Kwestią czasu było więc wydanie książki o przygodach kota Simona i samego Simona. Czy jednak papierowa wersja filmików o sympatycznym, acz trochę niezgrabnym kocie, nie odjęła czegoś z uroku charakterystycznego „miau”, jakie towarzyszy nam podczas każdego wideo?
Wygląda jednak na to, że nie. Przyznam, że do książki „Kot Simona. Sam o sobie” Simona Tofielda (wydawnictwo W.A.B.) podchodziłam sceptycznie i wręcz z kocią ostrożnością: albo czeka mnie totalna klapa, bo właśnie cały urok filmów tkwił właśnie w ich „filmowości” i tym charakterystycznym miauknięciu, które oznacza i rozdzieranie wrażliwego serca każdego kociarza, i prześcieradła czy zasłony w domu Simona, albo miłe zaskoczenie. Padło na to drugie, bo okazało się, że cały ten charakterystyczny klimat Simone'owych filmików broni się także na bezgłośnym papierze książkowym – i na dodatek buduje własny, równie niezapomniany. Ale od początku.
Skąd się wziął kot Simona i pomysł na to, by o nim zrobić animacje? Geneza pomysłu narodziła się w głowie Simona Tofielda, z zawodu rysownika i reżysera, właściciela pewnych dość niezgrabnych, mających lekką nadwagę i ogólnie „pomysłowych” (w sensie: demolujących wszystko, co napotkały na swojej drodze – całkiem przypadkiem i całkiem nie po kociemu, czyli z charakterystyczną dla kotów nieumiejętnością demolowania niczego) czterech kotów. Tofield stwierdził, że jego ulubieńcy to całkowita antyteza kociej elegancji, skrytości, zdystansowania do każdego przejawu ludzkiej działalności, tajemniczości i subtelności, z jaką rodzi się każdy kot. A przynajmniej z jaką powinien według ludzi zafascynowanych miauczącymi futrzakami. Tofield, bogaty w wieloletnie obserwacje swoich pupilów, postanowił zedrzeć, a może bardziej podnieść klapki bezgranicznej fascynacji tym kociarzom i opisał w charakterystycznej dla siebie malarskiej kresce te zdarzenia czy rzeczy powstałe z szalonej, nieeleganckiej kociej inicjatywy, o których zazwyczaj się nie mówi. Bo przecież koty to magia, dostojność i spokój, a przede wszystkim – inteligencja, która przewyższa przymioty intelektualne kociego właściciela. Kot z łaski swojej zje lub wygrymasi to, co znajdzie w swojej miseczce, da się pogłaskać tylko wtedy, gdy ma na to ochotę (inaczej pokaże ostre pazury, którymi potraktuje niewłaściwie zachowującego się ludzkiego fascynata kocim futerkiem), wyjdzie na dwór tylko wtedy, gdy ma taki kaprys, obrazi się wtedy, gdy ma na to ochotę i zniknie z oczu domowników w najmniej oczekiwanym momencie.
I temu kociemu zapadaniu się pod ziemię Tofield postanowił bardziej się przyjrzeć, udowadniając, że właśnie wtedy dzieje się najwięcej ciekawych i najbardziej nieeleganckich i pełnych twórczej kociej inwencji. Znikający nam sprzed oczu kot to jednym słowem katastrofa – bo nie dość, że nie mamy nad nim władzy nawet wtedy, gdy śpiący, miauczący indywidualista leży na naszych kolanach i mruczy (bo mruczy tylko dlatego, że tak chce), to gdy nie jest widoczny na horyzoncie, możemy zacząć się obawiać o nasze drogie wazy, doniczki z kwiatkami, drobiazgi na toaletce, dywany i inne, bardzo wartościowe dla nas rzeczy. Bo kot wtedy potrafi zrobić wszystko, byleby osiągnąć cel: a to złapać muchę, która bzyczy mu przed nosem (w rolach głównych podczas pościgu za owadem występują: stłuczony wazon, podarte poduszki, przewrócone lampki i kubki z kawą), a to ma ochotę zwyczajnie wejść do jakiegoś pokoju, choć klamka usilnie opiera się ich urokowi i wadze kociego ciała, jaką na niej zawieszają (tutaj istotny jest udział wszelkich ogrodowych krasnali, ogromnych donic z kwiatami i rzucania się pazurkami na szklane drzwi). A nawet jeśli postanowi pokazać swe prawdziwe, zdeterminowane w osiągnięciu swego kociego celu oblicze, to tym bardziej trzeba się mieć na baczności, bo głównymi akcesoriami, jakie pomogą kotu zdobyć upragnione „coś”, mogą okazać się nasze oczy, kończyny, brzuch i wcale nie muszą wyjść z tej konfrontacji cało...
Tego dnia, gdy Simon Tofield dostał „kociego objawienia”, jeden z jego pupilów postanowił trochę mu poprzeszkadzać w pracy. Jess, bo tak się nazywał kociak, który zajął tego dnia jego uwagę, zaczął po nim skakać i przeszkadzać na tyle sposobów, ile potrafił, a miał ich w zanadrzu swego kociego umysłu naprawdę dużo. I Simon wpadł na pomysł, że to byłby świetny motyw na jakąś animowaną historyjkę – o Jessie, który skacze po łóżku, w którym śpi jego właściciel, czyli Simon. Stąd wziął się pierwszy filmik pt. „Cat Man Do” traktujący o głodnym i tym samym bardzo zdeterminowanym kocie, który za wszelką cenę pragnie obudzić swojego pana, by ten uzupełnił jego pustą miseczkę w pyszne, kocie smakołyki.
Simon's Cat
|
Simon's Cat - Cat Man Do |
Potem poszło jak z płatka, bo zdarzeń, w których brały udział wszystkie koty Tofielda i różne domowe sprzęty, było tak dużo, że Tofield, dopiero teraz odkrywający zabawną, ciemną stronę niezdarnej kociej natury co rusz siadał do biurka i rysował kolejne historyjki. I sam postanowił też podkładać dźwięki kociej mowy, czyli to charakterystyczne mruczenie i miauczenie, jakim obdarza swego właściciela rysunkowy kociak. Rysownik jest przekonany o tym, że najlepsze historie biorą się z prawdziwego życia, a książka pozwoliła mu zawrzeć o wiele więcej historii czy pojedynczych obrazków z życia niż w filmikach, które czasem wymagają bardziej rozbudowanej fabuły, a na kartach komiksu na jednej stronie można ukazać masę emocji i humoru za pomocą nieruchomych kresek, co zresztą bardzo wyraźnie widać, bo ta prostota i komizm komiksowych pasków broni się bez miauknięć Simonowego kota, a on sam pokazuje w tym wydaniu jeszcze więcej swoich zabawnych wcieleń nie tylko w domu, ale także w ogrodzie, wśród ptasich „przyjaciół”, nad stawem, na drzewie... to trzeba zwyczajnie przeczytać. Lub raczej pooglądać – ubaw, identyczny jak ten, który towarzyszy nam podczas oglądania Youtube'owych filmików, gwarantowany, a do lektury wraca się co rusz, gdy jest nam potrzebne kocie, humorystyczne spojrzenie na świat.
Simon Tofield nie zdawał sobie sprawy, że jego rysunkowy kot zdobędzie tak ogromną popularność, a nawet nagrody: Nagrodę YouTube „Blockbuster” 2008 – wyróżnienie dla najlepszej komedii British Animation Awards 2008 oraz Prix Animation na międzynarodowym festiwalu Tres Courts 2008. Książka jest więc ukoronowaniem jego starań przybliżenia miauczącej natury naszych ulubieńców, ale nie znaczy to, że Tofield nie będzie dalej rysował – w końcu ma w domu cztery koty, z których każdy przy dobrych wiatrach dożyje nawet dwudziestu kilku lat (a ponoć, więc materiałów na kolejne historyjki może mieć jeszcze przez długi czas. Podobnie zresztą jak zdemolowanych mebli, nieprzespanych nocy i zadrapań... ale czego nie robi się dla popularyzacji kociej sprawy.
Książka "Kot Simona. Sam o sobie" Simona Tofielda (Wydawnictwo W.A.B) jest do nabycia w sklepie internetowym wydawnictwa tutaj.
Fot. Simonscat.com
Magdalena Mania