„Miałam sąsiada za człowieka o złotym sercu, był dla mnie jak rodzina. Przeżyłam szok, gdy poznałam jego przeszłość...”

sasiadka rozmawia z sąsiadem fot. Adobe Stock, fizkes
„Milczałam w osłupieniu. Nie mogłam uwierzyć… Ta jego samotność, brak rodziny, przyjaciół, smutne spojrzenie i otaczająca go melancholia mówiły, że chyba rozumiał… Może żałował tego, co zrobił? A może po prostu nikt nie chciał go znać”.
/ 12.02.2023 15:15
sasiadka rozmawia z sąsiadem fot. Adobe Stock, fizkes

Szeroka cmentarna aleja ciągnie się kilkaset metrów między setkami grobów po obu jej stronach. Przychodzę tu we wrześniu. Nie podczas Wszystkich Świętych, tylko dokładnie 15 września. Wtedy stawiam na grobie Jana K. dziewięć zniczy i zmawiam modlitwę za wieczne dusz odpoczywanie… Dlaczego? Najlepiej, jeśli zacznę całą opowieść od początku.

Tak się złożyło, że w naszym domu mieszkały tylko młode i średnie stażem małżeństwa, a także on: stary, wydawałoby się – nikomu niepotrzebny człowiek. Czasami przez okno widziałam, jak wychodzi wieczorami do sklepiku, jakby w obawie, że w ciągu dnia zostanie rozjechany dziecięcymi wózkami lub potrącony przez licznie parkujące wokół bloku samochody. Podobnie jak inni, ja również nie zwracałam na niego uwagi. Mieszkał na końcu naszego korytarza, w dwupokojowym mieszkaniu. Niekiedy z Karolem, moim mężem, zastanawialiśmy się, kim jest, co w życiu robił, gdzie i jak długo pracował…

Życie samotnej matki łatwe nie jest…

Nie wyglądał na biednego. Garnitury, w których często chodził, był eleganckie i nie takiego znów starego kroju. Ot, sympatyczny, zadbany starszy pan.

Pewnego dnia spotkałam go, kiedy wieczorem wracałam z dziećmi od teściowej. Dzieciaki zaczęły się do niego śmiać z wózka, nasz piesek przyjaźnie zamachał ogonem. Gdy się mijaliśmy, mały Stasiek wyrzucił z wózka grzechotkę. Pan Jan podniósł ją z chodnika. Potem przykucnął przy wózku i podał ją mojemu synkowi. Staś był zachwycony, choć dotąd na widok obcej twarzy zawsze zaczynał płakać. Siedząca obok Zosia także miała ochotę rzucić swoją grzechotką na chodnik. Zamiast tego trafiła Stasia w głowę, czym wywołała niezłą wózkową rozróbę. Lepiej więc było zbierać się szybko do domu. Uśmiechnęłam się do sąsiada, odpowiedział uśmiechem, i rozeszliśmy się każde w swoją stronę.

Dzieci skończyły pięć lat, gdy mój mąż od nas odszedł. Próbowałam go zatrzymać, ale bez scen i tragedii. Być może kochaliśmy się na początku małżeństwa, lecz potem nasze uczucia coraz bardziej stygły, aż wreszcie Karol stał mi się niemal obojętny. Kiedy zatem dowiedziałam się, że jest jakaś inna, nawet odetchnęłam z ulgą.

Karol może i był dobrym projektantem, jednak zaradności życiowej nie miał w sobie za grosz. Zamiast dwójki dzieci miałam więc w domu troje i wszystkimi trzeba było się opiekować. Chociaż w przeciwieństwie do niego byłam życiowo zaradna, szybko się okazało, że samotnej kobiecie z dwójką dzieci nie jest lekko. Moi rodzice mieszkali na drugim końcu Polski i nie mogli przyjeżdżać, żeby posiedzieć z bliźniakami, gdy ja pędziłam do biura po zlecenia albo siedziałam przy komputerze. Na teściów, a tym bardziej byłego męża, również nie miałam co liczyć.

Tak to już jest w życiu, że kiedy jesteśmy szczęśliwi i popędzani problemami dnia codziennego, nie zwracamy uwagi na tych, którzy mieszkają obok. Oczy nam się otwierają dopiero wtedy, gdy jesteśmy w biedzie i potrzebujemy pomocy. I tak oto pewnego dnia okazało się, że muszę jechać z Zosią do lekarza, a Stasiem nie ma się kto zająć. Wtedy przyszedł mi do głowy starszy pan Jan… „A niech tam! – pomyślałam. – Najwyżej facet mi zatrzaśnie drzwi przed nosem”.

Poszłam i nacisnęłam dzwonek. Pan Jan wysłuchał mojej prośby z życzliwym uśmiechem i bez wahania zdecydował się pomóc w kłopocie. Niestety, badanie lekarskie się przeciągnęło i zamiast, jak obiecałam, za godzinę, wróciłam po trzech. Pan Jan nie miał o to do mnie pretensji. Kiedy stał już przy drzwiach wejściowych, poklepał mnie tylko po dłoni.

Jest pani dzielną kobietą, a ja lubię pomagać ludziom – powiedział. – Nie mam nikogo, więc jak będzie pani miała potrzebę, proszę do mnie pukać. Zawsze z przyjemnością pomogę.

Był bardzo bliski mojemu sercu

Rok później pan Jan był już u mnie stałym bywalcem. Ba, miał nawet klucze do mojego mieszkania. Opiekował się dziećmi, czasami mówił mi żartobliwie „córuniu”, i uwielbiał, kiedy bliźniaki nazywały go swoim dziadkiem. Doszło nawet do tego, że przez pewien czas wspierał nas finansowo, gdy przez pół roku byłam bez pracy.

Kiedy rozmawiałam o nim ze swoimi przyjaciółkami, te niekiedy sugerowały, że najpewniej dziadek się we mnie podkochuje. Ostrzegały też, żebym uważała, bo jak coś mu się pokręci w siedemdziesięcioletniej głowie, to jeszcze uzna, że jest moim ślubnym i wpakuje mi się do łóżka. Ale ja nigdy nie zauważyłam, żeby pan Jan cokolwiek sobie wyobrażał lub uzurpował jakiekolwiek prawa. Zawsze był życzliwy, uśmiechnięty, czasem zakłopotany tym, że zapraszałam go do stołu na wspólny obiad. Dzieciaki go ubóstwiały, a mój pies pewnego dnia uznał, że to sąsiad jest jego panem, i zaczął słuchać jego poleceń.

Dziesięć lat później, kiedy pan Jan umarł, odczułam to tak mocno, jakby odszedł ktoś najbliższy. Dzieciaki również były zrozpaczone. Na pogrzebie byliśmy jedynymi, którzy szli za trumną. Dopiero wtedy się zorientowałam, że tak naprawdę nic o tym człowieku nie wiem…

Dwa tygodnie po śmierci sąsiada doznałam prawdziwego szoku – otóż notariusz oznajmił mi, że pan Jan przepisał na mnie swoje dwupokojowe mieszkanie. Postanowiłam iść na cmentarz, żeby symbolicznie podziękować mu za ten gest. Był 15 września. Kupiłam świece, doniczkę z chryzantemami i ruszyłam przez bramę w stronę grobu.

Gdy do niego dochodziłam, zdumiona zobaczyłam, że nad świeżą mogiłą stoi jakiś zadumany staruszek, na grobie zaś pali się osiem zniczy. Czyżby wreszcie zjawił się ktoś z jego rodziny? Nie chciałam przeszkadzać nieznajomemu w zadumie. Stanęłam zatem z boku. Po kilku minutach tamten mnie spostrzegł.

Jest pani jego córką? – spytał po chwili wahania.

Zaprzeczyłam i opowiedziałam w wielkim skrócie historię znajomości z panem Janem.

– Odszedł taki dobry człowiek. Szkoda – zakończyłam.

Staruszek uśmiechnął się smutno i przysiadł na ławce ustawionej przy grobie obok.

– Ech, życie jest przedziwne i kompletnie nieprzewidywalne – mruknął pod nosem, jednak na tyle głośno, że usłyszałam. –  Proszę wybaczyć… – spojrzał w moją stronę, jakby się wahał.

Po chwili odezwał się znowu:

– Muszę coś pani powiedzieć o tym człowieku. Tylko… Bardzo proszę nie posądzać mnie o złe intencje. Do tego wszystkiego obliguje pamięć o kolegach – i wskazał wzrokiem osiem zniczy, które zapalił na jego grobie.

– Proszę opowiadać – powiedziałam, czując przez skórę, że nie będzie to nic dobrego.

Opowieść staruszka mną wstrząsnęła

– Ten człowiek 61 lat temu był jednym z oficerów śledczych Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, którzy w więzieniu na Rakowieckiej przesłuchiwali mnie oraz moich ośmiu towarzyszy. Wszyscy należeliśmy do oddziału AK. Jako akowcy braliśmy udział w Powstaniu Warszawskim. Z dziewięciu aresztowanych po wojnie tylko ja przeżyłem ich „przesłuchania”… Sąd nigdy nie udowodnił mu winy. Ale sąd nie wiedział tego, co ja wiedziałem.

Milczałam w osłupieniu. Nie mogłam uwierzyć… Ten spokojny, uprzejmy, ciepły mężczyzna, który niemal wychowywał moje dzieci, bawił się z nimi, pomagał nam… – był okrutnym katem?! Z drugiej strony, ta jego samotność, brak rodziny, przyjaciół, smutne spojrzenie i otaczająca go melancholia mówiły, że chyba rozumiał… Może żałował tego, co zrobił? A może po prostu nikt nie chciał go znać.

Nie wiedziałam, co czuję. Czy jestem zła, zawiedzione, rozczarowana, wściekła, że pan Jan mnie oszukał…?

– Po latach nie próbował pan pociągnąć go do odpowiedzialności? – spytałam starszego pana.

– Są ludzie, którzy gotowi są skakać innym do gardeł, nie w imię wyższych zasad, ale zwykłej zemsty. Czasami też gloryfikując jednych, innym wciskają butem głowy w błoto. Tacy prawomyślni patrioci są równie niebezpieczni co niegdyś ich kaci.

– Nie chciał pan dochodzić prawdy? – zdziwiłam się.

To jest dla mnie prawda i ostateczne zakończenie tamtych przeżyć. Na grobie kata zapaliłem osiem świec i zamierzam tak postępować do końca swoich dni, bo grobów przyjaciół nigdy nie odnalazłem.

Pomyślałam, że jest wiele prawd. Jego prawda o kacie i śmierci przyjaciół. Moja prawda o dziadku, który przez dziesięć lat dawał mnie i moim dzieciom radość i poczucie bezpieczeństwa.  Która prawda jest tą właściwą? 

Szeroka cmentarna aleja ciągnie się kilkaset metrów między setkami grobów po obu jej stronach. Przychodzę tu we wrześniu. Nie we Wszystkich Świętych, ale dokładnie 15 września. Wtedy stawiam na grobie Jana K. dziewięć zniczy i zmawiam modlitwę za wieczne dusz odpoczywanie. I będę tak robić do końca swoich dni…

Czytaj także:
„Mój sąsiad to gumowe ucho, wszędzie wciska swój wścibski nochal. Nie sądziłam, że ta menda uratuje mi kiedyś życie”
„Cieszyłam się na przeprowadzkę, póki nie poznałam nowych sąsiadów. Ta banda niewychowanych buraków wszystko zepsuła”
„Sąsiad stracił rodzinę, a teraz zniknął jego pies. Wiedziałam, co się z nim stało, ale nie miałam odwagi wyznać prawdy...”

Redakcja poleca

REKLAMA