Jak zwykle, kiedy wybierałam się na grzyby, mama musiała odstawić cyrk.
– Nie łaź tam! To diabelskie miejsce.
Naprawdę miałam ochotę popukać się w czoło, i zrobiłabym to, gdyby bredził tak ktoś inny.
– Daj spokój, mamo. Chodzę tam od lat i chodzić zamierzam. Najlepsze grzyby tam rosną, wszystkie dla mnie, bo nikt mi nie przeszkadza ich zbierać.
– Bo reszta ludzi ma rozum!
– No cóż, jak patrzę na te absurdy, które się dzieją dookoła, to szczerze w to wątpię… – mruknęłam.
Zapięłam bluzę, naciągnęłam czapkę. Moje wyposażenie składało się z koszyka, scyzoryka i kaloszy. Ironii nie liczę.
– Nigdzie nie pójdziesz! – oświadczyła matka i niczym Rejtan w podomce zagrodziła mi dostęp do drzwi.
– Mamo, a może wybierzesz się ze mną, co?
– Chyba cię Chrystus opuścił! – przeżegnała się zamaszyście.
Plotkami nakarmiły ją sąsiadki
Nie miałam pojęcia, czemu aż tak się upierała. Co jej odbiło? Swój cyrk odstawiała zawsze, przy każdej mojej wyprawie na grzyby, ale tym razem przesadziła. Trochę ją rozumiałam, a przynajmniej starałam się rozumieć; przeżyła kiedyś w lesie bardzo nieprzyjemną przygodę, bo się zgubiła i błądziła do świtu. Odtąd miała wpisane na stałe lęk przed jakimkolwiek obszarem leśnym. Na szczęście mnie lękiem nie zaraziła. Łaziłam po krzakach i ostępach, kiedy tylko mogłam i gdzie tylko mogłam.
Ten zagajnik wypatrzyłam kilka lat temu; rosły w nim grzyby nawet wtedy, gdy gdzie indziej nie było nawet olszówek. Mało kto tam zaglądał, być może tubylców odstraszała zła sława zagajnika. Ponoć gwałtowną śmiercią zginęły w nim dwie dziewczyny, a gość, który był w to zamieszany zniknął i słuch o nim zaginął. Ludzie opowiadali, że jego duch do dziś straszy w tamtych okolicach. Zwłaszcza, że podobno później również wydarzyła się tam jakaś tragedia, i kolejna. Ludzie gadali – a matka z ochotą powtarzała, co usłyszała w „maglu” – że w strasznym zagajniku przytrafiają się złe rzeczy.
– Byłam u Irki…
No i wszystko jasne.
„Magiel” obradował aktualnie u Ireny, największej plotkary w gminie.
– Nie wywracaj oczami, ja cię bardzo proszę, bo ci tak zostanie. A to nie są żadne głupie teorie. Hanka, siostra Ireny, w młodości umówiła się z chłopakiem, który ją tam zaciągnął. Do zagajnika, znaczy. Co się wydarzyło, tego do dzisiaj Irka nie wie, ale Hanka wróciła do domu tak przerażona, że przez tydzień się do nikogo nie odezwała, a chłopaka oczywiście nie chciała więcej znać. No i od tej pory Hanka do lasu nie chodzi wcale.
– Może zaloty były zbyt intensywne… – zasugerowałam z krzywym uśmiechem.
– Czy ty umiesz tylko kpić i drwić? – obruszyła się mama.
– Dobra, przepraszam, może rzeczywiście spotkało ją coś złego, ale z tego, co mówisz, to raczej w związku z tym chłopakiem niż lasem. Tyle razy tam chodziłam i nigdy nikt mnie nie napadł, nie czułam żadnej złowrogiej atmosfery, żadnych zjaw nie widziałam.
– Bo to wszystko wydarzyło się... dzisiaj!
– Jak to dzisiaj?! Mamo, błagam cię, jak rany, nie twórz…
– No, lata temu, ale dzisiaj wypada rocznica.
Westchnęłam ciężko.
– Skoro macie wszystkie fobię leśną, wasza sprawa. A ja muszę sobie połazić między drzewami, bo inaczej zwariowałabym przez pracę. To jest jedyne, co mnie uspokaja, więc proszę cię uprzejmie, zejdź mi z drogi, jeśli nie chcesz mieć w domu wariatki.
– Aguś, to weź chociaż telefon – matka nieco spuściła z tonu.
– Po co? Dzwoniłabyś do mnie co pięć minut. Po to tam idę, żeby się zrelaksować, odpocząć, nie denerwować.
– Lepiej się denerwować, niż poniewczasie żałować – rzuciła sentencjonalnie, ale w końcu przepuściła mnie w drzwiach.
Nagle usłyszałam dziwne dźwięki
Nie ukrywam, że nasza lokalna urban legend, czy bardziej forest legend, była mi bardzo na rękę. Wszędzie, niemal w każdym zakątku lasu, natykałam się na śmieci, a w moim ulubionym miejscu, tak nieodległym od miasteczka, nic, zawsze czyściutko.
Teraz też tak było, ani jednego papierka czy plastikowego kubka, ani jednej butelki czy puszki. Nawet menelom się tu nie podobało. Cóż, szczerze mówiąc, nie był to najpiękniejszy fragment lasu, brakowało wrzosów, krzaków jagód, ściółka zasłana liśćmi miała bury kolor. A dziś na dokładkę deszcz popadywał co kilkanaście minut, a niebo zasnuwały ciężkie, ołowiane chmury. Nie przeszkadzało mi to ani trochę. Chciałam zrobić swoje kółko i wrócić do domu, zanim zapadnie zmrok.
I tak łaziłam sobie po tych mokrych, zielonych mrocznościach, kiedy usłyszałam niepokojący dźwięk. Na początku przypisałam go wiewiórkom, które tak jak ja wyjątkowo upodobały sobie ten obszar. Ale nie… przemieszczało się tu gdzieś coś dużego i mało ostrożnego. I tak jakby ku mnie. Cholerka. Ze wszystkich sił starałam się nie myśleć o opowieściach mojej matki.
Wolałam skupić się na leśnych zwierzętach. Na przykład na dziku. Intensywnie zastanawiałam się, co zrobię, jeśli stanę w oko w oko z ciekawskim odyńcem albo wkurzoną lochą. Przecież nie wlezę na drzewo, bo te duże mają boczne konary za wysoko, a te mniejsze są zbyt wiotkie, by utrzymać mój ciężar. Scyzoryk do obrony się nie nadawał, ale wpadłam na genialny pomysł i znalazłam gałąź, którą w razie czego mogłam się opędzać od agresora.
Poczułam się odrobinę raźniej, gdy zamachałam patykiem jak szabelką. Niestety, szelesty zdawały się nasilać i przybliżać. Dołączyło też do nich sapanie. Coraz mniej mi się to podobało i coraz mniej wyglądało na dzika. Bo czy dzik poruszałby gałęziami półtora metra nad ziemią?!
Cała w strachu ruszyłam w drugą stronę, byle się od tego czegoś oddalić. Szłam prosto przed siebie, początkowo starając się nie robić hałasu; potem przyspieszyłam, prawie biegłam, i zatrzymałam się, gdy dzieliło mnie dobre kilkadziesiąt metrów od tego hałaśliwego czegoś. Zmęczona przysiadłam pod wielkim dębem i z ulgą stwierdziłam, że słyszę już tylko swój głośny oddech, żadnych podejrzanych szelestów. Chciało mi się śmiać z własnej głupoty. Gdybym nie nasłuchała się tych durnych historyjek, to bym się tak nie wystraszyła.
Przestało mi być wesoło, gdy zorientowałam się, że wokół mnie zaczyna się robić coraz ciemniej. Drzewa rosły gęsto i wysoko, tak gęsto, że niemal nie przepuszczały deszczu. A ja nie wiedziałam, w którą stronę mam iść, bo w amoku ucieczki nie zwracałam uwagi na otoczenie. Cholera, mogłam zabrać telefon!
Brałam udział w akcji ratunkowej
Wstałam i na chybił-trafił wybrałam kierunek, stwierdziłam bowiem, że lepiej iść, niż stać i czekać Bóg wie na co. Obiecałam sobie, że tym razem nie dam się spłoszyć rzekomemu duchowi. Po kilkunastu metrach okazało się, że nie mogę iść dalej, bo drogę zagrodziły mi obfite krzaki jeżyn. Zaplątałam się w nie i dłuższą chwilę nie mogłam się uwolnić, a każda minuta była cenna, bo dookoła ciemności zapadały w zastraszającym tempie.
Chłód się pogłębiał. Szelesty, szmery i trzaski nacierały na mnie z każdej strony. Zaczynałam rozumieć, jakie przerażenie czuła moja matka, gdy zgubiła się w lesie. Panika może ci tylko zaszkodzić – mówiłam sobie, ale mądra rada to jedno, a stosowanie jej, to drugie.
Cały czas starałam się iść, bo wydawało mi się, że jak gdzieś usiądę, to stanie się coś złego i nie wstanę. Ciemności zapadły już niemal egipskie – nie widziałam dalej niż na wyciągnięcie ręki. Łudziłam się, że wreszcie odnalazłam właściwą ścieżkę. Niestety, gdy jakiś wielki zwalony pień zagrodził mi drogę, zrozumiałam, że wciąż błądzę. Usiadłam na tym głupim pniu i się rozpłakałam.
Zmęczona, zmarznięta i zrezygnowana przestałam zwracać uwagę na hałasy. Nagle poczułam, jak coś ciepłego spływa po moim policzku, coś… jak krew! Odwróciłam się i sparaliżowało mnie całkowicie, bo zobaczyłam koszmar z opowieści mojej matki! Nade mną stał wielki facet, z długą brodą, chyba coś do mnie mówił, ale do mnie docierał tylko jakiś bełkot. Był w swetrze, a z jego dłoni kapała krew. Złapał mnie mocno za ramię i szarpnął. Strach dźgnął mnie jak ostrogą.
Wyrwałam się i ruszyłam w bok, krzaki haratały mi twarz, gałęzie i korzenie nie pozwalały biec, ale parłam przed siebie jak buldożer. Po jakichś kilkunastu krokach – cud! – wypadłam na chodnik, wprost na policyjny samochód. Zorientowałam się, że ledwie parędziesiąt metrów dzieli mnie od miejsca, w którym zawsze wchodziłam w las. Kręciłam się w kółko, idiotka.
– Tam… tam… – wydyszałam, wskazując ręką za siebie. – Tam jest ten bandzior!
– Jaki bandzior? – zdziwił się policjant. – Szukamy starszego pana, chorego na demencję, zgubił się dziś rano. Starszy, brodaty, w swetrze. Widziała go pani?
Nie wiedziałam: śmiać się czy płakać. Zrobiłam w tył zwrot i ponownie wlazłam w krzaki. Słyszałam za sobą ciężkie kroki, czyli policja szła za mną. Tym razem dotarcie do zwalonego pnia i zagubionego starszego pana nie nastręczyło mi żadnych trudności, poprowadziłam ich jak po sznurku. Nie mogłam się nadziwić, że wcześniej nie natrafiłam na to zwalone drzewo. No nic, las ma swoje tajemnice…
Matka, jak tylko mnie zobaczyła – poharataną, zmęczoną i przemoczoną – zaczęła swoją starą śpiewkę. Ucięłam to jej gadanie jednym zdaniem:
– Brałam udział w akcji ratunkowej! – ale w szczegóły nie zamierzałam się wdawać.
Czytaj także:
„Mąż zostawił mnie samą w leśniczówce. Myślałam, że padłam ofiarą włamania. Nigdy nie przeżyłam takiego upokorzenia”
„W lesie koło naszego domu znaleziono ludzki szkielet, który leżał tam od 20 lat. Skąd wziął się w tym miejscu? Ja wiem”
„Utknęłam w lesie, mój samochód odmówił posłuszeństwa, a komórka straciła zasięg. Tamtej nocy byłam zdana tylko na siebie”