Coś rzuciło się na róże. Pani Marcelina błagała, żebym je uratował, bo posadził je jeszcze jej świętej pamięci mąż. Dla niej, kiedy powiedziała mu, że jest w ciąży.
– Są w tym samym wieku, co Kama – powiedziała mi na samym początku, gdy przyjęła mnie do pracy.
Była jedyną osobą, która odpowiedziała na moje zgłoszenie do pracy i przekonała męża, by mnie przyjęli. Jedyną, która dała mi szansę, kiedy cały świat udawał, że ja i tacy jak ja nie istnieją. I dlatego postanowiłem, że będę nie tylko zajmował się jej posiadłością, ale także nią i jej małą córeczką, Kamą.
Wtedy dziewczynka miała dopiero rok, a jej tata, milioner i wielbiciel róż, jeszcze żył. Ale śmierć równo traktuje biednych i bogatych – pan Robert zmarł po krótkiej, wyniszczającej chorobie, pozostawiając żonie i córce piękny dom z ogrodem. Tym ogrodem zajmowałem się ja, bo przez ostatnie lata sporo się nauczyłem o botanice i ogrodnictwie. Miałem wystarczająco dużo czasu, by stać się ekspertem.
Można powiedzieć, że znałem cała teorię i nie mogłem się doczekać, by zająć się prawdziwymi roślinami. Byłem też „złotą rączką” w domu pani Marceliny.
A po śmierci pana Piotra czułem się aniołem stróżem i kimś w rodzaju dziadka małej Kamili
To dla niej nauczyłem się języka migowego, bo malutka od urodzenia była głuchoniema. Bardzo chciałem móc opowiadać jej o kwiatach i roślinach, więc po pracy spędzałem czas przyglądając się jej migającej opiekunce i powtarzając gesty. Kama spędzała ze mną w ogrodzie mnóstwo czasu, a ja żałowałem tylko, że nie może usłyszeć, jak pięknie śpiewają ptaki nad naszymi głowami.
Cholera, czasami patrzyłem na tego dzieciaka i czułem, że to, co uważałem za martwe we mnie, znowu ożywa. Kochałem tę małą. Uwielbiałem ją. Gdyby potrzebowała mojego serca, dałbym je sobie dla niej wykroić żywcem.
Kiedy Kama miała 12 lat, pani Marcelina poznała niejakiego Macieja i zaczęła go zapraszać do domu
Od początku uważnie go obserwowałem, zastanawiając się, czy będzie dobrym ojczymem dla Kamy. Uznałem w końcu, że chyba nie jest taki zły, chociaż wiedziałem, że próbuje nakłonić swoją dziewczynę, by się mnie pozbyła. No cóż, moja powierzchowność nie zawsze od razu przysparza mi sympatii, ale jeśli się postaram – a pracodawczyni mnie o to stanowczo poprosiła – naprawdę można się do mnie przekonać.
Mimo wszystko potrafię się uśmiechać, a kiedy zaczynam mówić o kwiatach, widzę, jak ludzie się rozluźniają. Ten Maciej nie był wyjątkiem. Przekonał się do mnie, chociaż ja zawsze uważałem go za faceta bez jaj i charakteru. Pani Marcelinie chyba jednak taki miękki typ odpowiadał, więc go tolerowałem. Czasami przychodził z synem, chłopakiem dwa lata starszym od naszej dziewczynki. O ile nawet do pewnego stopnia lubiłem ojca, o tyle ten dzieciak irytował mnie na potęgę.
– I co z różami, panie Grzegorzu? – zapytała pani Marcelina, przyglądając się żółknącym listkom. – Da się je uratować?
– Niech się pani nie martwi – uspokoiłem ją. – To grzyb, ale już mam na niego zabójczy preparat. Na każdego mocarza znajdzie się większy mocarz, nie ma niepokonanych, wiem coś o tym – mrugnąłem.
– To świetnie – ucieszyła się i spojrzała na mnie rozbawiona.
Wiedziałem, że nigdy się mnie nie bała, więc mogłem sobie tak z nią żartować.
– Muszę wracać do domu. Przyjęcie za dwie godziny, dobrze, że tort wczoraj dojechał. Przy okazji, piękne te kwiaty, które pan ściął dla Kamusi. Dziękuję.
To było przyjęcie z okazji czternastych urodzin Kamili
Pogoda była przepiękna, więc pani Marcelina zdecydowała się na garden party. Maciej i jego syn Kacper mieszkali już u nas od kilku miesięcy, więc czuli się współgospodarzami. No, przynajmniej Maciej, bo organizował noszenie krzeseł, odbierał catering i generalnie czuł się panem tego domu. Kacper pełnił raczej rolę błąkającego się po posiadłości złego ducha. Ten chłopak mieszkał raz z matką, raz z ojcem i wiedziałem, że wszyscy tym usiłują usprawiedliwić jego złe zachowanie. Ale prawda o nim była taka, że był po prostu niewychowanym gówniarzem, który nie szanował nikogo i niczego, a tatuś pozwalał mu na wszystko. Pewnie, żeby w oczach synalka uchodzić za fajnego ojczulka. Znałem takich chłopaków. Z żadnego nic dobrego nie wyrosło.
Do mnie młody też usiłował być arogancki i złośliwy, chociaż – na miły Bóg! – kiepsko to świadczyło o jego inteligencji i instynkcie samozachowawczym. Ale może po prostu wierzył, że skoro ojciec na wszystko mu pozwala, to naprawdę każda rzecz mu ujdzie na sucho.
– Na pierwszym piętrze kibel się zapchał – rzucił do mnie kiedyś, nawet bez „dzień dobry”.
– Tak? I co? – zapytałem, prostując się znad rabatki.
Przewyższałem go o dobre dwadzieścia centymetrów, ale smarkacz nadal zgrywał twardziela.
– Nico. Mówię, żeby pan naprawił, bo muszę biegać na dół, k…, no.
Zacisnąłem zęby, słysząc taki wulgarny język od nastolatka. Dość się takiego w życiu nasłuchałem, żeby musieć to znosić od dzieciaka.
– Czy twój ojciec wie, jak się wyrażasz? – zapytałem.
– A co panu do tego? – warknął. – Niech się pan lepiej tym kiblem zajmie, bo gówno zaraz wypłynie.
„Już wypłynęło i stoi przede mną” – miałem ochotę odpowiedzieć, ale zmilczałem. Nie znosiłem gówniarza, ale pracowałem dla pani Marceliny, a ona prosiła, żebym uprzejmie traktował „nowych członków rodziny”, czyli Macieja i tego chłystka. Ale widziałem, że i ona ma problemy z chłopakiem. Raz wpadła na mnie, kiedy wychodziłem z wiaty śmietnikowej. Nigdy sama nie wynosiła śmieci. Tym razem trzymała w ręce pękaty czarny worek.
– Pani Marcelino! Pani mi to da! – wykrzyknąłem i chciałem wyjąć jej śmieci z rąk.
Zrobiła zakłopotaną minę, jakbym przyłapał ją na gorącym uczynku.
– Pani Kasia będzie dopiero jutro – wyjaśniła z pewnym zażenowaniem. – Kacper miał to wynieść, prosiłam go, ale…
Zrozumiałem. Domyśliłem się, że młodzieniec odmówił pomocy w domu i to pewnie w mało uprzejmych słowach. Nie podobało mi się to. Mieszkał tu za darmo, a za gościnność odpłacał chamstwem i niewdzięcznością. Zapytałem niby mimochodem, jak chłopakowi się u nas mieszka i czy jest zadowolony. Przez ładną twarz pani Marceliny przebiegł skurcz.
– On jest zadowolony – mruknęła.
– To na pewno.
Nie drążyłem, ale wyczułem, że coś jest nie tak. Szybko zaczęło się okazywać, co. Otóż Kacper nie tylko nie pomagał w domu, ignorował polecenia dorosłych, pyskował, był butny i krnąbrny.
Najgorsze było to, że był złośliwy wobec Kamy
Po pierwsze, nigdy nie zrobił najmniejszego wysiłku, żeby chociaż witać się w języku migowym. Po prostu mówił do niej z bezczelnym uśmieszkiem i oczekiwał, że przeczyta to z ruchu jego warg.
– To mit – „powiedziała” mi kiedyś Kama, oczywiście na migi. – Możemy zrozumieć góra sześćdziesiąt procent z ruchu warg, o ile ktoś mówi wolno i wyraźnie. I nie każdy niesłyszący to potrafi. A kiedy on do mnie mówi, specjalnie prawie nie porusza ustami… Nigdy nie wiem, czego chce… Czuję się przez to jak idiotka…
Wyglądało jednak na to, że nikt nie potrafi zdyscyplinować chłopaka. Całe szczęście, że każde dwa tygodnie w miesiącu spędzał ze swoją matką. Szkoda tylko, że wracał od niej jeszcze bardziej wredny i złośliwy. Nie miałem wątpliwości, że mamusi podoba się jego wstrętne zachowanie względem nowej partnerki ojca i jej córki.
W dniu swojego przyjęcia urodzinowego Kama powinna być szczęśliwa i beztroska. Dlatego aż mną zatrzęsło, kiedy zobaczyłem, jak pochlipuje w rogu sofy w holu.
– Hej. Co jest, księżniczko? – zamigałem do niej. – Zaraz przyjdą goście, a ty siedzisz i płaczesz?
– Nic mi nie jest – odmigała.
– To Kacper, tak? – przeliterowałem jego imię, marszcząc brwi.
Pokręciła głową, ale wtedy usłyszałem jego głos na szczycie schodów.
– … urodziny tej deb***… – dobiegło do mnie i odruchowo spojrzałem z przestrachem na Kamę.
Ale ona oczywiście tego nie słyszała, sprawdzała coś w telefonie.
– Piep**** głucha kretynka, wszystko się kręci wokół niej – mówił dalej do kogoś Kacper. – Nie dam rady się wyrwać, ojciec chce, żebym tu siedział i bawił gości jak tresowany pawian, bo inaczej jej stara nas wyj*** z domu. A tu, rozumiesz, mamy niezłe waruneczki he, he!
Zagotowało się we mnie. Jak dobrze, że Kama tego nie słyszała! Dopiero podczas przyjęcia, które obserwowałem z okna kuchni, dowiedziałem się, co się stało. Powiedziała mi pani Kasia, kobieta, która prowadziła pani Marcelinie dom. Ona też kochała Kamę i szanowała jej matkę. I jej nie w smak była obecność aroganckiego młodzieńca, który traktował ją jak służącą.
Chodziło o tort lodowy, który od wczoraj stał w zamrażarce. Piękny, robiony na zamówienie tort z różnych smaków lodów, z kunsztownymi rzeźbami i imieniem Kamili na wierzchu. Ktoś zostawił otwarte drzwiczki zamrażarki i tort się rozpłynął. Pani Marcelina właśnie szalała po mieście szukając nowego. Oczywiście nikt się nie przyznał do winy.
– To on. I jestem pewna, że zrobił to specjalnie – powiedziała pani Kasia. – Drzwiczki same się domykają, on je zepsuł i zablokował! I nikt nie może mu nic zrobić! Ojciec go broni mówiąc, że nie ma dowodów, a pani Marcelina kocha pana Macieja i przecież ich stąd nie wyrzuci. A cierpi Kamilka!
Tort dojechał późno i nie był z lodów. Pani Marcelina robiła dobrą minę do złej gry, Maciej stawał na rzęsach, żeby zabawić gości, Kama chyba mimo wszystko pozbierała się i całkiem dobrze bawiła. A Kacper się ostentacyjnie nudził. Jego zblazowana mina psuła wszystkim zabawę. W końcu chyba dla świętego spokoju pozwolono mu zaprosić dwóch kolegów. Zobaczyłem ich, kiedy myszkowali po domu, niby to szukając łazienki. Rechotali, pokazując sobie obrazy w holu i robiąc obsceniczne gesty w stronę figurki nimfy na konsolecie.
– Znaleźliście ten kibel? – Kacper przyszedł za nimi. – Lepiej chodźcie do salonu, pokażę wam, co ta stara wariatka trzyma na regale.
Tego już było za wiele. Nie będą tu jakieś typy spod ciemnej gwiazdy chodzić po domu mojej pani Marceliny bez nadzoru! Jeszcze co ukradną albo zniszczą! Bardzo cicho poszedłem za nimi i przyczaiłem się za drzwiami. Miałem wprawę w takich rzeczach. Oczywiście rechotali, przeklinali i obmacywali antyki stojące na półkach. Kacper ich tylko podjudzał, wypowiadając się pogardliwie o właścicielce domu. I wtedy do holu weszła Kama. Musiała zobaczyć sylwetki w salonie, bo tam się skierowała. Biedactwo, nie słyszała tych obrzydliwych rechotów i nic jej nie ostrzegło przed tymi kreaturami.
– O, przyszła moja opóźniona umysłowo siostrzyczka! – gwizdnął Kacper, kiedy przystanęła, skonsternowana obecnością w jej domu wyrośniętych chłopaków, których widziała pierwszy raz na oczy. – Proszę, panowie, poznajcie Kamilę. Przyznacie, że niezła z niej laseczka. Szkoda tylko, że jest totalnym tłumokiem i ani be ani me.
Nie widziałem twarzy Kamy, ale domyśliłem się, że próbuje wyczytać coś z ruch warg „brata”. Może po wyrazie jego twarzy domyśliła się, że mówi coś nieprzyjemnego, może wyczuwała negatywną atmosferę, jaka wobec niej gęstniała. W każdym razie przez szparę w drzwiach widziałem, że drżą jej ramiona. Nic nie rozumiała, biedactwo. Wiedziała, że coś mówią, ale nie wiedziała, co. Chciała wyjść, ale jeden z kolegów Kacpra stanął za nią.
– Faktycznie, niezła – powiedział na cały głos. – Ależ ma tyłeczek!
– Cycki też, widzieliście? – zawtórował mu drugi, kiedy Kamila się odwróciła i spojrzała prosto w bezczelną twarz pierwszego typa.
I tu nie wytrzymałem. Kiedy tylko wszedłem do salonu nastolatkowie umilkli. Podszedłem do Kamy i spojrzałem w jej przestraszone oczy. Już szkliły się od łez. „Idź do gości” – zamigałem. – „Ja muszę tu coś załatwić”.
Wyszła, a ja w krótkich, żołnierskich słowach kazałem się wynosić kolegom Kacpra
– Chyba pan sobie żartuje – zaoponował szczeniak. – To moi kumple! Mój ojciec…
– Twój ojciec porozmawia sobie z tobą później – powiedziałem cicho i groźnie, kładąc mu obie ręce na ramionach. – O molestowaniu nieletniej. Wiecie, że to karalne, prawda? Ona ma czternaście lat!
Ci dwaj natychmiast się zmyli, a ja zostałem z Kacprem sam na sam. Przez długą chwilę byliśmy tam tylko we dwóch. My oraz cień mojej przeszłości. Wspomniałem mu o niej, bo chciałem, żeby dobrze mnie zrozumiał. A gdy już potwierdził, że zrozumiał mój komunikat, zostawiłem go w salonie, wyszedłem i spokojnie udałem się do domu. Liczyłem się z tym, że stracę za to pracę. Brałem pod uwagę nawet możliwość, że ojciec tego nieletniego pajaca poda mnie do sądu i może się to różnie skończyć. Ale mimo to spałem spokojnie. Nie czułem, bym zrobił coś złego. Nie tym razem.
Następnego dnia nic jednak się nie stało. Kacpra nie spotkałem, Maciej był uprzejmy jak zawsze. Pani Marcelina pytała tylko o róże. Przez kilka kolejnych dni jakoś nie wpadałem na chłopaka. Dopiero w sobotę usłyszałem jego imię.
– Nie wie pan, panie Grzegorzu, co się stało podczas przyjęcia Kamili tydzień temu? – zapytała mnie pracodawczyni. – Chodzi mi o Kacpra. Nagle stał się uprzejmy, rozmowny, jakiś taki… pomocny. I zaczął się uczyć migowego. Coś pan wie?
Nabrałem powietrza. Było oczywiste, że ona coś podejrzewa. Może widziała nas przez okno w salonie? A może po prostu wiedziała, że nie potrafiłbym dłużej patrzeć spokojnie, jak ten mały łajdak dręczy naszą Kamę?
– Ucięliśmy sobie męską pogawędkę – odpowiedziałem, bo nie chciałem okłamywać kobiety, którą darzyłem szacunkiem. – Chłopak… hm… musiał usłyszeć pewne rzeczy. Coś mówił o tej rozmowie?
– Absolutnie nic – pokręciła głową. – Ale widziałam go, jak wrócił na przyjęcie, kiedy jego koledzy niemal biegli do bramy. Takiego wyrazu twarzy się nie zapomina. Co mu pan powiedział?
Tym razem musiałem skłamać. Na pewno wolała usłyszeć, że grzecznie poprosiłem, by szanował kobiety w tym domu, niż to, że obiecałem połamać mu nogi, jeśli dowiem się, że którejś z nich zrobił przykrość.
– Posłuchaj, chłopcze – powiedziałem tak naprawdę, i to były najuprzejmiejsze słowa, jakie do niego skierowałem, bo resztę sowicie okrasiłem słownictwem, którego nawet papier by nie przyjął. Po cenzurze brzmiałoby to mniej więcej tak:
– Siedziałem dwadzieścia lat w więzieniu za zabicie jednego faceta, który denerwował mnie dużo mniej niż ty. Kiedy wyszedłem, tylko pani Marcelina i jej mąż chcieli dać mi szansę i zaufali na tyle, że stałem się praktycznie członkiem ich rodziny. Kiedy jej mąż umierał, przysiągłem mu, że będę chronił jego kobiety. Ona jest dla mnie jak córka, a Kamila jak wnuczka, i przysięgam, że nie pozwolę, byś woził się po tym domu ze swoimi przydup***** i okazywał którejś z nich brak szacunku. Więc zapamiętaj, chłopaczku, moje słowa: masz być ideałem pasierba i brata albo słowo ci daję, że spędzisz resztę życia na wózku, choćbym miał za to garować kolejnych dwadzieścia lat.
Cóż, może nie mam podejścia do dzieci i niewiele wiem o bezstresowym wychowaniu, ale fakty są takie, że Kacper nigdy więcej nie zapomniał wynieść śmieci, nauczył się podstaw języka migowego i zachowuje się w domu wzorowo. Obiecałem coś ojcu Kamy i dotrzymałem słowa. Opiekuję się nią i jej mamą. Słowa danego pani Marcelinie też dotrzymałem. Uratowałem jej róże; dziś są zdrowe i piękne. Może i jestem wytatuowanym, pokrytym więziennymi bliznami mordercą, ale nikt nie powie, że nie dotrzymuję obietnic. I dbam o to, by Kacper także o tym nie zapomniał.
Czytaj także:
Moja narzeczona jeździ na wózku. To dlatego matka nie chce naszego ślubu
Moja żona miała obsesję na punkcie wagi. Nawet w ciąży się głodziła
Nieodpowiedzialny tatuś zostawił dziecko samo przed sklepem. Doszło do tragedii