Swoją przygodę z pracą w korporacji zaczęłam w wieku dwudziestu kilku lat. Byłam więc jeszcze na studiach. Zaczęłam jako zwykły szary pracownik call center jednego z większych banków. Przepracowałam tam kilka pierwszych lat. W sumie fajna praca, gdy jesteś studentem i potrzebujesz mieć wolne w różnym czasie.
Moja kariera się rozwijała
Po około dwóch, może trzech latach okazało się, że świetnie sobie radzę. Właściwie co miesiąc miałam jedne z najlepszych wyników. Szybko więc zostałam leaderem zespołu. Wtedy jeszcze był to czas, gdy przyjaźniłam się z dużą częścią pracowników. Zaprzyjaźniłam się też z jedną z dziewczyn z mojego teamu.
Kilka lat później awansowałam na v-ce managera. Moja przyjaciółka, Renia została wtedy leaderem mojego dotychczasowego zespołu.
– Muszę ci powiedzieć, że jesteś wzorem dla większości osób od nas z zespołu – powiedziała, gdy któregoś dnia siedziałyśmy sobie przy kawie i ciastku w pobliskiej kafejce.
– Wzorem? – zdziwiłam się.
– Tak. Pniesz się po szczeblach kariery z prędkością światła – powiedziała serdecznie.
Zarumieniłam się. W sumie nie patrzyłam na to wtedy w ten sposób. Po prostu starałam się być najlepsza. Poza tym za każdym kolejnym awansem szły też lepsze pieniądze, a tych potrzebowałam, bo chciałam wreszcie wyprowadzić się od rodziców.
No i rzeczywiście byłam jedną z najszybciej awansujących osób. Sama nie mogłam w to uwierzyć. Nie zauważyłam też, co tak naprawdę dzieje się ze mną i moim stosunkiem do ludzi. Renia to widziała, ale jej nie słuchałam.
Źle traktowałam ludzi
Kiedy zostałam dyrektorem regionalnym, zarządzałam już wieloma placówkami i obracałam naprawdę dużymi pieniędzmi, często milionami. Świetnie sobie radziłam. Byłam lepsza niż mężczyźni na takim samym stanowisku.
Niestety, nie byłam jednak lubiana przez pracowników. Nie było u mnie taryfy ulgowej. Jeśli ktoś nie przestrzegał reguł lub regulaminu, byłam bezlitosna. Nie liczyły się żadne usprawiedliwienia, że dzieci chore, chomik umarł albo członek rodziny, poród, wybuch wulkanu – nic się nie liczyło. Najważniejsze były wyniki sprzedażowe i dotrzymywanie terminów.
– Ludzie to nie rzeczy – mawiała Renia. – Weź pod uwagę, że z nimi pracujesz.
– Zasady są takie same dla wszystkich – odpowiadałam.
– Niby tak, ale w tym wszystkim jest też czynnik ludzki. Nie możesz się tak zachowywać. Bez pracowników nie dasz rady.
– Nikt nie jest niezastąpiony – odpowiadałam wtedy.
Nie byłam empatyczna
Czas pokazał, że Renia miała rację. Coraz mniej pracowników chciało ze mną rozmawiać i pracować. Widać to było zwłaszcza na imprezach firmowych i szkoleniach. Ja wtedy jednak to ignorowałam i uznawałam, że zwyczajnie zazdroszczą mi sukcesu.
Kupiłam sobie duże mieszkanie z antresolą, miałam nowoczesne auto, pomagałam finansowo rodzicom, wspierałam organizacje charytatywne. Pracowałam od świtu do nocy, nie miałam własnego życia. Zresztą nie szukałam go zbyt intensywnie, bo nie miałam czasu na znajomych. Nawet z Renią widywałam się coraz rzadziej. Któregoś dnia zadzwoniła do mnie:
– Sylwia, muszę jutro mieć wolne. Moja mama zmarła…
– Strasznie mi przykro – powiedziałam szczerze. – Jednak jutro jest wizytacja z USA, a ty nie masz już urlopu i jesteś team leaderem.
– To bezpłatny mi daj… nie mogę nie być na…
– Wiele razy ci to mówiłam, że zasady dotyczą wszystkich – powiedziałam.
W moim ówczesnym wyobrażeniu chciałabym być sprawiedliwa i traktować wszystkich tak samo. Teraz wiem, że to, co zrobiłam, było bezduszne. To była moja ostatnia rozmowa z Renią, choć wtedy o tym jeszcze nie wiedziałam.
Los zrobił mi niespodziankę
Gdy skończyłam 40 lat, miałam już prawie 20-letni staż w naszym korpo. Od pewnego czasu czułam się jednak jakoś słabo. Wymiotowałam, nie spałam dobrze, miałam uporczywe bóle głowy. Myślałam, że to stres. Poszłam więc do lekarza pierwszego kontaktu, by przepisał mi jakieś magiczne pigułki, które postawią mnie na nogi i pozwolą wrócić do pracy na pełnych obrotach.
– Zalecam wykonanie testu ciążowego – powiedział.
– Pan chyba żartuje… – powiedziałam i poczułam, jak nogi uginają się pode mną. Pozwoliłam sobie na drobne szaleństwo kilka tygodni temu, ale… to nie może mieć takich konsekwencji!
– Czy wyglądam, jakbym się śmiał? – zapytał lekarz z poważną miną.
Po wyjściu z gabinetu poszłam więc do apteki i kupiłam dwa testy. Wróciłam do domu i od razu je zrobiłam i wynik sprawił, że… serce mi stanęło. Myślałam, że zejdę na zawał. Umówiłam się na wizytę u ginekologa, a ten potwierdził wynik testu. Byłam w ciąży. Przerażona zadzwoniłam do Reni. Nie miałam czasu na zajmowanie się dzieckiem – poza tym miałam już ponad 40 lat…
– No cóż… – powiedziała przyjaciółka. – To twój problem, a ja złożyłam wypowiedzenie – powiedziała i się rozłączyła. Poczułam chłód w całym ciele. Wtedy dotarło do mnie, że tak naprawdę zostałam sama. Gonitwa za pieniędzmi i karierą sprawiła, że w ogóle nie dbałam o kontakty międzyludzkie – nawet z najbliższą przyjaciółką. Nie miałam nawet z kim porozmawiać. I nie byłam pewna, kto jest ojcem dziecka.
W pierwszym momencie myślałam o usunięciu ciąży, ale gdy tylko skrystalizowałam tę myśl w mojej głowie, od razu zmieniłam zdanie. To maleństwo nie prosiło się na świat, a ja muszę wziąć na klatę konsekwencje własnych decyzji. I wtedy poczułam się sama… całkowicie. Nie miałam żadnych bliskich znajomych, pracownicy mnie nie lubili, a teraz straciłam też moją przyjaciółkę.
Mój system wartości uległ zmianie
W ciąży czułam się fatalnie. Nie nadawałam się do niczego: mdłości, zasłabnięcia, bóle głowy… Musiałam iść na L4. Wtedy zrozumiałam bardzo wiele.
Początkowo wydawało mi się, że niewiele się zmieni, że dalej będzie tak samo, że wrócę do pracy itd. Moi szefowie jednak bardzo szybko zastąpili mnie innym pracownikiem.
– Teraz jesteś na L4, potem na wychowawczym, macierzyńskim… potrzebujemy osoby, która jest dyspozycyjna. Ty już taka nie będziesz – niby nie zostałam zwolniona, ale wiedziałam, że przy pierwszej nadarzającej się okazji to nastąpi albo będę zdegradowana.
Dopiero wtedy poczułam, jak musieli się czuć moi pracownicy: niedocenieni, oszukani i wykorzystani. Nie miałam nikogo bliskiego poza rodzicami, którzy byli już leciwi. Gdy o tym wszystkim myślałam, ogarniała mnie panika. 20 lat pracy w korpo, dbanie o awanse okazało się nic niewarte.
Gdy pomyślałam o moim dotychczasowym systemie wartości, ogarniał mnie pusty śmiech. Do tej pory bowiem wydawało mi się zawsze, że jedyne, czego potrzebuję, to kariera i idące za tym pieniądze. Wydawało mi się, że dzięki temu będę miała wszystko. No i rzeczywiście to wszystko mam… ale co z tego? I na jak długo?
Kiedy Staś przyszedł na świat, moje życie zmieniło się o 180 stopni. Nie była już ważna kariera ani dążenie do kolejnego awansu. Najważniejsze było, by wywołać uśmiech na tej małej buzi. Nie interesowało mnie, czy ktoś z pracy coś ode mnie chce, czy czegoś ode mnie oczekuje. Ważniejszy był płacz Stasia i to, że potrzebował moich ramion, by spokojnie móc zasnąć.
Byłam zła na siebie, że tak późno zrozumiałam, co jest w życiu ważne. Żałowałam tego, jak traktowałam pracowników, jak potraktowałam Renię – moją jedyną, prawdziwą przyjaciółkę. Na szczęście, ona miała więcej rozumu niż ja.
Gdy zadzwoniłam do niej z informacją o Stasiu, przyszła do mnie do szpitala i nasza przyjaźń znów ożyła. Przeprosiłam ją, a ona mi wybaczyła i pomaga jako samotnej matce. Powiedzenie, że pieniądze to nie wszystko, to nie tylko puste słowa.
Czytaj także: „Żona mnie zostawiła, dzieci nie chcą znać. Mam 50 lat i nie wiem, jak na nowo ułożyć ten życiowy tetris”
„Kochanie się z mężem było dla mnie wstydliwe aż do czterdziestki. Byłam cnotką i w ciszy robiłam, co musiałam”
„Związałam się z facetem młodszym o 25 lat. Dla sąsiadek-dewotek jestem rozwiązłą staruchą skazaną na potępienie”