Wyszedłem z pracy jak zwykle, o 21.00. Dojechałem pod swój apartamentowiec, wprowadziłem auto do podziemnego garażu. Podszedłem do windy, przytknąłem kciuk do skanera. Komputer rozpoznał linie papilarne i od razu skierował kabinę na XI piętro.
Otworzyłem drzwi mieszkania kartą z czipem
Wszystkie pomieszczenia zalało ciepłe światło, z głośników popłynął Mozart, lodówka wyświetliła listę włożonych do niej produktów. Ciężko opadłem na fotel. Spojrzałem w szklaną ścianę oddzielającą mnie od roz- jarzonego światłami miasta. Lubiłem ten widok. Patrząc z wysoka na sznury pełznących w dole aut, błyski neonów i przechodniów jak mrówki, czułem się jak władca podporządkowanego mi świata. Do tego przecież dążyłem przez całe życie, tego pragnąłem.
Odkąd poszedłem do powiatowego gimnazjum, a potem do liceum obok urzędu naszej gminy, wiedziałem że chcę być w życiu kimś. Wyrwać się z zapadłej podkrakowskiej wiochy, w której się urodziłem, zdobyć kasę, szacunek i władzę. Udało się, zostałem członkiem zarządu polskiej filii międzynarodowej korporacji. Zarabiałem dobrze, miałem wygodny apartament w stolicy. Ale wtedy, patrząc w ciemną taflę szyby, poczułem się stary i wypalony.
Lekarz powiedział, że okresowe duszności i napady paniki to skutek rozwijającej się choroby wieńcowej. Nie było jednak ze mną jeszcze źle: zmiana menu, ograniczenie alkoholu i więcej ruchu miały temu zaradzić. Skąd więc ten wisielczy nastrój? A może chandra, poczucie pustki i beznadziei dojrzewały we mnie niepostrzeżenie już od dawna i właśnie teraz dobiły się do mojej świadomości?
– Kim jestem? Co osiągnąłem? – pytałem sam siebie, wpatrzony w miasto migocące światłami u moich stóp.
Normalnie odpowiedziałbym mniej więcej tak: „Jestem zamożnym, zabezpieczonym na przyszłość człowiekiem sukcesu, którego życie przełożyło się na dynamiczny rozwój kariery”.
Tym razem takie tłumaczenie mi jednak nie wystarczyło. Po mojej głowie kołatały się smutne myśli, których nie umiałem się pozbyć. Byłem samotny, nie miałem rodziny ani dzieci. Nawet przyjaciół. Co mi po tym wszystkim, jeśli kiedyś dopadnie mnie zawał i będę musiał odejść z pracy? Kto mnie będzie pamiętał? Kto za mną zatęskni? Smętnie zwiesiłem głowę. Jakoś tak wyszło, że przypomniałem sobie o Eli.
Ela, ciągle o niej myślę…
Podczas studiów w Krakowie straciłem dla niej głowę. Kochałem ją, przez pewien czas nawet mieszkaliśmy razem. A potem zdałem sobie sprawę, że miłość – nawet szczęśliwa i spełniona – jest kotwicą dla mojej kariery.
Byłem wtedy na etapie podboju, dobijałem się do drzwi wielkich korporacji. To nie był czas na amory. „Ciekawe, co u niej” – pomyślałem. Straciłem z Elą kontakt 10 lat temu, kiedy skończyłem studia. Jak jej się powodzi teraz? Czy ma kogoś? Męża, dzieci? Nie zastanawiając się długo, podszedłem do komputera. Włączyłem Facebooka i wpisałem jej imię i nazwisko. Niewielką miałem nadzieję, że trafię na Elę. Pewnie wyszła za mąż i zmieniła nazwisko.
Wyświetliło się kilka wyników – kobiet o identycznych personaliach. Sprawdziłem więc po dacie urodzenia i miejscu studiów. O dziwo, jedna z nich idealnie pasowała do Eli. Kliknąłem w jej stronę, zastanawiając się, czego zaraz się dowiem. Ludzie zazwyczaj mocno się otwierają na portalach społecznościowych. Zamieszczają swoje zdjęcia z wakacji, weekendów, pracy… Wrzucają fotografie rodziny i dzieci, psów, kotków, samochodów.
Strona Eli okazała się ascetycznie wręcz uboga. Żadnego zdjęcia w tle, żadnych relacji z kolorowego życia. Na małym zdjęciu rozpoznałem ją jednak bez trudu. Chyba wkleiła fotkę z czasów, kiedy byliśmy razem, albo tuż po naszym rozstaniu. Łagodnie uśmiechnięta, eteryczna blondynka o długich, prostych włosach.
Po chwili zadumy, postanowiłem przejrzeć jej wpisy. I ze zdziwieniem odkryłem, że jest zaledwie jeden. Przez te wszystkie lata zamieściła tylko jedno zdjęcie i podpis. I w dodatku, jak wynikało z zamieszczonej przy nim daty, zrobiła to akurat dzisiaj! Z fotografii patrzyła na mnie lekko pucołowata, naburmuszona buzia kilkuletniego chłopca. Mój syn Michaś. Jest całym moim życiem. Szukaj go pod kopcem – głosił podpis. Hm, dziwny tekst. Co to znaczy: Szukaj go? Kto niby ma go szukać? Każdy, kto wejdzie na jej stronę na fejsie? I dlaczego akurat pod jakimś kopcem? Nie prościej zadzwonić do jego matki?
Czyżby Ela była trochę szurnięta?
Po chwili puściłem fotkę Michasia na kolorową drukarkę. Tylko… po co to zrobiłem? Na kiego czorta mi portret tego dzieciaka?! Cholera, nie miałem pojęcia. Działałem zupełnie automatycznie, jakby moje palce zdecydowały wcisnąć kilka przycisków bez udziału głowy.
Nieco zawstydzony tym wszystkim wyłączyłem komputer i poczłapałem do łazienki. W niedzielę, odwiedziła mnie mama. Robiła to raz w miesiącu i od progu zaczynała narzekać. Że zamiast u siebie przyjmować syna, który powinien wpadać do samotnej matki z kwiatami, to ona musi fatygować do niego swoje stare kości (a przecież nie miała jeszcze nawet 60 lat!).
Że te wszystkie alarmy, kamery i systemy bezpieczeństwa w moim apartamentowcu kiedyś do grobu ją wpędzą. Że znowu nie podejmuję jej obiadem, tylko chcę wyciągać do jakiejś knajpy na mieście. Biadoliła tak, a ja szykowałem w kuchni herbatę. Przyzwyczaiłem się do tych nieustających wyrzutów i znosiłem je cierpliwie. Rzeczywiście, byłem tak zabiegany, że trochę ją zaniedbywałem. Nagle uświadomiłem sobie, że w mieszkaniu panuje cisza. Dziwne. Z dwiema filiżankami w rękach poszedłem do salonu.
Zastałem mamę nad stojącą w kącie drukarką. Z zaskoczeniem na twarzy wpatrywała się w kolorowy wydruk zdjęcia Michasia.
– To przecież twoja fotografia! – zawołała. – Ale nie pamiętam, kiedy ją zrobiono. Tylko masz na niej dziwne włosy. Krótkie…
– Nie ja jestem na tym zdjęciu, tylko syn koleżanki. Może ją nawet pamiętasz, to… – zacząłem, lecz nie pozwoliła mi skończyć.
– Bzdura! – zaprotestowała. – To ty! Dokładnie tak wyglądałeś, jak miałeś 9 lat.
Ta krótka rozmowa wytrąciła mnie z równowagi
Do tego stopnia, że kiedy kochana mamusia pojechała nareszcie taksówką do siebie, znów otworzyłem Facebooka. Wpisałem personalia Eli i… nie znalazłem jej tym razem. W internecie w ogóle nie było strony, którą oglądałem kilka dni temu! Było to na tyle dziwne, że nazajutrz zleciłem swojej asystentce ustalenie adresu i numeru telefonu do Eli. Dość tej ciuciubabki! Chciałem się wreszcie dowiedzieć, jak żyje i co porabia. No i było jeszcze coś… Coś, do czego niechętnie przyznawałem się sam przed sobą. Uderzające podobieństwo Michasia do mnie sprzed niemal 20 lat było, mówiąc delikatnie, bardzo intrygujące. Tym bardziej, jeśli chłopak ma rzeczywiście 9 lat. Przecież z jego matką rozstałem się 10 lat temu. Wyglądało na to, że trzeba będzie poważnie z Elą porozmawiać.
– I jak? – zagadnąłem asystentkę pod koniec dnia. – Ustaliłaś ten adres?
Spojrzała dziwnie spłoszonym wzrokiem.
– Tak – odparła.
– No więc?
– Więc obecny adres Elżbiety H. to ulica Powstańców w Krakowie.
– Powstańców? Z tego co pamiętam jest tam cmentarz komunalny, Prądnik Czerwony. Mieszka gdzieś obok?
– Nie obok. Na cmentarzu. Elżbieta H. nie żyje od roku. Nowotwór, zdaje się.
Zamurowało mnie. Poczułem, jak oblewa mnie zimny pot
Skoro Ela nie żyła, to jakim cudem zamieściła parę dni temu zdjęcie syna na portalu społecznościowym?!
– Nie wiem, czy to ważne – odezwała się znów asystentka – ale sprawdziłam, czy zmarła miała jakąś rodzinę. Spojrzałem na nią pytająco.
– Otóż… – zawiesiła na moment głos – ta pani pozostawiła 9-letniego syna. Nie było łatwo dowiedzieć się, gdzie trafił, takie informacje objęte są klauzulą poufności. Ale uruchomiłam pewne znajomości i…
Znów zawiesiła głos, a ja poczułem, że jeśli nie zacznie znów mówić, to ją uduszę.
– Chłopiec trafił do domu dziecka znajdującego się przy alei Pod Kopcem.
Umówiłem się z dyrektorką domu dziecka
Następnego dnia wsiadałem w taksówkę pod dworcem Kraków Główny. Dzień wcześniej umówiłem się z dyrektorką domu dziecka na rozmowę. Wiedziałem oczywiście, że udowodnienie ojcostwa i wyciągnięcie stamtąd Michasia zajmie sporo czasu, chciałem jednak jak najszybciej go poznać.
Wcześniejsza chandra, poczucie samotności i niespełnienia były już dla mnie jedynie wspomnieniem. Nie pozostał po nich ślad. Czułem radosne podekscytowanie. Miałem poczucie, że nareszcie zmierzam właściwą drogą. Do licha! Za pół godziny miałem poznać swojego syna! Czy mnie zaakceptuje? Wybaczy? Pokocha? Tego nie wiedziałem. Ale musiałem spróbować naprawić to, co kiedyś nieświadomie zepsułem.
Czytaj także:
„Tata z poczciwego dziadka, zmienił się w jurnego ogiera. Wszystko przez lafiryndę z internetu, która przemeblowała nam życie”
„Przyjaciółka na każdym kroku chwaliła się idealnym życiem. O tym, że gryzie piach, bo męża wylali z roboty, zapomniała wspomnieć”
„Przez wiele lat żyłam w trójkącie z byłą żoną mojego męża. Myślałam, że jest moją przyjaciółką, ale ta żmija miała inny plan”