dla niego nie liczyły się takie uroczystości jak ta. Owszem, byliśmy na pierwszym ślubie mojego chrześniaka, ale nie wiem, czy spędziliśmy w kościele choćby 10 minut.
– Wychodzimy! – usłyszałam i poczułam ból w nadgarstku.
Mąż ściskał moją rękę i ciągnął mnie do wyjścia. Gdy spytałam, dlaczego mamy wyjść, skoro przejechaliśmy specjalnie ponad 600 kilometrów, usłyszałam, że on ma ważne sprawy w Gdańsku i nie będzie dla wątpliwej przyjemności przebywania z moją rodziną tracił czasu.
– Musiałem mieć jakieś zaćmienie umysłu, że w ogóle się tu tłukłem taki kawał – zawarczał jak bull terrier.
Wtedy, jak milion razy w podobnych sytuacjach, rozpłakałam się i zaczęłam prosić, żeby został choćby pół godziny. Żeby dał mi czas uściskać młodych. Nie chciał mnie słuchać. Niemal siłą wepchnął do auta. Zablokował zamek i odjechaliśmy…
– Tomuś, Basia… dużo szczęścia, miłości… No tak, przede wszystkim kochajcie się, to najważniejsze – złożyłam życzenia młodym i szybko schowałam się za filarem.
Zawsze wzruszam się w takich momentach, ale tym razem nie tylko to sprawiło, że łzy napłynęły mi do oczu. Znów na moment wróciło bolesne wspomnienie, coś mnie ściskało za gardło… Zdałam sobie sprawę z tego, że ani razu nie poczułam żalu, że zostałam wdową. Ludzie się kochają, żenią i najczęściej dużo lat upływa zanim zorientują się, że popełnili błąd. „Dobrze, że mój chrześniak zakończył poprzednie dwa związki, jeśli to nie było to… – pomyślałam i wytarłam łzy”.
Był we mnie zakochany. Z wzajemnością...
Grzebałam nerwowo w torebce, szukając puderniczki, gdy ktoś ujął moje ramię.
– Dzień dobry, Lisiu – usłyszałam.
Ktoś nazwał mnie zdrobnieniem, które znali tylko najbliżsi, a ja tego człowieka całkiem nie mogłam rozpoznać. Przez moment zdawało mi się, że to może być kuzyn mojego szwagra.
– Włodek? – spytałam, ale szybko zorientowałam się, że jednak się mylę. – Przepraszam… – zaczęłam się jąkać, gdy mój rozmówca pokręcił przecząco głową, przyglądając mi się z uśmiechem.
– To ja, Michał. Nie poznajesz…? No tak, minęło chyba 30 lat. Zmieniłem się, a ty wcale. Poznałbym cię zawsze i wszędzie.
Musiało to wyglądać idiotycznie, ale z torebki zamiast puderniczki wyciągnęłam okulary, włożyłam na nos i wtedy go poznałam. Bardzo się speszyłam, zaczęłam coś pleść o młodych, że pięknie wyglądają, że Tomek jest nareszcie szczęśliwy…
– No tak, nie wszyscy mają taki fart w życiu – wypalił mój towarzysz. – Niestety, nie będę na weselu, muszę wracać do Wrocławia, ale mam prośbę, Lisiu… daj mi swój numer telefonu. A w ogóle to zapraszam cię do mnie, do Wrocławia… Jutro od razu nie wyjeżdżasz, prawda? Baśka mówiła, że zostajecie tutaj na kilka dni.
Jedyne, na co mnie było stać, to głupawe „Yhm”. Zapomniałam języka w gębie, nie wiedziałam, co mam powiedzieć, ale w końcu podyktowałam Michałowi numer telefonu. Od razu wpisał do komórki i zadzwonił. W mojej torebce rozległy się tony mazurka Chopina. Staliśmy jeszcze chwilę przy filarze. Michał mówił, że choć przez te wszystkie lata straciliśmy kontakt, on wiedział o mnie wszystko.
– Baśka i Adam opowiadali mi o tobie, ale częściej oni bywali u ciebie niż ty tutaj. Nie przyjeżdżałaś na rodzinne uroczystości. Wiem, dlaczego… Wtedy, na pierwszym ślubie Tomka chciałem podejść, ale szybko zniknęłaś. Przepraszam, nie powinienem tyle gadać. Zadzwonię jutro. Spotkajmy się, proszę…
Kiwnęłam tylko głową, myśląc cały czas o tym, jak mogłoby potoczyć się moje życie, gdyby…
Michał był kolegą mojej siostry i szwagra ze studiów. Cała trójka poznała się pierwszym roku na wrocławskim Uniwersytecie Medycznym. Przed sesją Baśka, moja starsza o 5 lat siostra, zaproponowała, że mogą się uczyć u nas na wsi… Dom był wielki, miejsca dość. Chłopaki dostali pokój na poddaszu… Spędzili u nas tydzień i obaj wyjechali przygotowani do egzaminów, ale i zakochani. Bynajmniej nie w wiejskim pejzażu, tylko w nas: Adam w Basi, a Michał we mnie, choć byłam jeszcze straszną smarkulą. W obu wypadkach uczucie było odwzajemnione.
Marzyłam, żeby przenieść się do szkoły we Wrocławiu, by być bliżej Michała, ale rodzice mi to wybili z głowy. Musiałam prze kolejne trzy lata jeździć pekaesem w tę i z powrotem do Jeleniej Góry… W maju, w roku, gdy miałam zdawać maturę, okazało się, że moja siostra jest w ciąży. Był szybki ślub, wesele, na którym tańczyliśmy z Michałem do rana. Potem dostałam się na wymarzone prawo i wreszcie przeniosłam do Wrocławia. Teraz często go widywałam, chociaż oboje mieliśmy mnóstwo nauki, on dodatkowo jakieś praktyki w szpitalu. Czasami musieliśmy zrezygnować ze spotkania, żeby się po prostu wyspać.
Pójdę na tę kolację. Co mam do stracenia?
Mój siostrzeniec urodził się na początku 1992 roku. W marcu odbyły się chrzciny. Po uroczystości, kiedy wychodziliśmy z kościoła, podszedł do mnie Michał. Miał dziwną minę.
– Muszę ci coś powiedzieć – zaczął niepewnie, ale potem mówił już szybko, nie patrząc mi w oczy. – Kocham cię, i zawsze będę cię kochać. Mówię prawdę, ale teraz… muszę się ożenić z Dorotą, bo jest ze mną w ciąży. Rozwiodę się z nią, obiecuję, wszystko naprawię i będziemy razem. Tylko powiedz, błagam, że poczekasz na mnie… Rok, dwa… Będę miał dziecko, zostanę ojcem, ale Doroty nie kocham. Zgodzisz się na taki układ? Błagam, zgódź się i poczekaj, tylko ciebie kocham…
Pamiętam, jak trzęsłam się z zimna, mimo że nie było mrozu, a ja miałam na sobie nowy kożuszek. Stałam zdrętwiała. Kiedy wreszcie dotarł do mojego mózgu sens słów Michała, uderzyłam go w twarz z całej siły. To był mocny policzek, bo aż się lekko zachwiał. Cała rodzina widziała nasze zerwanie. To był ostatni raz, kiedy widziałam miłość swojego życia…
Michał nie śmiał więcej mnie nagabywać, podobno cierpiał. Tak twierdził mój szwagier. Ja jednak nie zamierzałam wchodzić w żadne chore układy. Musiałam zweryfikować plany na przyszłość. Jeszcze zimą przeniosłam się na prawo do Gdańska. Zamieszkałam u ciotki, kuzynki mojego taty. Zaraz po dyplomie wyszłam za mąż, za kolegę z roku…
Od Basi i Adama nieraz słyszałam, że małżeństwo Michała jest nieudane. Nie sprawiało mi to żadnej satysfakcji. Przeciwnie, był czas, kiedy żałowałam, że nie przyjęłam dwuznacznej oferty Michała. Może bylibyśmy szczęśliwi?
Nie odebrałam, kiedy zadzwonił
Ani następnego dnia po ślubie siostrzeńca, ani później, choć próbował jeszcze wiele razy. A potem przyszedł list. Taki normalny, na papierze, w dużej kopercie. Na 12 kartkach Michał napisał wszystko o sobie. O tym, że jego była żona – rozwiedli się 6 lat temu – mieszka w Poznaniu, że syn nie jest z nim związany… Zresztą z matką też nie – wręcz jej unika. Napisał o szczęściu, o nieszczęściu, o swojej pracy, o tym, że planuje wreszcie przejść na emeryturę.
„Wystarczy mi prywatny gabinet albo i z tego zrezygnuję. Nie muszę już pracować. A Ciebie prosiłbym o spotkanie od czasu do czasu… Wybieram się do Gdańska. Czy mogę liczyć na wspólny wieczór? Nie musisz odpowiadać teraz. Zadzwonię, gdy już będę na miejscu. Kocham Cię, Lisiu… Nigdy nie przestałem. Michał”.
Postanowiłam, że pójdę na tę kolację… Może będą kolejne. Od Baśki wiem, że Michał już zaczął organizować sobie prywatny gabinet w Trójmieście. Czy teraz powiem „tak”, jeśli coś zaproponuje? Jeszcze nie wiem, ale jestem bardzo ciekawa swojego nowego życia.
Czytaj także:
„Marzyła o podróżach, a mąż zamknął ją w domowym kieracie. W Bieszczady już nie dotrze, za to jeździ po mieście tramwajem”
„Po 3 tygodniach siedzenia w domu ze złamaną nogą, myślałam, że oszaleję z samotności. A czekały mnie jeszcze... 2 lata”
„Mój syn zaharowywał się dla pieniędzy i statusu. Pracował po nocach, by spełniać zachcianki żony, a jej ciągle było mało”