„Przez 6 lat byłam więźniem własnego domu. Całą młodość spędziłam na usługiwaniu rodzinie i dbaniu o dom”

Przemęczona kobieta fot. Adobe Stock, Ekaterina Pokrovsky
„Jeden dzień jak w zaklętym kręgu powtarzał się od świtu do zmierzchu. Przez sześć lat. I nic nie zapowiadało zmian. Czułam się zmęczona, kiedy tylko o tym myślałam. Musiałam coś zmienić, bo wiedziałam, że dłużej tego nie zniosę”.
/ 02.12.2021 07:21
Przemęczona kobieta fot. Adobe Stock, Ekaterina Pokrovsky

Tak się umówiliśmy, to ja byłam odpowiedzialna za wychowanie i opiekę nad dziećmi. Nie zarobiłabym wiele po polonistyce, więc to Arek wziął na siebie utrzymanie rodziny. Układ jak w wielu rodzinach. Nie mogłam narzekać i nie narzekałam. Najpierw urodziłam Dorotkę, dwa lata później pojawiła się Zosia, a po kolejnych czterech powitaliśmy Hanię. Dziewczynki były całym moim światem. Dosłownie.

Mieliśmy dom, jakieś dwadzieścia kilometrów za miastem. Idealne miejsce do wychowywania dzieci. Świeże powietrze, przyroda, niedaleko las, rzeka. Niby kawałek drogi do szkoły i sklepu, ale przecież spacery są zdrowe, a większe zakupy i tak robił Arek, kiedy wracał z miasta. Właściwie nie miałam po co wychodzić gdzieś dalej z domu. Dorotka powinna iść do przedszkola, ale nie poszła, skoro i tak musiałam siedzieć w domu i zajmować się malutką Zosią. Przynajmniej oszczędziliśmy sobie tych wszystkich chorób przedszkolnych.

Z domu wychodziłam tylko do szkoły albo do lekarza

Kiedy urodziła się Hania, Dorotka musiała iść do zerówki. I tak pojawił się powód i konieczność do odwiedzin w „centrum” naszej wsi. Po sześciu latach. Co prawda krótkie to były wycieczki, bo zaraz musiałam wracać, żeby nakarmić, przewinąć, pobawić się, ugotować obiad, znowu zapakować je obydwie i pójść odebrać Dorotkę. Potem szybkie dokończenie obiadu i znowu zabawy z dziećmi, aż do powrotu męża z pracy. Nazajutrz to samo. Jeden dzień jak w zaklętym kręgu powtarzał się od świtu do zmierzchu. Przez sześć lat. I nic nie zapowiadało zmian, bo zanim Hania zacznie być samodzielna, to Zosia pójdzie do pierwszej klasy, a Dorotce trzeba będzie pomagać w trzeciej i czwartej… Czułam się zmęczona, kiedy tylko o tym myślałam.

Czułam się, jakbym była czarną koszulką, którą ktoś wyprał zbyt wiele razy. Straciłam swój kształt i kolor, przestałam budzić zainteresowanie. Mogłam co najwyżej posłużyć do wytarcia kurzy. I tak właśnie było. Byłam kolejnym sprzętem domowym, do sprzątania, ogarniania dzieci i gotowania obiadów. Arek jeszcze od czasu do czasu kupował mi kwiaty i mówił, że mnie kocha, ale miałam wrażenie, że robi to z przyzwyczajenia czy wręcz z obowiązku. Ja sama już siebie nie kochałam.

Zastanawiałam się, gdzie podział się mój głód kultury. Gdzie te książki, które pochłaniałam godzinami? Gdzie wystawy w galeriach, na które mogłam biegać bez końca, i koncerty, które uwielbiałam słuchać? Nie było już na nie czasu, a jeśli nawet nadarzyła się jakaś okazja, to trzeba było pomyśleć, skąd załatwić opiekę dla trzech dziewczynek. Lepiej dać sobie spokój i poświęcić wolną chwilę na nierobienie niczego. Ulubiony relaks kur domowych…

I tak minęło dziesięć lat. Jak w piosence z „Czterdziestolatka”. Jak jeden dzień. Za miesiąc miałam skończyć czterdzieści lat, a ostatnie przesiedziałam z dziećmi w domu, na wsi, w mieście bywając głównie wtedy, gdy trzeba było iść lekarza. Gdy o tym myślałam, chciało mi się płakać. Dziewczynki były na tyle duże, że wszystkie wybywały z domu na kilka godzin – dwie starsze do szkoły, najmłodsza do przedszkola – a ja nie. Ja czułam się jak w więzieniu, i to bez terminu końca odsiadki. Czułam, że dłużej tego nie zniosę.

Miałam dość samotnego siedzenie w chacie, czasu spędzanego na sprzątaniu i gotowaniu. Potrzebowałam czegoś więcej, zanim zwariuję albo wpadnę w depresję. Bo nie przywyknę. Bycie kurą domową nigdy mi nie wystarczało, ale póki dziewczynki były małe, godziłam się na takie poświęcenie. Teraz chciałam wyjść do ludzi, spotkać się z kimś ciekawym, zobaczyć coś poza kreskówkami w telewizji. No i chciałam mieć własne pieniądze, przez siebie zarobione.

Długo zbierałam się, żeby powiedzieć o tym mężowi, bo mój bunt wymagał od nas przemodelowania całego życia, które do tej pory działało jak dobrze naoliwiony mechanizm. Nie mogłam wymagać, żeby wszystko zmieniło się w jednej chwili, ale też nie zamierzałam czekać kolejnych kilku lat.

– Jak ty to sobie wyobrażasz? – Arek był zdumiony, by nie rzec, przykro zaskoczony.

Cóż, był typem człowieka, który nie lubi zmian. Zwłaszcza że w naszym obecnym układzie było mu dość wygodnie. Musiał ogarnąć jedynie pracę, całą resztę zostawiał na moich barkach.

– Nie wiem, kochanie, jeszcze nie wiem, trzeba usiąść i pomyśleć. Poukładać to wszystko…

– Ale kto się zajmie dziewczynkami, jak skończą lekcje, a ty będziesz w pracy?

– Zapiszemy je do świetlicy. Poza tym myślę, że któraś z sąsiadek chętnie dorobi parę złotych, pilnując naszych dzieci. A jeśli nie, to może trzeba pomyśleć o sprzedaży domu i kupnie mieszkania w mieście? Dziewczyny raz-dwa podrosną, pójdą do liceum, przecież nie w tej dziurze. Może wygodniej dla wszystkich byłoby się przeprowadzić, co?

Ta opcja przeraziła Arka na tyle, że wybrał mniejsze zło, czyli takie przeorganizowanie życia, żebym miała czas tylko dla siebie. To brzmiało pięknie: czas tylko dla mnie. Myślałam dzień i noc. Miałam cel i potrafiłam być uparta, gdy mi na czymś zależało. Najpierw zaczęłam wymagać, by Arek spędzał jeden wieczór w tygodniu z dziewczynkami, sam na sam, tata i córeczki. Ja mogłam wtedy wyskoczyć do teatru, do galerii na nową wystawę, spotkać się z koleżankami, które jeszcze o mnie nie zapomniały, albo po prostu powłóczyć się po centrum handlowym. Sama. Potem uznałam, że powinniśmy jeden wieczór w tygodniu poświęcać sobie, mąż żonie, żona mężowi. Po czternastu latach małżeństwa wypadało odświeżyć nasz związek. Ładnie się ubrać, zostawić dzieci pod okiem sąsiadki i wybrać się na kolację do dobrej restauracji albo pospacerować pod rękę po Starym Mieście.

Chcę mieć własne pieniądze, żeby móc coś odłożyć

Dopiero po jakimś czasie zrzuciłam bombę w postaci: wracam do pracy! Akurat zwalniało się miejsce polonistki w naszej szkole podstawowej. Odnowiłam uprawnienia pedagogiczne, złożyłam dokumenty i tak od nowego roku szkolnego miałam zacząć uczyć nasze dzieciaki. Z naszej gminy i moje własne, osobiste, pewnie także.

Już nie mogłam się doczekać. Wiedziałam, że okupię to sporym stresem, ale wiedziałam, że dam radę. Bo chcę. Bo kto, jak nie ja? Umiałam robić pięć rzeczy jednocześnie, a do pracy zawodowej po takiej przerwie wręcz się rwałam.

– Też wymyślasz. Mamy pieniądze, może nie kokosy, ale stać nas na spokojne, dostatnie życie. W szkole zarobisz grosze, a tylko się umęczysz.

– Chcę mieć swoje pieniądze na swoje potrzeby i przyjemności, na to, by kupić ci prezent na Gwiazdkę czy urodziny, i chcę dokładać się do domowego budżetu. Może odłożę coś na remont kuchni… – rozmarzyłam się.

Pistacjowe szafki były ładne, kiedy wkraczaliśmy w dwudziesty pierwszy wiek, ale teraz, po tylu latach, już dawno straciły urok. Marzyłam o ich wymianie, ale zawsze były pilniejsze wydatki. Wreszcie mogłoby się to zmienić. Jeśli zarobię i zaoszczędzę, taki remont stanie się faktem.

– Renia, na Boga, kuchnia też ci się znudziła? Nie wystarczy tych rewolucji w naszym życiu? – Arek wzdychał i kręcił głową.

– Po piętnastu latach mam chyba prawo coś zmienić w naszym domu… czy nie? Czy nie mam, bo ty tu jesteś panem i władcą?

Mój mąż był dość bystry, by wiedzieć, kiedy ustąpić. A mój debiut w roli nauczycielki wypadł naprawdę dobrze. Dzieciaki mnie polubiły, ja odnalazłam się w nauczaniu, a moim córkom nie działa się krzywda, po prostu inaczej organizowaliśmy teraz popołudnia. Czasem trzeba poświęcić coś, by zyskać w zamian coś innego. Ja poświęciłam kilka lat życia, by wychować dzieci i stworzyć im bezpieczny, szczęśliwy dom. Tym większe miałam prawo, by wreszcie zawalczyć o siebie, by nie dać sobie wmówić, że moje marzenia i pragnienia są nie do pogodzenia z naszym wspólnym życiem, z byciem żoną i matką. Wszystko da się zorganizować i ułożyć, wystarczy chcieć.

Jestem teraz szczęśliwsza, choć pracy mam nawet więcej niż kiedyś. Jednak chętniej wstaję rano i naprawdę chce mi się żyć. Już nie czuję się jak sprany, bezkształtny T-shirt. Życie pewnie jeszcze nieraz mnie zaskoczy, ale właśnie tego chciałam. Odmiany. I nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa. Kto wie, jaki pomysł wpadnie mi do głowy na moje pięćdziesiąte urodziny? To już całkiem niedługo…

Czytaj także:
„Trutkę na szczury rozpuściłam w czerwonym winie. Nie chciałam, by Wiktor odszedł, więc wymyśliłam coś potwornego”
„Sypiałam z wieloma mężczyznami, bo szukałam miłości. Teraz wstydzę się przyznać narzeczonemu, że byłam puszczalska”
„Mam 58 lat i zostawiłem żonę dla młodszej prawie o 30 lat stażystki. Teraz widzę, jaki byłem głupi”

Redakcja poleca

REKLAMA