Jest noc, siedzę na podłodze okryta szczelnie kocem w kącie pokoju i piszę list do was. Moja młodsza córeczka śpi smacznie w łóżku, o którego bok się opieram. Sześcioletni synek pochrapuje na wąskim tapczanie. Najstarszej, trzynastoletniej córki z nami nie ma. Zostawiłam ją u mojej mamy, nie chcąc, żeby po tym wszystkim, co przeżyła, musiała jeszcze zmienić szkołę, zostawić koleżanki i kolegów, nauczycieli…
– Mamuś, o mnie się nie martw. Obiecuję, że będę miała same szóstki na świadectwie – zapewniła mnie Monisia.
– Walcz, Ewuś, nie odpuszczaj – powiedziała mama, powstrzymując łzy. – Mnie zabrakło odwagi, ale ty jesteś inna!
Poczułam w dłoni zwitek papieru. Chciałam sprawdzić, jednak mnie powstrzymała.
– Przydadzą ci się – szepnęła i pocałowała mnie w policzek.
Schowałam zawiniątko do kieszeni. Wyjęłam je dopiero w pociągu, kiedy Mateusz i Ola zasnęli zmęczeni. 200 złotych – ścisnęło mnie w gardle. Emerytura mojej mamy to zaledwie 1200 złotych, a te 200 to tydzień życia.
Dwie godziny później rozpakowywałam nasze torby w pokoju, który przydzielono nam w domu dla kobiet ofiar przemocy, w którym wciąż przebywamy. Właśnie w tym pokoju tuż przed północą piszę ten list – wyraz rozpaczy.
Po alkoholu stawał się agresywny
Po trzynastu latach uciekłam od męża alkoholika, który znęcał się nade mną. Pewnie dalej znosiłabym jego razy, gdyby tamtego zimowego wieczoru nie wszedł do domu pijany z siekierą w dłoni. Bez słowa minął Monisię odrabiającą lekcje przy stole w kuchni i poszedł prosto do naszej sypialni.
– Ewka! – zawołał.
Monika gwałtownie drgnęła nad zeszytem, mnie z przerażenia o mało kubek nie wypadł z ręki, ale udałam przed córką, że nic się nie stało, i poszłam do niego. Wiedziałam, że pozostała nasza dwójka bawi się w pokoju obok, a tak naprawdę pilnie nasłuchuje, co teraz będzie działo się za ścianą.
– Widzisz, co to jest? – zapytał mąż, a ja w milczeniu skinęłam głową na znak, że owszem, widzę. – Tym cię zarąbię, jeśli jeszcze raz mi się postawisz. Nie potrzebuję hardej baby w domu, tylko posłusznej! – ryknął, rzucając siekierę pod łóżko. – No dalej, szybko kładź dzieciaki spać i chodź tu, do mnie – i zwalił się na posłanie.
Oczywiście mogłam go zabić, pójść do więzienia i w ten sposób skazać dzieci na wiele lat życia bez rodziców. Wybrałam to drugie: czujnie odczekałam, aż zaśnie zmęczony wyżywaniem się na mnie. Później wstałam i najciszej, jak umiałam, ubrałam się, obudziłam dzieci, wrzuciłam do toreb najpotrzebniejsze rzeczy i uciekłam prosto do mamy.
Trzynaście lat znosiłam bicie i upokarzanie. Dzisiaj, kiedy zastanawiam się nad swoim życiem, myślę, że to z powodu taty, który nigdy nie szanował kobiet, a jak na złość miał dwie córki. Drwił z nas przy byle okazji. Szydził i poniżał nawet przy gościach. Mówił, że jesteśmy beznadziejne. Do niczego się nie nadajemy. Żony będą z nas marne.
Chciałam wyrwać się z tego naszego domowego piekła. Poznałam Edka, zakochałam się i szybko zaszłam w ciążę. Mama rozpaczała. Ku mojemu zaskoczeniu zaproponowała, żebym usunęła ciążę, nie mówiąc nic Edkowi. Już wtedy uważała, że mój chłopak zbyt często zagląda do kieliszka, a po alkoholu staje się wulgarny. Jej zdaniem nie powinnam niszczyć sobie życia u boku kogoś takiego.
Oburzona propozycją mamy wyprowadziłam się z domu i zamieszkałam z moim chłopakiem. Pobraliśmy się tuż przed narodzinami Monisi. Nie powiem, żebym nie widziała jego nałogu, ale w swojej naiwności sądziłam, że po ślubie i narodzinach dziecka mój mąż się zmieni, zapomni o piciu. Szybko jednak przekonałam się, jaka byłam głupia, bo kiedy urodziło się nam dziecko, Edek rozpił się na dobre. Teraz już nie musiał się pilnować ani udawać zakochanego – byłam jego.
Po alkoholu często wykrzykiwał, że zniszczyłam mu życie, szturchał, szydził ze mnie jako gospodyni. Zdarzało się, że wściekły rzucał talerzem zupy o podłogę i wrzeszczał, że takich pomyj nie da się jeść, po czym, trzaskając drzwiami, wychodził do teściowej albo kolegów. Nikomu nie wspominałam o tym, co się dzieje w naszym domu. Teściowa nigdy za mną nie przepadała, na pomoc rodziców nie mogłam liczyć, koleżanek nie miałam, a sąsiadki… Mogę powiedzieć tylko tyle, że moja historia nie jest wyjątkiem.
Nie poniósł żadnej kary!
Kiedy byłam w ciąży z Mateuszem, Edek po raz pierwszy mnie uderzył. Z krzykiem, że wcale nie chce kolejnego bachora, bił mnie pięściami po twarzy, ramionach i brzuchu, a kiedy upadłam, kopał po nogach i głowie. Ocknęłam się nad ranem, obolała i zakrwawiona wezwałam policję. Pierwszy raz ośmieliłam się prosić o pomoc tylko dlatego, że bardzo się bałam o dziecko.
Edek spał w sypialni, gdy przyjechał funkcjonariusz – jego kuzyn. Niewiele mówiąc, zawiózł mnie do przychodni, a po powrocie odpowiednio zwyzywał męża, jednak niczego więcej nie zrobił. Nie odnotował zgłoszenia w aktach, nie wspomniał o żadnej „Niebieskiej karcie” dla ofiar przemocy domowej. Nakazał Edkowi się poprawić, bo w przeciwnym wypadku żebra mu porachuje, i tyle – wyszedł, zostawiając nas samych. Bałam się gniewu męża, a ten, wystraszony, przygotował mi nawet śniadanie, mrucząc jedynie pod nosem, że jestem głupia.
Po tym doświadczeniu długo nie wzywałam policji, bo i po co, skoro wszyscy tam się znali. Część funkcjonariuszy to była albo nasza rodzina, albo koledzy Edka ze szkoły. Dodam, że Mateusz urodził się duży i zdrowy, ale Edek i tak nie mógł znieść jego widoku. Coraz więcej pił i coraz częściej wpadał w alkoholowe ciągi, przez co wreszcie stracił pracę. Znikał z domu na tydzień lub dwa, potem wracał i urządzał awantury.
Nie powiem, dzieci nigdy nie uderzył. Może dlatego, że traktował je jak powietrze. Któregoś razu wykrzyczał mi, że nigdy by się ze mną nie ożenił, gdyby nie mój brzuch. Mój – bo to ja wszystkiemu byłam winna. Nie odeszłam, nie miałam dokąd pójść, jednak policję wzywałam coraz częściej. Czasami przyjeżdżali i zabierali męża do izby wytrzeźwień, co w sumie nic mi nie dawało, a jeszcze bardziej obciążało nasz budżet domowy rachunkami za jego pobyt. Czasem nie przyjeżdżali wcale, żeby się nie mieszać w rodzinne sprzeczki.
Dopiero po kilku latach awantur i bicia młoda policjantka założyła mi „Niebieską kartę”. Niewiele to w moim życiu zmieniło, bo papiery wypełnia się miesiącami, a żyć przecież trzeba codziennie.
Kiedy uciekłam, mój ojciec już nie żył, mogłam więc schronić się na chwilę u mamy. Po miesiącu stwierdziłam jednak, że 26 metrów kwadratowych to żadne miejsce dla mnie, trójki dzieci i mojej schorowanej mamy. Po raz pierwszy w życiu poszłam więc do opieki społecznej i poprosiłam o pomoc. Tam dowiedziałam się, że to nie ja powinnam błąkać się z dziećmi po mieście, tylko mój mąż, bo jego jako sprawcę przemocy należałoby usunąć z domu.
Z pomocą urzędniczek wystarałam się o dom dla kobiet ofiar przemocy i tutaj zamieszkałam z dwójką młodszych dzieci. W tym czasie złożyłam papiery rozwodowe oraz wniosek o usunięcie męża z naszego domu, choć to policja lub prokurator powinni się o to natychmiast postarać. Ale i to okazało się zbyt trudne dla naszego wymiaru sprawiedliwości. Sąd długo się zastanawiał, co zrobić z moim mężem. Bo ten nigdy nie był karany za przemoc wobec mnie, nie miał dochodów, szła zima, więc nawet nie można go było eksmitować, nie zapewniając mu godnych warunków.
Siedem miesięcy później zmieniono sędziego w naszej sprawie, ponieważ nasz awansował, a nowa pani sędzia nakazała mężowi natychmiast opuścić dom. Tamtej nocy nie mogłam spać ze szczęścia, że wreszcie odzyskam dach nad głową, a dzieci spokój. Nad ranem ze snu wyrwał mnie telefon sąsiadki. Płonął mój dom. Strażacy uznali, że mąż zasnął pijany z papierosem w ręku. Nigdy się chyba nie dowiem, jak było naprawdę. Straciłam nadzieję i wszystko, co miałam.
Z mojego życia ostały się zgliszcza i nawet nie ma czego tutaj dzielić. Mąż trafił do szpitala, a z niego do noclegowni. Nie interesuje się nami, nie pomaga, nie odwiedza. Pani sędzia, kierowana jakimś niewytłumaczalnym odruchem, nie zasądziła alimentów, bo „jak od człowieka żyjącego na granicy ubóstwa wymagać jakichkolwiek pieniędzy?”. Edek nie poniósł żadnej kary za znęcanie się nade mną ani za zniszczenie domu.
Na dzieci nie płaci, jest wolny, żyje jakby był kawalerem, a ja muszę codziennie zastanawiać się, za co wykarmić i ubrać dzieci. Uciekając przed mężem i potem szukając schronienia, musiałam się wyprowadzić z naszej miejscowości. Straciłam pracę, bo szef uznał, że nie chce kobiety z kłopotami, która będzie dojeżdżać do firmy dwadzieścia kilometrów w jedną stronę.
Zostałam z dodatkiem socjalnym na dzieci, w miejscu, w którym nigdy nie powinniśmy się znaleźć. W ośrodku pełno jest kobiet, które zbyt pochopnie angażują się w kolejne związki z mężczyznami podobnymi do ich mężów. Dochodzi tu do awantur, kręci się tutaj dużo dziwnych gości. To nie miejsce dla dzieci, tylko dokąd mam z nimi pójść i za co żyć?
Gdyby ktoś pomógł mi wcześniej, wciąż miałabym dom i pracę. Jednak zarówno sądy, jak i policja pozbawiły mnie złudzeń oraz poczucia bezpieczeństwa. Jak mam teraz żyć? Ja, ofiara przemocy, która powinna być chroniona przez własne państwo?
Czytaj także:
„Gdy usłyszałem diagnozę, rodzice Ani chcieli się mnie pozbyć. Uznali, że chory mężczyzna nie jest wart ich córeczki”
„Przyjaciółka na łożu śmierci poprosiła, bym zajęła się jej rodziną. Spełniłam obietnicę i po 2 latach poślubiłam jej męża”
„Rzuciłam pracę kelnerki, by obsługiwać bogatych biznesmenów. W jedną noc zarabiam więcej niż przez miesiąc w knajpie”