„Mój syn spowodował wypadek. Jego kolega zginął, on przeżył. Żal mi mamy Przemka, ale właściwie obie straciłyśmy dzieci”

Matka, która straciła syna fot. Adobe Stock, fizkes
„Przygotowaliśmy jego pokój. Na miejscu tapczanu stanęło wysokie łóżko szpitalne. Zamiast biurka z komputerem teraz w kącie stoi aparatura medyczna. Zamiast rakiet do tenisa na ścianie przymocowana jest kroplówka, a pod łóżkiem nie ma piłki do kosza, tylko woreczki i rurki”.
/ 15.02.2022 06:23
Matka, która straciła syna fot. Adobe Stock, fizkes

Musiał minąć ponad rok, aby matka Przemka znalazła w sobie dość sił na spokojną rozmowę ze mną. Wybaczyła, nawet mi współczuje. Ale mnie nie jest lżej.

Był wieczór, powoli szykowałam się do wyjścia. Zajrzałam jeszcze do syna. Leżał na łóżku otoczony pikającą aparaturą, podłączony do kroplówek i jak zwykle patrzył nieruchomo w ścianę. Właściwie nie miałam pojęcia, co widział. Nie było z nim żadnego kontaktu. Od wypadku minęły cztery lata. Najpierw czułam strach, rozpacz, potem nadzieję. A teraz… Teraz to już chyba nie ma nadziei.

Każdy dzień to ciężka praca

– Przykro mi, ale stan jest bardzo ciężki – powiedział tamtego dnia lekarz, patrząc na nas ze współczuciem.

Trzymałam męża za rękę i strasznie, strasznie się bałam. Nie bardzo docierało do mnie, co mówi mężczyzna w białym fartuchu.

– Państwa syn ma pogruchotane kości uda i podudzia, w drugiej nodze niemal zmiażdżone. Uraz kręgosłupa, stłuczone serce. No i poważny uraz głowy. Lekarze z pogotowia musieli go reanimować. Nie wiemy, ile czasu był nieprzytomny. W dodatku stracił mnóstwo krwi. Powinien mieć operację nóg, ręki, ale jest w takim stanie, że na razie musimy walczyć po prostu o jego życie.

Marek przez kilkanaście dni był w śpiączce farmakologicznej. Gdy udało się ustabilizować jego stan, przeprowadzono operację lewej nogi. Na ratowanie prawej było już za późno.

Patrzyłam na swojego synka spowitego w bandaże, z widocznymi wszędzie krwiakami i zadrapaniami, i w duchu cieszyłam się, że nadal śpi, że jeszcze nie wie, co się stało, nie czuje bólu. A potem lekarze nie mogli go długo wybudzić. Wreszcie otworzył oczy, ruszył ręką… I tyle. Byłam zrozpaczona, lecz nikt nie potrafił mnie pocieszyć.

– Za mało wiemy, pozostaje tylko czekać – tłumaczył lekarz. – Nie mamy pojęcia, jak długo mózg był niedotleniony. Rezonans wykazał znaczne zniszczenie komórek. Proszę się nastawić na to, że syn nigdy nie dojdzie do siebie, nie odzyska sprawności. Być może pozostanie na zawsze w takim stanie.

– Nie ma nadziei? – pytałam sparaliżowana bólem. – Nic nie można zrobić?

– Robimy wszystko, co w naszej mocy – pan doktor był spokojny i kompetentny. – Nadzieję zawsze trzeba mieć. W niektórych przypadkach, dzięki rehabilitacji i ciężkiej pracy, zdrowe komórki przejmują funkcje uszkodzonych. Ale na to potrzeba czasu, cierpliwości i, jak powiedziałem, wiele pracy. Medycyna za mało jeszcze wie na temat funkcjonowania mózgu, by dać konkretną odpowiedź, określić szansę. Syn ma zaledwie 21 lat, był zdrowy, wysportowany – to jest ważne. Na pewno nie należy się poddawać, bo to od państwa determinacji zależy, co będzie dalej. No i od jego siły woli, chociaż na razie to syn nie zdaje sobie z tego sprawy.

Marek długo potem jeszcze był w szpitalu, później trafił na oddział neurologiczny, wreszcie do kliniki rehabilitacji. Wszędzie z nim jeździliśmy, nie licząc się z kosztami i czasem. To znaczy ja jeździłam, bo mąż musiał pracować. Nie wszystko można dostać w ramach państwowej opieki zdrowotnej. Sprzęt, pieluchy, maści na odleżyny, antybiotyki, leki – to musieliśmy kupować sami, za własne pieniądze. Tylko niektóre rzeczy były refundowane, a i tak nie całkiem. 

Zdaliśmy sobie z mężem sprawę, że teraz nasze życie zmieni się diametralnie. I, być może, na zawsze.

Po ponad roku Marek wrócił do domu. Przygotowaliśmy jego pokój tak, żeby mógł w nim funkcjonować, i aby nam było wygodnie się nim opiekować. Na miejscu jego nowoczesnego tapczanu stanęło wysokie łóżko szpitalne. Takie, żebym bez problemu mogła syna przewinąć, obmyć, opatrzyć rany. Zamiast biurka z komputerem teraz w kącie stoi aparatura medyczna – ta potrzebna do wspomagania oddychania, do kontrolowania pracy uszkodzonych nerek. Zamiast rakiet do tenisa na ścianie przymocowana jest kroplówka, a pod łóżkiem nie ma piłki do kosza, tylko woreczki i rurki…

Każdy mój dzień wygląda tak samo: wstaję, robię mężowi śniadanie, a Markowi podłączam kroplówkę. Potem cały czas robię coś przy synu: zmieniam, podaję, kontroluję, masuję, oklepuję. Od ciągłego leżenia zrobiły mu się rany. Aby pobudzić krążenie, trzeba stale masować kończyny. Płuca oklepywać. To ciężka praca. 

No i jeszcze muszę znaleźć czas, żeby przy nim po prostu posiedzieć. Opowiadam mu, co widać za oknem, czytam wiadomości, książki. Mówię, co słychać u jego znajomych. O jednym tylko nie wspominam. O Przemku…

Powiedziała, że nie ma żalu

Wtedy jechali razem, samochód prowadził mój syn. Byli trzeźwi, ale jak to młodzi – z szybkością nieco szarżowali. Policjant, który z nami rozmawiał po wypadku, powiedział, że to właśnie prędkość była główną przyczyną katastrofy. Jechali ponad setką – a pogoda wówczas była fatalna. Zamarzająca mżawka, widoczność ograniczona przez zapadający zmrok. No i jezdnia – zniszczona, z dziurami. Na zakręcie prawdopodobnie wjechali w koleinę, samochód wpadł w poślizg. Zatrzymali się na drzewie.

Z samochodu został wrak. Blachę trzeba było rozcinać, żeby wydobyć chłopców ze środka. Przemek zginął na miejscu, mój syn żyje…

O tym mu nie mówię. Nie wie też, jakie czekały nas potem kłopoty z policją, sądem, jakie przechodziliśmy perypetie w szpitalach. Nie wie, że widziałam się z rodzicami Przemka, którzy chcieli oskarżyć Marka o spowodowanie wypadku. Nie wie, że wkrótce będziemy musieli wyprowadzić się z naszego pięknego, dużego mieszkania do dwupokojowego, bo na to już nas nie stać.

Lekarz uprzedził nas, że należy rozmawiać z Markiem spokojnie i tylko o tym, co jest lub było dla niego miłe. Wymyślam więc przyjemne historie, pilnując, by głos mi nie drżał, żeby się nie rozpłakać. Chociaż teraz już umiem nad sobą panować. Najgorzej było na początku, gdy rozpacz i ból wypływały ze mnie cały czas, były poza kontrolą.

Zaczęłam traktować obecne życie jak normalne. Znowu wychodzę do miasta na zakupy, zapraszam do siebie koleżanki na kawę, oglądam telewizję. Oczywiście co chwila muszę przerywać rozmowę, by zajrzeć do Marka, ale przyjaciółki już się przyzwyczaiły…

Ostatnio wybrałam się na cmentarz. Drugi raz od czasu wypadku. Adam patrzył na mnie ze współczuciem i jakby podziwem, gdy wkładałam płaszcz i oznajmiłam, że wychodzę. Przypomniałam mu, żeby za pół godziny podał kroplówkę Markowi, a on powiedział „trzymaj się”. I pocałował mnie na pożegnanie.

Po raz pierwszy byłam tam zaraz po wypadku. Mnóstwo kwiatów, zniczy, i zdjęcie chłopaka. Roześmianego, z pucharem w ręce. Znam to zdjęcie, mam takie samo. Chłopcy zdobyli wówczas pierwsze miejsce w deblu, w tenisie ziemnym. Położyłam swoją chryzantemę obok przepysznych wiązanek i wróciłam do domu. W jakiś sposób ta wizyta na cmentarzu dobrze mi zrobiła, i dlatego namówiłam Adama, żeby też poszedł

– To jakby oczyszczenie – tłumaczyłam mężowi to, co czułam. – Myślę, że powinieneś iść. Chowanie głowy w piasek ani nam, ani Markowi nie pomoże.

Wytłumaczyłam mu, jak trafić. Wrócił wzruszony. Powiedział, że wie, o co mi chodziło, że zrozumiał.

Teraz poszłam na jego grób po raz drugi. Nadal było tam mnóstwo kwiatów i wiązanek. Poprawiłam róże, która za bardzo wychyliła się z wazonu. Podniosłam wstążkę od pięknych lilii, która osunęła się na ziemię. Wreszcie zapaliłam lampkę i zastygłam w zadumie i wspomnieniach. Pewnie dlatego nie usłyszałam kroków. Kiedy podniosłam głowę, spojrzałam wprost w oczy mamy Przemka. Były straszliwie smutne, a ja się przestraszyłam.

– Przepraszam – powiedziałam, nie wiedząc, co powiedzieć.

– Dobrze, że pani jest – powiedziała cicho. – Po wypadku ja… Nie byłam sobą. Ale nieszczęście dotknęło nas obie. Słyszałam o Marku, wiem, co się z nim dzieje. Kiedyś wyłam, krzyczałam, że to niesprawiedliwe, pytałam, dlaczego to on przeżył, zazdrościłam, że nadal macie syna. Dziś wiem, że straciliście Marka, tak jak ja straciłam Przemka. I nie wiem, co gorsze – chodzić na grób syna, czy widzieć, że oddycha, ale praktycznie już go nie ma… Dobrze, że się spotkałyśmy, bo wreszcie powiedziałam, co czuję. Chyba nie mam żalu.

Wróciłam do domu, łkając. Miała rację: obie straciłyśmy dzieci. Tylko że ona mogła je pożegnać, przeżyć żałobę. Ja jestem w zawieszeniu. Pomiędzy nadzieją, nikłą i bladą, a rzeczywistością.

Czytaj także:
„W moim łóżku było zimno jak na Syberii, a seksu jak na lekarstwo. Już wiem, że byłam >>tą trzecią<<, ale w związku facetów”
„Teściowa skłóciła rodzinę swoim testamentem. Jej stara chałupa i hektar ziemi jest warta skonfliktowanego rodzeństwa”
„Chłopak córki to oszust matrymonialny. Naciągnął i mnie, i ją na kasę, wyłudził pieniądze i zaciągnął potężne długi”

Redakcja poleca

REKLAMA