„25 lat czekałam, aż córka się wyprowadzi. Urodziłam ją w wieku 42 lat i miałam już jej dość”

Matka zmęczona córką fot. Adobe Stock
Kiedy zaliczyliśmy wpadkę o imieniu Emilia, byliśmy pewni, że córka będzie podobna do rodzeństwa. Niestety - flaki sobie wypruwaliśmy, nie było z nią chwili spokoju.
/ 30.04.2021 08:22
Matka zmęczona córką fot. Adobe Stock

 Odjechała, pozostawiając po sobie tumany kurzu i ślady opon. Czy to już na zawsze? – pomyślałam, nie mogąc oderwać wzroku od znikającego na horyzoncie samochodu.

– Pewnie za nią zatęsknisz, nim zajdzie słońce – Piotr objął mnie ramieniem. – Ale na razie proponuję zeszłoroczne wino gruszkowe i błogie lenistwo na kanapie… W kompletnej ciszy! Ostatnie zdanie wypowiedział z takim entuzjazmem, że oboje parsknęliśmy śmiechem. Tyle lat czekaliśmy na tę chwilę. Na choćby jedno popołudnie bez sprzeczek, trzaskania drzwiami, strojenia fochów i głośnej muzyki, która niczym młot pneumatyczny wwiercała się w nasze mózgi. Uszczypnęłam się w rękę, aby przekonać się, że naprawdę wreszcie zostaliśmy sami w naszym domu.

Właściwie odzyskaliśmy go po długoletniej wojnie z córką, bo chociaż od 13. roku życia nie przestawała narzekać na towarzystwo zgredów, to jakoś nie spieszyła się do samodzielności. W końcu musieliśmy wprowadzić nowe zasady, aby zrozumiała, że mieszkanie z nami jest równie kosztowne, jak wynajmowanie czegokolwiek z rówieśnikami.

Początkowo, swoim zwyczajem, próbowała na wszelkie sposoby unikać obowiązków. Udawała, że nie ma z czego dołożyć się do naszych rachunków czy zakupów, ale gdy dwukrotnie odcięto nam prąd (Piotr specjalnie zalegał z opłatami) i raz wodę (tuż przed ważną dla niej imprezą), zrozumiała, że tym razem jej nie ustąpimy.

– A co byłoby, gdybym straciła pracę? – broniła się Emilia tuż przed dokonaniem przelewu.

– Musiałabyś poszukać następnej, żeby zarobić na te tony ciuchów i kosmetyków, którymi wypełniasz swój pokój i naszą łazienkę – odpowiedziałam.

Rany, nigdy nie sądziłam, że będę musiała prowadzić takie rozmowy z dwudziestopięcioletnim dzieckiem.

Bałam się, co ludzie powiedzą, ale nie było źle

Nasza najstarsza Patrycja wyprowadziła się z domu tuż po wyjeździe na studia. O dwa lata młodszy od siostry Kacper, co prawda, poprzestał na technikum elektrycznym, ale wyfrunął z rodzinnego gniazda po pięciu latach odkładania pieniędzy na wymarzoną kawalerkę. Łapał się każdej fuchy, pracował nawet w czasie urlopu, tyle że w Norwegii za wysokie stawki. Był tam na tyle ceniony, że w końcu zrezygnował z etatu i odtąd dzielił swój czas między zlecenia w Polsce i w Skandynawii.

W swoim mieszkaniu bywał gościem, ale nigdy nie zrezygnowałby z tej odrobiny wolności, jaką dawało mu życie na własny rachunek.

– Siostra, ja tam nie wiem, nie znam się na dzisiejszej młodzieży – żartował sobie nieraz z Emilki. – Ale nie wstydzisz się przyprowadzać chłopaków do rodziców i wiesz… Zazwyczaj Emilka rzucała się na niego, udając, że okłada go pięściami.

– Macie za swoje. Za bardzo ją rozpieściliście – twierdziła Patrycja. Raczej za bardzo sobie odpuściliśmy – odpowiadałam jej wtedy w myślach, bo wstydziłam się przyznać, że często bywałam zwyczajnie zmęczona naszą najmłodszą latoroślą… A nie planowaliśmy trzeciego dziecka. Nie myślcie sobie, że jesteśmy leniwi albo nie kochamy naszych dzieci. Przeciwnie, oboje z Piotrem od początku z dużą odpowiedzialnością podchodziliśmy do ich wychowania.

W naszym rodzicielstwie nie było podziału na obowiązki męskie i kobiece, tak samo jak nie dzieliliśmy dzieci na bardziej i mniej kochane. Staraliśmy się wpoić im podobne zasady. Kacper sprzątał swój pokój na równi z Patrycją, prał swoje ubrania, przygotowywał posiłki i wiedział, kiedy jest czas na zabawę, a kiedy na pracę. Dzieci wiedziały, że mogą powiedzieć nam o wszystkim, i robiły to, jeśli zaszła taka potrzeba.

Nie kryję, że oboje z Piotrem byliśmy dumni z naszych metod wychowawczych, i dlatego z przerażeniem odkryliśmy, że nie jesteśmy w stanie poświęcić tyle czasu i energii naszej wpadce. Omal nie zemdlałam, kiedy ginekolog stwierdził, że to, co brałam za wczesne objawy menopauzy, jest trzecią ciążą. Miałam wtedy prawie 42 lata, Piotr 45, Patrycja 15, a Kacper 13 i chyba tylko dzieci ucieszyły się na wieść o dzidziusiu.

Piotra martwiła strona ekonomiczna późnego rodzicielstwa, bo nie było nas stać na trzecie dziecko, jeśli chcieliśmy zadbać o przyszłość starszych, ja nie potrafiłam uporać się z mieszanymi emocjami. Przerażały mnie sytuacje, w których będę musiała mierzyć się ze wścibskimi spojrzeniami i przytykami ze strony obcych ludzi. Zastanawiałam się też, czy nie skrzywdzę tego dziecka późnym macierzyństwem?

Czy nie stanie się podwórkowym pośmiewiskiem lub klasowym dziwolągiem, bo ma rodziców dziadków? Reakcja najbliższej rodziny tylko pogłębiła nasze wątpliwości. Moja mama nie mogła uwierzyć, że byliśmy tak nierozsądni, a teściowa nawet kazała mi pić piołun…

Twierdziła, że późne dzieci rodzą się z wadami genetycznymi, więc nie zaszkodzi zawczasu pozbyć się kłopotu. Piotr zrugał matkę, a Emilka szczęśliwie urodziła się zdrowa.

Dziewczyno, ja nie mam ani sił, ani cierpliwości!

Poczułam przypływ niewysłowionej miłości, kiedy pierwszy raz wzięłam ją w ramiona, ale rok później równie mocno odczuwałam zmęczenie i frustrację. Emi ciągle płakała, starsze dzieci narzekały, że nie mają warunków do nauki, a my z Piotrem przypominaliśmy wyczerpane zombie. Nie poprawiło sytuacji zapisanie Emilki do żłobka.

Musieliśmy wypisać ją po sześciu miesiącach ciągłych zapaleń gardła lub ucha, i powierzyć nianiom. W zasadzie niewiele pamiętam z pierwszych trzech lat życia córeczki, bo często myślałam jedynie o tym, aby się wreszcie wyspać. Potem wreszcie na kilka lat zapanował w naszym domu upragniony spokój.

Jakimś cudem Emi z płaczliwego niejadka wyrosła na pogodne, bystre dziecko. Nie mogła doczekać się roku szkolnego i spotkania z dziećmi z klasy. Ideał? Owszem, do czasu, aż skończyła 13. roku życia. Wtedy, jakby piorun w nią strzelił. Co prawda już nie płakała i nie grymasiła, ale ciągle się obrażała i wszczynała awantury. Na każde pytanie, dlaczego tak się dzieje, burczała: „Bo tak!”. Nie wiem, czy testowała naszą wytrzymałość, ale jeśli tak, to nie zdałam egzaminu wykończona nierówną walką.

Skrzyczałam ją za pierwsze próby farbowania włosów i darcia ubrań w modnym stylu emo. Próbowałam przemówić jej do rozsądku, gdy w wieku 15 lat uznała, żeby rzucić głupią szkołę. Z pomocą szkolnego pedagoga i wynajętego prywatnie psychologa z trudem powstrzymaliśmy ją przed wcieleniem planu w życie.

– Nareszcie masz normalne dziecko i wiesz, co znaczy bunt nastolatka! Spokojnie, to minie jak grypa, tyle że bardziej cię wymęczy – żartowały koleżanki z pracy. Starsze dzieci nigdy nie sprawiały podobnych problemów. Poza tym wiek dawał nam się z Piotrem we znaki. Czasami zwyczajnie nie mieliśmy sił na codzienne utarczki o błahostki ani chęci na rozmowy z panną przewracającą ostentacyjnie oczami.

Po kilku takich latach stałam się cieniem samej siebie i reagowałam na wszystko z przesadą. Wpadłam w histerię, gdy przypadkowo znalazłam u Emilki torebeczkę z marihuaną, a potem usłyszałam, że alienuje się od szkolnych rówieśników. Miesiącami sprawdzałam jej źrenice, ręce i nogi nim nie zrozumiałam, że chciała jedynie spróbować czegoś nowego i bawi ją moje zaangażowanie… Emi doprowadziła do tego, że cieszyłam się, gdy zaczynała mówić o pracy, choć dawniej przychyliłabym jej nieba, żeby poszła na studia.

– Niech idzie do roboty! Niech się stąd już wyprowadzi – mówiłam czasami do męża, a on śmiał się, że nikt nie zatrudni takiej awanturnicy. Myliliśmy się. Co prawda wyrzucono ją z dwóch sklepów odzieżowych i restauracji za notoryczne spóźnianie się i delikatnie mówiąc, olewczy stosunek do obowiązków, ale sprawdziła się na 120 procent jako pomoc w klinice weterynaryjnej.

Wreszcie przestała się spóźniać, a z pracy wychodziła jako ostatnia. Tyle że po godzinach wciąż była tą samą rozkapryszoną, przemądrzałą i pyskatą najmłodszą córką. Kiedy więc w proteście przeciwko naszym finansowym wymaganiom powiedziała, że wyjeżdża na grant… liczyć ptaki w Kalifornii, a stamtąd poleci do Kanady ratować foki, poczułam ulgę. Niech jedzie! – pomyślałam, dziękując czuwającej nad nami opatrzności.

– Powinnaś lecieć – dodałam już głośno i poczułam, że obu nam ulżyło. – Rany boskie, Piotr! – zerwałam się z kanapy, oblewając się resztkami wina. – Ona pewnie myśli, że jej nie kocham, a to nie tak! Ja tylko nie miałam sił na tak żywiołowe dziecko. Czy jestem złą matką?

Muszę koniecznie powiedzieć jej, że zawsze będę za nią tęsknić, że ją kocham, że może na nas liczyć… – byłam bliska płaczu.

Mąż nic nie mówiąc, wyjął mi z dłoni kieliszek i w jego miejsce włożył telefon komórkowy, po czym wskazał na coś za oknem.

– Słońce zachodzi – uśmiechnął się, gdy wybierałam numer Emilki.

– Emi! Jestem z ciebie bardzo dumna! – krzyknęłam, ledwo odebrała. Chciałam jej tyle powiedzieć, lecz mnie powstrzymała.

– Czy to oznacza, że mogę już wracać? – zaśmiała się wesoło.

– Nie! Nie wracaj! Ale bardzo cię kocham! – zachichotałam.

Czytaj także:
„Nie wyszło mi małżeństwo. Potem drugie. A potem jeszcze kilka związków. Nie potrafiłem zapomnieć o dawnej miłości”
„Znajomi z pracy na imprezach firmowych zachowują się jak małpy w zoo. Nie rozumieją, że ja nie lubię się upadlać”
„Narzeczona odeszła do innego, bo byłem dla niej nudziarzem bez perspektyw. Po kilku miesiącach błagała o wybaczenie”

Redakcja poleca

REKLAMA