Pamiętam, gdy dostałam etat w tej pracowni architektonicznej, byłam pewna, że złapałam pana Boga za nogi. Moi znajomi ze studiów zarabiali na zleceniach jako podwykonawcy – a ja wylądowałam w wielkiej pracowni znanego architekta. Już dwa miesiące później okazało się, że nie jest tak różowo, jak sobie wyobrażałam.
– Pani Agato, mam dla pani wspaniałą propozycję. To niesamowita szansa, żeby pani pokazała, na co panią stać – zaczął rozmowę szef, a mnie serce podskoczyło.
Po chwili mina mi zrzedła
Szef wysyłał mnie na budowę centrum handlowego, gdzieś na peryferiach Rzeszowa.
– Szefie, bardzo dziękuję za tę propozycję, ale ja nie mogę teraz wyjechać do innego miasta. Wychodzę za mąż, Adam ma tu pracę, remontujemy dom – zebrałam się na odwagę i przerwałam monolog szefa.
Zapadła cisza. Na minutę, może dłużej.
– No cóż, pani Agato, bardzo się na pani zawiodłem. Zatrudniłem panią, bo zobaczyłem młodą, zdolną, odważną kobietę, gotową na wyzwania. Inwestycja w Rzeszowie to teraz nasz główny projekt, nie jestem pewien, czy znajdzie się dla pani jakaś praca w Warszawie. Może proszę się jeszcze zastanowić. Czekam na odpowiedź do piątku.
Adam od razu wyczytał z mojej miny, że coś jest nie tak
. – Jakieś problemy w twojej idealnej pracy? – zagadnął z uśmiechem.
Od dwóch miesięcy co wieczór musiał słuchać moich zachwytów nad pracownią. Ludzie, wnętrze, projekty… Przyniósł mi kieliszek wina i usiadł koło mnie na kanapie. Opowiedziałam mu o propozycji szefa. I że ją odrzuciłam, co oznacza, że znowu będę bezrobotna.
– Zwolnili cię?
– No nie, mogę się jeszcze zastanowić, mam dać odpowiedź do piątku. Ale jak nie przyjmę propozycji, to wylatuję.
Adam poszedł do kuchni. Coś tam wyjmował z lodówki, wkładał, zmywał. Wiedziałam, że potrzebuje czasu, żeby zebrać myśli. Wrócił po kwadransie. Z talerzem kanapek i winem.
– Agata. Ja wiem, ile ta praca dla ciebie znaczy. I nie chcę, żebyś z tej szansy rezygnowała dla mnie. Ile może potrwać ta budowa? Rok, półtora? Wytrzymamy. Rzeszów to kilka godzin jazdy samochodem. Są też samoloty. Ślub możemy przełożyć. Albo nie. Pomyślimy, zastanowimy się. Ale uważam, że powinnaś pojechać.
Dwa tygodnie później skodą wyładowaną po brzegi ruszyliśmy do Rzeszowa.
Adam wziął urlop, żeby mi pomóc się urządzić
Miasto nie wyglądało źle. Mieszkanie, które wynajęła mi firma, też. Następnego dnia pojechałam na plac budowy. Choć za rok miał się zacząć XXI wiek, tutejsi budowlańcy chyba jeszcze nie oswoili się ze zjawiskiem „kobieta na budowie”. Na dodatek kobieta, która może mieć coś do powiedzenia. Szybko znalazłam na nich sposób. Kilka soczystych przekleństw, kopnięcie źle wykonanych drzwi i rzucenie kaskiem o ziemię wystarczyło, by zyskać może nie szacunek, ale posłuch. Gdy opowiadałam o tym wieczorem Adamowi, śmiał się do łez.
– A jutro pewnie dodasz do repertuaru spluwanie na ziemię – żartował.
Kiedy wrócił do Warszawy, poczułam się bardzo samotna. Dzwoniliśmy do siebie codziennie, pisaliśmy jeszcze częściej. Nie miałam tu żadnych znajomych. Po kolejnym tygodniu wpadłam w taki dół, że choć bilet na samolot kosztował fortunę, kupiłam go i poleciałam do Warszawy.
– Nie wracam tam – jęczałam całą niedzielę. – Kto powiedział, że muszę być architektem? Mogę sprzątać domy, to też praca.
W poniedziałek rano Adam odwiózł mnie na lotnisko.
– Trzymaj się, zobaczysz, będzie lepiej – zapewniał, ale chyba sam nie wierzył w to, co mówi, bo sam zaczął szukać mi przyjaciół w Rzeszowie.
Okazało się, że młodsza siostra kolegi Adama z pracy uznała, że Rzeszów jest wystarczająco daleko od domu. I pojechała tam studiować. Karolina zadzwoniła do mnie dzień później.
– Idziemy dziś z kumpelami na karaoke. Idziesz z nami. To cześć – rozłączyła się, zanim miałam okazję powiedzieć, że to nie jest rozrywka w moim stylu.
Karolinie i jej koleżankom nie przeszkadzało, że jestem od nich kilka lat starsza.
– Hej, cześć, fajnie cię poznać, zobaczysz, z nami nie będziesz się nudzić. Znamy to miasto na wylot – pokrzykiwały jedna przez drugą podekscytowane.
Zamówiłyśmy piwo. Na scenie zaczęły się występy
Jakiś wąsacz ryczał „I can’t stop loving you”. Gdy moje towarzyszki same pobiegły śpiewać jakiś hit Spice Girls – postanowiłam się rozejrzeć. Okazało się, że w piwnicy jest drugi bar. Tu nie dochodziły wrzaski z góry. Z głośników sączył się cichy blues. Postawiłam na barze niedopity kufel piwa i rozejrzałam się za barmanem.
– Niech zgadnę. Uciekła pani z góry. Dobry pomysł – odezwał się głos z mroku.
Przy jednym ze stolików siedział ciemnowłosy facet. Wstał, przeskoczył przez bar, przerzucił sobie ścierkę przez ramię.
– Co podać? – zapytał.
– Wino, białe. Nie znoszę piwa.
Dostałam kieliszek wypełniony po brzeg.
– Duża porcja, na powitanie. Bo pani chyba u nas po raz pierwszy?
– Owszem. I to nie tylko w tym barze. Mieszkam w Rzeszowie od niecałych trzech tygodni. I nikogo tu nie znam – zwierzyłam mu się, na co barman uśmiechnął się.
– Witaj więc na rubieżach. Sasza.
– Agata.
Nieraz słyszałam, że dobry barman to po trochu terapeuta i spowiednik. Sasza był dokładnie taki. Przez pół godziny słuchał mojej opowieści. Nie przerywał, czasem tylko coś wtrącił, dolał wina, podał orzeszki. Miałam czas, żeby mu się przyjrzeć. Nie był młodzieniaszkiem. Oceniłam, że ma około trzydziestki. I miał twarz, która przykuwała uwagę. Ciemne oczy. Piękny uśmiech. I aksamitny, niski, lekko zachrypnięty głos.
– O, tu jest nasza zguba! – nagle za plecami usłyszałam śmiech Karoliny.
– No oczywiście, już w szponach casanovy.
– Sasza, chodź na górę, zaśpiewaj coś. Tam dziś same wyjce są – Maryla złapała barmana za rękę. – No, nie daj się prosić.
– Bo wiesz, Agata, że nasz Sasza to tak naprawdę jest rockman, tu się tylko chowa przed światem. Mówię ci, jak on śpiewa! – wytłumaczyła mi Karolina.
– Nie ma mowy, sio! – Sasza odsunął się od baru. – Wiecie, co myślę o tych występach na górze. I rozmawiam z tą panią. Sio!
Dziewczyny machnęły na niego ręką i, chichocząc, pobiegły na górę.
– No dobra, wiesz już o mnie wszystko. To teraz powiedz coś o sobie – zażądałam.
Sasza zbył mnie zdawkowym zdaniem, że ma kapelę, że coś tam grają, nic wielkiego. W drodze do domu pociągnęłam więc za język Karolinę.
– Saszę to w mieście znają wszyscy. Ma ukraińskie korzenie. Ma kapelę, prowadzi miesięcznik dla Ukraińców, pisze wiersze. Skończył filozofię i historię sztuki. Za barem pracuje, bo z czegoś musi żyć, a za biurkiem raczej nie wytrzymałby godziny.
Karolina zamilkła na chwilę.
– No dobra, wiem, że masz narzeczonego, dlatego nie pytasz. Ale i tak ci powiem. Sasza nie ma nikogo na stałe. Choć od dziewczyn to raczej musi się opędzać. Za tydzień jego kapela ma koncert w klubie…
Za tydzień miałam jechać do domu
Ale bardzo chciałam iść na ten koncert. Po raz pierwszy, odkąd znam Adama, okłamałam go. Zadzwoniłam w piątek wieczorem i powiedziałam, że złapałam grypę.
– Nie, nie przyjeżdżaj, do niczego się nie nadaję. Muszę się zagrzebać pod pierzynami i jakoś dotrwać do poniedziałku – łgałam.
Klub w mrocznej piwnicy wypełniony był po brzegi. O 21 na scenę wyszli muzycy. Od razu zorientowałam się, że to nie była przypadkowa publiczność. Choć Sasza śpiewał po ukraińsku – cała sala śpiewała razem z nim. Muzyka była ostra, ale rytmiczna. Już po chwili skakałam w tłumie. Po koncercie wszyscy przenieśli się do baru w sąsiedniej sali. Po chwili zjawił się też zespół. Saszę od razu otoczył tłum wielbicieli. Nawet nie próbowałam podejść.
– No proszę, nasza warszawianka – kilka minut później usłyszałam jego charakterystyczny głos. – I jak wrażenia?
– Fajnie gracie, ale musisz mi opowiedzieć, o czym śpiewasz…
– Wpadnij kiedyś do baru, w tygodniu tam jest pusto. Poopowiadam.
Odtąd wpadałam do baru po kilka razy w tygodniu. Sasza tłumaczył mi swoje piosenki, ja opowiadałam o pracy, o Adamie. Narzeczonemu o Saszy nigdy nie opowiedziałam. I nigdy, gdy był w mieście, nie zabrałam go do tego baru. W ciągu kilkunastu miesięcy, które spędziłam w Rzeszowie, byłam na kilkunastu koncertach Saszy. Często spotykaliśmy się w barze. Ale choć zawsze czułam, że między nami jest chemia – do niczego nigdy nie doszło.
Choć były takie momenty, że było blisko…
Po jednym z koncertów Sasza poprosił mnie do tańca. Leciała smętna piosenka Niny Simon. Kołysaliśmy się, a Sasza śpiewał mi do ucha. Czułam na szyi jego gorący oddech. Gdyby wtedy mnie pocałował – nie wyrwałabym się. Ale piosenka się skończyła i wróciliśmy do baru. Innym razem pokłóciłam się z Adamem przez telefon. Siedziałam wtedy w barze u Saszy. Musiał słyszeć, co mówię. Rozłączyłam się i zaczęłam płakać. Wybiegłam na ulicę. Lało.
– Będzie dobrze, mała, nie płacz – słyszałam kojący głos Saszy.
Objął mnie i przytulił. Płakałam w jego ramię. I sam już nie wiedziałam, czy na pewno z wściekłości na Adama… Staliśmy tak przytuleni przez kwadrans. Dawno przestałam płakać, ale żadne z nas nic nie mówiło. Do Warszawy wróciłam dwa miesiące później. Z Saszą nawet się nie pożegnałam. Akurat w dniu, w którym odwiedziłam jego bar po raz ostatni, grał koncert w innym mieście. Napisałam esemesa. Odpisał krótko. „Do zobaczenia. Kiedyś”.
Wzięliśmy z Adamem ślub
Przez pierwsze lata myślałam o Saszy dość często. Ale kiedy zostałam mamą bliźniaków, nie miałam już na to czasu. Wydawało mi się, że jestem szczęśliwa. Adam był dobrym mężem, wspaniałym tatą. Chłopcy rośli zdrowo, nie sprawiali kłopotów. Po raz pierwszy zaczęłam myśleć, że czegoś w moim związku brakuje, na dziesiątych urodzinach chłopców. Postawiłam tort na stole w ogrodzie i poszłam po lemoniadę. Z dzbankiem w ręku stanęłam w drzwiach. Sielski obrazek.
Przystojny mąż w białej koszuli. Uroczy, czyści i uczesani chłopcy. Równo przycięte krzaki, poduszki na krzesłach pod kolor obrusa. Próbowałam sobie przypomnieć, kiedy z Adamem zrobiliśmy coś szalonego czy spontanicznego. Nawet wspólną kolację we dwoje planowaliśmy w naszych kalendarzach. Seks tylko w soboty. Wakacje w tym samym pensjonacie. Sylwester w restauracji za rogiem. Czy tak ma być już zawsze? Wytrzymałam jeszcze dziewięć lat.
W dniu, w którym chłopcy odebrali świadectwa maturalne, oznajmiłam Adamowi, że odchodzę.
– Chcę rozwodu. Ja tak dłużej nie dam rady, Adam. Duszę się. Przepraszam.
Mąż był w szoku.
– Agata, to jakiś żart? Ukryta kamera? Przecież jesteśmy szczęśliwi. Chłopcy pójdą na studia, będziemy mieć więcej czasu dla siebie. Może gdzieś pojedziemy? Do Chorwacji… Albo czekaj, na Kanary. Co?
– Adam, przestań. Ja nie żartuję. Jesteś wspaniałym facetem, ale od lat czuję, że to za mało. Zrozum.
Po kilku kłótniach i wypytywaniu o kochanków Adam w końcu się poddał. Rozwiedliśmy się bez orzekania o winie. Z przyjaciółką, też rozwódką, zaczęłam zwiedzać Polskę. Odkryłyśmy mnóstwo wspaniałych miejsc. Wreszcie przyszła pora na weekend w Rzeszowie.
– Wiesz, Magda, że ja tu kiedyś mieszkałam? I to przez półtora roku. Ale sporo się zmieniło – przyznałam się, gdy już dotarłyśmy do naszego hotelu.
– Naprawdę? To świetnie, poszukamy miejsc, które pamiętasz. Będzie wesoło. To od czego zaczynamy?
Od razu pomyślałam o barze Saszy. Domyślałam się, że on już tam nie pracuje, ale tego, że po knajpie nie będzie ani śladu, nie spodziewałam się.
– No więc tu, gdzie stoi ten biurowiec, był bar, do którego bardzo często chodziłam… Mogę ci jeszcze pokazać centrum handlowe, którego budowę nadzorowałam. I na tym się kończą „moje miejsca” w Rzeszowie – rozłożyłam ręce.
Wieczorem usiadłyśmy w knajpce nieopodal rynku. Zamówiłyśmy jedzenie i wino. Mówiłam coś do Magdy, ale zamilkłam w pół słowa. Sasza stał przy barze bokiem do mnie. Od razu go poznałam. Wiedziałam, że lada chwila się odwróci i mnie zauważy. I nie wiedziałam, czy tego chcę, czy nie. Ale zanim podjęłam decyzję – było już za późno. Nasze spojrzenia się spotkały. On też poznał mnie od razu. Delikatnie się uśmiechnął. Cały czas patrzył mi w oczy.
Powoli odstawił szklankę, powiedział coś do rozmówcy i ruszył w moją stronę. Czułam się jak pensjonarka. Zaczęłam nerwowo chichotać.
– Agata?! No proszę. Agata.
– No tak. To ja – nic mądrzejszego nie przyszło mi do głowy.
Wyciągnęłam rękę, ale Sasza ją zignorował i po prostu mnie przytulił.
– Halo, przepraszam, może mnie przedstawisz? – usłyszałam głos Magdy.
Wyswobodziłam się z ramion Saszy.
– Przepraszam. Madziu, to jest mój znajomy z dawnych lat, Sasza. Moja przyjaciółka Magda – dokonałam prezentacji.
Sasza się do nas przysiadł. Wymieniliśmy zwyczajowe grzeczności typu „nic się nie zmieniłaś” i „świetnie wyglądasz”. Potem Sasza zapytał Magdę, jak podoba jej się miasto.
– Przepraszam na chwilę, zaraz wracam – Magda chyba wyczuła napięcie.
– A co u ciebie? Wyszłaś za tego swojego Adama? – zapytał Sasza, gdy zostaliśmy przy stoliku sami.
– Wyszłam, urodziłam synów. Rozwiedliśmy się prawie rok temu. A ty?
Sasza pokazał mi rękę. Nie miał obrączki.
– Raz było blisko, byłem z jedną dziewczyną ponad pół roku. Nawet kupiłem pierścionek zaręczynowy. Ale opamiętałem się w ostatniej chwili. Małżeństwo i rodzina to nie moja bajka. Tylko bym ją skrzywdził.
Zanim wróciła Magda, dowiedziałam się jeszcze, że Sasza jest właścicielem klubu muzycznego i małego studia nagrań.
– Moja kapela? Czasem zagramy dla starych znajomych, ale każdy z nas ma już swoje życie. No to, moje panie… – w tym momencie do stolika podeszła Magda – za dwie godziny zapraszam do mnie do klubu. Będzie śpiewać Amelia, moje lokalne odkrycie. Zapewniam, że warto posłuchać. Zarezerwuję dla was stolik. Do zobaczenia!
– Poproszę o prawdziwą wersję opowieści o twoim pobycie w Rzeszowie. Uwzględniającą tego pana – zażądała Magda, gdy tylko za Saszą zamknęły się drzwi.
– Wiesz, nie ma za wiele do opowiadania. Spędziliśmy razem trochę czasu, ale to była tylko przyjaźń. Potrzebowałam przyjaciela, ja tu nikogo nie znałam.
Godzinę później Magda wiedziała już wszystko. I pomimo moich protestów zdecydowała, że idziemy do klubu. Na małym stoliku znalazłyśmy kartkę z moim imieniem. Zamówiłyśmy wino. Na scenę wyszła drobna dziewczyna z gitarą. Nie wiem, co i jak śpiewała – ja zajęta byłam wypatrywaniem Saszy. Pojawił się po kwadransie. Oparł się o bar z drinkiem w ręku. Wydawało się, że jest zasłuchany.
Ale już po chwili zauważyłam, że patrzy na mnie
Skinął delikatnie głową. Zrozumiałam.
– Magda, zostań tu, wrócę niedługo – wyszeptałam przyjaciółce do ucha.
Uśmiechnęła się porozumiewawczo. Wyszłam na dziedziniec. Sasza już czekał.
– Pięknie wyglądasz. Naprawdę – skomplementował mnie. – Nie będę kłamał, że myślałem o tobie przez każdy dzień przez te dwadzieścia lat. Ale nigdy cię nie zapomniałem. Czasem się zastanawiałem, czy to dobrze, że nie zrobiłem żadnego ruchu. Że nie dałem ci jasno do zrozumienia, że coś do ciebie czuję. Ale ty to wiedziałaś, prawda?
Skinęłam głową.
– No właśnie. Ale miałaś Adama. Nie chciałem wchodzić z butami w twoje życie. Uważałem, że to ty masz więcej do stracenia. I powinnaś wykonać pierwszy krok. Nieważne… Było, minęło.
Zamilkł. Przez chwilę patrzyliśmy w gwiazdy.
– Co teraz? Znowu mi się wymkniesz – zapytał, lecz nic nie odpowiedziałam.
Ale kiedy poczułam jego rękę na plecach – nie odsunęłam się.
– Straciliśmy mnóstwo czasu. Ale skoro się tu zjawiłaś, to może spróbujemy go nadrobić? – wyszeptał mi do ucha.
Odwróciłam się do niego. Zaczęliśmy się całować
Było inaczej niż z Adamem. Lepiej. Dużo lepiej. Zawibrował mój telefon. Esemes od Magdy: „Jestem zmęczona. Wracam się położyć. Podziękuj Saszy, piękny koncert. Klucz masz. Trzymam kciuki”. Wróciliśmy do klubu. Koncert się skończył, sala pustoszała.
– Marek, idź do domu, ja potem pozamykam – Sasza odesłał do domu barmana.
Rozmawialiśmy do rana. Piliśmy, tańczyliśmy, całowaliśmy się.
– To teraz jajecznica, kawa i odprowadzę cię do hotelu – zaproponował Sasza, gdy za oknami robiło się jasno.
Szliśmy, trzymając się za ręce.
– Pamiętasz, napisałem ci dwadzieścia lat temu „do zobaczenia”. Miałem rację. Wiem, że musisz wracać. Ale tym razem nie znikniesz już na tak długo. Prawda?
Pokręciłam głową.
– Dziś musimy wracać. Ale przyjedź do Warszawy. Kiedy chcesz.
Pocałowaliśmy się i poszłam do pokoju. „Będę w środę. Wyjedziesz po mnie na lotnisko?” – napisał w poniedziałek. Jeszcze 37 godzin. Czy czas może biec szybciej?
Czytaj także:
Przeprowadzka na wieś z marzenia stała się traumą. Wszystko przez sąsiadów
Kiepski kontakt z matką zrujnował mi samoocenę. Zawsze słyszałam, że się nie nadaję
Mój mąż jest dobry i wierny. Ale... zapomniał zupełnie, że jestem kobietą