Niewiele seriali tak wstrząsnęło światem telewizji, jak „Gra o tron”. Choć tego, że trup będzie ścielił się gęsto spodziewał się każdy, kto przeczytał wcześniej książki, brutalna i dosadna do granic możliwości stylistyka serialu zaskoczyła wszystkich. Slasherowe sceny przemocy i erotyzm zahaczający o miękką pornografię nie pozostawiały wątpliwości, że serial dedykowany jest wyłącznie dorosłym widzom. Wyjątkowo obrazowe sceny takie jak Krwawe Gody czy pojedynek Oberyna Martella z Górą, na długo pozostawiały dyskomfort i nie dawały o sobie łatwo zapomnieć. A jednak widzowie pokazu przedpremierowego „Rodu smoka”, w pełni gotowi na takie widoki, kilkukrotnie odwracali wzrok z przerażenia.
„Ród smoka” bez samowoli HBO
Chociaż od początku było jasne, że nowy tytuł z uniwersum „Gry o tron” nie ma szansy być kasowym fiaskiem, poziom ekscytacji fanów był przez długi czas dość umiarkowany. I ciężko się dziwić. Po kompletnej klapie, którą okazał się być ostatni, niesamowicie wyczekiwany sezon „Gry o tron”, fani stracili wiarę w zatrudnianych przez HBO scenarzystów. Na ich usprawiedliwienie, stali oni przed wyjątkowo ciężkim (choć nie niemożliwym, przy takich zasobach finansowych) wyzwaniem. Musieli samodzielnie wykreować fabułę i spektakularnie zakończyć historię, której sami nie wymyślili. Choć George R.R. Martin początkowo zapewniał, że przynajmniej szósta z siedmiu części całej sagi zostanie opublikowana przed zakończeniem serialu, dziś, 11 lat po premierze „Tańca ze smokami” i 3 lata po finale serialu, nowej książki nadal nie ma.
W efekcie, pospieszony i spłycony sezon 8. zebrał miażdżące recenzje i zniweczył opinię o serialu, który zupełnie zasłużenie zyskał miano fenomenu telewizji, zgarnął ponad 300 prestiżowych nominacji i 124 statuetki. Nie da się ukryć: George R.R. Martin ma ten problem, że cierpi na najbardziej publiczny przypadek literackiej blokady na świecie. Gdy zapowiedziano dwa tomy „Ognia i krwi”, niektórzy zarzucali mu prokrastynację i nastawienie na zysk. Rozgoryczeni fani oburzali się w sieci, że, zamiast wziąć się do roboty nad zakończeniem swojej bestsellerowej sagi, rozmienia się na drobne. Słuszna krytyka? Nie do końca, bo nowa książka okazała się być dla „Sagi Lodu i Ognia” tym, czym „Silmarillion” był dla „Władcy pierścieni”. Posłużyła także za inspirację i materiał do nowego serialu, który, tym razem, nie wymaga wielkiej samowoli scenarzystów.
Czy warto obejrzeć „Ród smoka”?
Już po samym zwiastunie wiemy, że fabuła nowego serialu krążyć będzie wokół kwestii sukcesji Viserysa Targaryena, rządzącego Westeros niecałe 200 lat przed narodzinami Daenerys Targaryen znanej z „Gry o tron”. Wojna domowa, którą zapoczątkował spór dotyczący dziedziczenia Żelaznego Tronu, zwana Tańcem Smoków, będzie główną osią fabularną pierwszego sezonu „Rodu smoka” – a później prawdopodobnie kolejnych, choć nie zostały jeszcze oficjalnie zapowiedziane.
Już w pierwszym odcinku można zauważyć, że „Ród smoka” dorównuje, a może nawet przewyższa brutalnością „Grę o tron”. Choć krwawe sceny nie są zaskoczeniem dla nikogo, kto oglądał poprzedni serial, nowy nie pozostawia złudzeń, że, na czas trwania seansu, dzieci należy odesłać w najdalszy zakątek domu. A najlepiej do dziadków.
Jednak pierwsze, co zwraca uwagę (pomijając kwestie naturalistycznej, niekomfortowej w odbiorze przemocy) to piorunujące występy wyjątkowo dobrze osadzonych Matta Smitha („The Crown”, „Doktor Who”) w roli Daemona Targaryena i jeszcze mało znanej Milly Alcock w roli młodej Rhaenyry Targaryen.
Po zaledwie kilku scenach z udziałem Smitha można śmiało stwierdzić, że będzie aktorskim fenomenem tego tytułu - tak, jak regularnie obsypywany nagrodami Peter Dinklage w „Grze o tron”. Jak już kilkukrotnie udowodnił, doskonale czuje się w rolach postaci aroganckich, przepełnionych frustracją i narastającą, niespełnioną ambicją. Taki jest właśnie jego książę Daemon, o którym już teraz można powiedzieć, że będzie najbardziej barwną i wyrazistą postacią całego serialu.
Rola Smitha obrazuje także jaką funkcję ma właściwie spełniać „Ród smoka”: zbudować z krwi i kości bohaterów znanych dotychczas nie z fabuły, ale jedynie z dość suchych, kronikarskich relacji, bo właśnie w takiej formie napisane są obydwa tomy „Ognia i krwi”. Nawet wcześniej wspomniana brutalność ma tu jakiś cel: stale przypomina, może tym razem jeszcze bardziej dobitnie niż w przypadku „Gry o tron”, że Westeros to miejsce okrutne i zimne, w którym nawet najbliższa ci osoba, dla władzy, jest gotowa wbić sztylet w serce.
Warto podkreślić, że choć i wcześniej fabuła wiernie oddawała quasi-średniowieczną dynamikę społeczną wraz z jej rolami, Siedem Królestw z „Rodu smoka” to jeszcze bardziej jaskrawa metafora patriarchatu, na którą dziś patrzy się z równym dyskomfortem, co na krwawą dekapitację dezertera.
Nie jest wielkim zaskoczeniem, że kostiumy, scenografia i cała realizacja techniczna serialu stoją na najwyższym poziomie. Jednak w połączeniu z wyżej wymienionymi zabiegami, rozbudowaną (po raz pierwszy w uniwersum) psychologią niektórych postaci i doskonałą grą aktorską, napawają przekonaniem, że „Ród smoka” to serial, na który warto było czekać.
Pierwszy odcinek „Rodu smoka” zadebiutuje na HBO Max już w noc z niedzieli na poniedziałek 22 sierpnia.
Czytaj też:
Szał na „Bridgertonów”. Jakie gadżety kupują fani serialu?
„Stranger Things 4”: slasher nie dla dzieci [recenzja]
„Obi-Wan Kenobi”: powrót, na który czekali fani [recenzja]