„Stranger Things”, tak jak wiele innych produkcji opartych na młodej obsadzie, dojrzewa i poważnieje wraz z aktorami. Serial, który na początku był sci-fi thrillerem z nieco bajkowymi potworami, w najnowszym sezonie stał się pełnoprawnym horrorem z elementami slashera. Jest znacznie bardziej krwawo i mrocznie. Ale, na szczęście dla fanów, których oczekiwania sięgają zenitu po kilkuletniej przerwie pomiędzy sezonami, jest bardzo dobrze.
Koniec małomiasteczkowego uroku
Chociaż „Stranger Things” do granic możliwości wylansowało fikcyjne, kameralne miasteczko Hawkins, którego popkulturowa gwiazda rozbłysła niemalże do poziomu wiedźmowego Salem, w nowym sezonie zaledwie ułamek akcji rozgrywa się na znanych z poprzednich odcinków uliczkach. Jednak tym razem bohaterowie, ponownie podzieleni na teamy rozwiązujące dane fragmenty układanki, rozrzuceni zostają od Kalifornii aż po Kamczatkę.
Ta „światowość” nie wychodzi fabule ani na dobre, ani na złe. Idealnie poprowadzona, sprawiłaby, że każdy z równoległych wątków pozostawiałby po swojej scenie pewien niedosyt i budził dalszą ciekawość. Choć na początku suspens rośnie dość symetrycznie, z każdym kolejnym odcinkiem staje się jasne, że najciekawszym wątkiem pozostaje ten poprowadzony właśnie w Hawkins.
Tym razem nie ma tu jednak zbyt dużo miejsca na małomiasteczkowe, „ejtisowe” niuanse, które tworzyły czar poprzednich sezonów. Bohaterowie nie mają też już czasu na bycie nastolatkami, a problemy sercowe czy towarzyskie, przewijające się w poprzednich częściach, po pierwszym odcinku schodzą zdecydowanie na dalszy plan.
Tik, tok...
Generalnie, twórcy nie ukrywają, że ilość pozostałej do opowiedzenia historii mocno depcze im po piętach, a czas przed kamerą wolą wykorzystać na konkretną akcję, niż budujące klimat tło. Autoironicznie umieszczają więc w nowych odcinkach tykający zegar, zwiastujący wśród bohaterów śmiertelną klątwę.
Bynajmniej nie znaczy to jednak, że kończą im się pomysły i odcinają kupony od poprzednich sezonów. Zamiast poganiać fabułę i po łebkach lecieć do zakończenia, rozciągają odcinki do ponad godziny, z kulminacyjnym, siódmym trwającym aż 96 minut – a to nadal nie koniec sezonu, bo dwa ostatnie epizody „ST4” będą miały swoją premierę dopiero 1 lipca.
Przypomnijmy, że już w lutym bracia Duffer poinformowali, że całą fabułę zmieszczą dopiero w pięciu sezonach, tak więc nawet ostatni odcinek serii, który obejrzymy dopiero za miesiąc, nie będzie jeszcze wyczekiwanym finałem kończącym historię.
Niezależnie od tła, nastroju i obszerności odcinków, najważniejsza jest jednak odpowiedź na konkretne pytanie: czy „Stranger Things 4” dorównuje swoim poprzednikom? Jak najbardziej tak. Chociaż wydawać by się mogło, że odkopywanie nowej odmiany potwora, który chce doprowadzić do zguby Hawkins i całego świata, może być powtarzalne i odgrzewane, o dziwo, wcale tak nie jest.
fot. materiały prasowe/Courtesy of Netflix © 2022
Owszem, rozczarowaniem jest mało świeże i nieco nużące (choć być może niezbędne dla fabuły, w ogólnym rozrachunku) poprowadzenie historii Jedenastki, ponownie oscylujące wokół laboratoriów, wspomnień i projekcji. W jego efekcie, najważniejsza postać serialu zdaje się zupełnie nie ewoluować.
Trzeba także przyznać, że dynamika wydarzeń znacząco (choć, na szczęście, chwilowo) zwalnia w okolicach 5-6 odcinka, a syberyjsko-kalifornijskie wątki stają się odrobinę zbyt rozwleczone. Ale spokojnie, nie ma wątpliwości, że finał nadrabia z nawiązką.
Czy „Stranger Things 4” uratuje Netfliksa?
Nie jest tajemnicą, że Netflix coraz bardziej czuje na plecach oddech konkurencji w postaci HBO Max czy (debiutującego w czerwcu w Polsce) Disney+. Kurczące się przychody i spadająca liczba subskrybentów prowadzą platformę do desperackich ruchów takich jak zapowiedzi nagłego, restrykcyjnego uszczelniania regulaminu w zakresie współdzielenia kont (co, przez wiele lat, nieszczególnie przeszkadzało zarządowi korporacji).
Nie dziwi więc, że w „Stranger Things”, jednym z najchętniej oglądanych seriali własnej produkcji, Netflix pokłada ogromne nadzieje. Zwłaszcza, że nad jego premierą wisi mroczne widmo (przyznaję, zrobiłam to celowo) mocnej konkurencji w świecie sci-fi, czyli startujący tego samego dnia najnowszy serial franczyzy „Gwiezdnych Wojen”: „Obi-Wan Kenobi”.
Tłumaczy to kolosalny budżet przeznaczony nie tylko na dwuletnią pracę na planie „Stranger Things”, ale także na imponującą promocję. I nie mowa tu wcale o billboardach oplatających całą powierzchnię stacji metra czy pop-up instalacjach z rekwizytami z planu. Na dzień przed premierą, w 15 kultowych lokalizacjach na całym świecie zostały wyświetlone serialowe pokazy świetlne i wizualizacje, a także laserowe portale do równoległego świata znanego z fabuły. Pojawiły się m.in. na Empire State Building w Nowym Jorku, katedrze Duomo w Mediolanie czy na Zamku Królewskim na Wawelu w Krakowie.
Intensywny i kreatywny marketing ma oczywiście na celu pobicie rekordów oglądalności platformy, ustanowionych w ostatnim roku przez nowe seriale: „Squid Game” i „Bridgertonowie”. „Stranger Things” jest tu więc starym czarnym koniem, który może przywrócić Netfliksowi wymarzone wyniki. Ale czy na dostatecznie długo?
Czytaj także:
Oscary 2022: Które filmy warto obejrzeć?
„Dom Gucci”: Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu
Czy „Sukcesja” jest najlepszym serialem sezonu czy po prostu lubimy patrzeć, jak bogaci cierpią