„Teraz mamy susze, ale ja wciąż pamiętam powódź. W obliczu tragedii okazało się, że moi sąsiedzi to porządni ludzie”

płacz kpobieta.png fot. Adobe Stock, pikselstock
„Staraliśmy się podtrzymywać siebie nawzajem na duchu, bo tylko to nam zostało. Musieliśmy poczekać, aż fala opadnie. Dostawaliśmy wodę do picia i paczki żywnościowe, które strażacy przywozili pontonami. I czekaliśmy. Bezczynnie. Dobijało mnie to, bo lubię działać. Teraz nie miałam wyboru”.
/ 22.07.2023 08:44
płacz kpobieta.png fot. Adobe Stock, pikselstock

Podnieśliśmy się niczym Feniks z popiołów, ale wiemy, że ten pierwszy raz wcale nie był ostatni. Żywioł do nas wróci.

Woda przyszła nagle

Niby każdy wiedział, że są burze i ulewne deszcze. Niby każdy dostał SMS, że możliwe są lokalne podtopienia. Ale każdy myślał, że jego to akurat nie dotyczy. Wieczorem zaczęło padać, więc zrezygnowaliśmy ze spaceru, a rano usłyszałam krzyk męża, który otworzył drzwi kuchenne, a do środka wpłynęła woda… Ja mało nie zemdlałam.

Podwórko było zalane, tak że zniknęła trawa, której nie kosiliśmy od kilku tygodni. W domu wody po kostki.

– Dzwoń po straż! – zawołał mąż, gdy jak wryta stanęłam na schodach, przerażona tym, co widzę.

Zadzwoniłam, ale na szybką interwencję nie mogliśmy liczyć. Nie byliśmy jedynymi, którzy ucierpieli tej nocy, i wszystkie jednostki straży pożarnej, z bliższej i dalszej okolicy, pomagały wypompowywać wodę, usuwać połamane gałęzie, zwalone drzewa i inne przeszkody z ulic, przyniesione przez powódź.

Ile mogliśmy, robiliśmy sami, ale to była walka z wiatrakami. Wylewaliśmy wodę, która za chwilę wracała. W końcu pogodziliśmy się z tym.

– Podłoga i tak będzie do wymiany, meble też… – chciało mi się płakać.

Włożyliśmy kalosze i wyszliśmy na zewnątrz. Część sąsiadów ogrodziła domy workami z piaskiem, ale niewiele to dało – widzieliśmy, jak wiadrami i miskami wylewają wodę przez okna. Na drogach – bałagan i zamieszanie. Ludzie starali się uprzątnąć gałęzie.

Ruszyliśmy z pomocą. I po wieści

Nasz sołtys, z piłą w ręce, ciął wielki konar i odpowiadał na pytania mieszkańców. Królowało: nie wiem. Nie wiem, czy będzie jakaś pomoc finansowa. Nie wiem, czy gdzie indziej jest gorzej. Nie wiem, czy będzie druga fala, i czy nas dosięgnie. Jedno było pewne: nie wyglądało to dobrze.

Strażacy w końcu wypompowali wodę także od nas, choć mocno po południu. Poinformowali, że niebawem przyjedzie transport z piaskiem, żebyśmy mogli choć trochę zabezpieczyć dom przed następną falą… Czyli już wiedzieli, że będzie gorzej.

Mogłam tylko czekać, bać się i mieć nadzieję

I rzeczywiście było. Worki z piaskiem nic nie dały. Woda sięgała nam teraz do kolan. Wszystko w domu pływało. Co się dało, wynieśliśmy na górę, bo na szczęście mieliśmy piętro.

Cała kuchnia była jednak do remontu, podłogi, ściany, meble, sprzęty, których nie dało się ot tak wymontować… Salon i moja piękna kanapa, którą kupiłam ledwie dwa miesiące wcześniej, zamykając oczy, gdy wpisywałam PIN na terminalu, udając, że nie widzę ceny… Wszystko zniszczone.

Tylko rzeczy, które można kupić? Nie tylko. Także wspomnienia związane z wybieraniem tych rzeczy, z radością, jaką nam dawały, z chwilami, jakie spędzaliśmy całą rodziną, w kuchni czy salonie.

Migawki z naszego życia. Wnuczka przejechała jakąś zabawką, rysując front szuflady. Syn oświadczył się synowej siedzącej na tym fotelu. Przy tym stole jedliśmy posiłki w święta i rocznice… Zniszczone. A co w zamian? Brak poczucia bezpieczeństwa, brak pewności i stabilności.

Dom powinien się kojarzyć z ciepłem i ochroną. Powinien być azylem, miejscem, do którego się wraca po spokojny sen, by wyleczyć poranioną duszę. Tu powinno bić serce rodziny… Tymczasem w naszym domu stała woda, rozmiękczając kolejne rzeczy, dokonując kolejnych zniszczeń.

Spaliśmy jak zające pod miedzą, budząc się co chwilę z męczącej drzemki. Wody przybywało. I na zewnątrz, i w domu. Bałam się, co będzie dalej, oboje się baliśmy. Jak nigdy cieszyłam się, że dzieci wyprowadziły się już na swoje i mieszkają trochę dalej na północy, tam, gdzie nic takiego nie miało prawa się zdarzyć.

Dzwoniły do nas, oferując pomoc.

– Żyjemy, radzimy sobie – powtarzałam. – I absolutnie nie przyjeżdżajcie.

Po co? Niby jak nam pomogą tym, że utkną tu z nami? Być może za chwilę na dachu domu?

Bałam się i nie chciałam, by to oglądały. A nie pamiętam, żebym kiedykolwiek aż tak się bała. Powódź dotknęła nas osobiście, była tu i teraz, zagrażała nam i budziła przerażenie. Czasami łapałam się na tym, że po prostu stoję, patrzę na wodę i płaczę. Mąż głaskał mnie pocieszająco po plecach.

Staraliśmy się podtrzymywać siebie nawzajem na duchu, bo tylko to nam zostało. Musieliśmy poczekać, aż fala opadnie. Dostawaliśmy wodę do picia i paczki żywnościowe, które strażacy przywozili pontonami. I czekaliśmy. Bezczynnie. Dobijało mnie to, bo lubię działać. Teraz nie miałam wyboru…

Wreszcie woda zaczęła opadać. Burze przeszły gdzieś dalej, łamiąc życie jak gałęzie i odbierając spokojny sen innym ludziom. A my opłakiwaliśmy ogrom tragedii, jaki wyłonił się spod wody. I nie chodziło tylko o nas. Kiedy można już było wyjść na ulicę, nie dało się powstrzymać łez.

Każdy coś stracił. Zwierzęta się potopiły. Dzięki Bogu, że z ludzi nikt nie zginął. Za to mnóstwo domów wymagało remontu, a część, tych najstarszych, prawdopodobnie czekało wyburzenie.

Ludzie wynosili dobytek, który teraz nadawał się wyłącznie do wyrzucenia. Tak jak my żegnali się ze swoimi niegdysiejszymi skarbami i związanymi z nimi wspomnieniami, które odtąd będą naznaczone grozą i goryczą.

Wielka woda nas skaziła, zostawiła w sercach strach

My z mężem sprzątaliśmy u siebie i pomagaliśmy innym, którzy byli w gorszej sytuacji. Jakub wywoził na przyczepie poniszczone graty, ja wraz z innymi kobietami gotowałam posiłki w wielkiej kuchni domu kultury, żeby dostarczać ciepłe jedzenie potrzebującym.

To niby oczywiste, że w małych społecznościach ludzie są ze sobą bardziej zżyci, co bywa zaletą i wadą. Wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą, człowiek mniej się spieszy, więc tu zagada, tam poniesie i pomoc, i plotkę… Ale dopiero po powodzi poczułam, że jesteśmy prawdziwą wspólnotą. Przestało się liczyć, czy ktoś się kiedyś z kimś pokłócił, czy ktoś kogoś mniej lubił.

Mężczyźni włączyli się do oczyszczania wioski na równi ze służbami, które pracowały bez wytchnienia. Kobiety gotowały, udzielały schronienia, opiekowały się dziećmi i osobami starszymi, dzieliły się zdatnymi do użytku ubraniami, butami, sprzętem.

Powódź, która zniszczyła mnóstwo, nie zniszczyła najważniejszego – nie złamała w nas ducha. Przeciwnie, wyzwoliła w nas wszystkich  to, co najlepsze, i pozwoliła jeszcze bardziej się zjednoczyć.

A potem przyszła proza życia

Odzyskiwanie pieniędzy z ubezpieczeń. Osuszanie i remontowanie domów, aby znowu mogły być bezpieczną przystanią. Kupowanie sprzętów, które na nowo będą tworzyć historię rodziny.

Odkrywanie, na kogo możemy liczyć. Dzieciaki przyjeżdżały do nas i przywoziły przydatne prezenty oraz niby zbędne drobiazgi – jak kwiaty w doniczce – z którymi jednak jakoś łatwiej i przyjemniej zaczynało się życie po powodzi.

Moja szefowa zapytała, czy nie potrzebujemy jakiejś pożyczki bez oprocentowania, która pomoże nam stanąć na nogi. I premia w tamtym miesiącu była taka, że aż się wzruszyłam. A koleżanki z pracy zrzuciły się na kartę podarunkową, dzięki której kupiliśmy nową kuchenkę.

Niby gesty, ale bardzo ważne, bo dzięki tej solidarności czuliśmy się trochę lepiej, mniej samotni, mniej skrzywdzeni; ucierpieliśmy materialnie, ale zyskaliśmy wiarę w człowieka.

Powódź nas jednak skaziła. Co roku ze strachem witamy okres burz, zastanawiając się, kiedy woda wróci. Nie „czy”, ale „kiedy”. Nic już nie jest i nie będzie takie samo.

Pewien niepokój pozostał. Choć pozyskaliśmy środki na budowę wałów przeciwpowodziowych i sami zaangażowaliśmy się w działania lepiej zabezpieczające naszą miejscowość przed kolejną powodzią, wiemy, że kiedyś wielka woda wróci. Może jeszcze gorsza i jeszcze większa. Klimat się zmienia, pogoda wariuje, pojawiają się ekstremalne zjawiska. Więc to więcej niż prawdopodobne.

Dzieci nalegają na wyprowadzkę do miasta albo chociaż gdzieś dalej na północ, ale nie chcemy. Starych drzew się nie przesadza. Jesteśmy związani z tym miejscem, z tymi lasami, z tą rzeką.

A przede wszystkim z ludźmi, których mijamy codziennie na spacerze, spotykamy w sklepie, którzy rozumieją nas lepiej niż inni. Przeszliśmy to samo, tutaj, więc tutaj należymy. Tu jest nasz dom, w którym wychowali się nasi synowie, a który odbudowywaliśmy po tamtej katastrofie.

Nie porzucimy go, nie zasłużył na to.

Żyjemy z roku na rok, z miesiąca na miesiąc. Wdzięczni, że kolejny dzień przetrwaliśmy cali i zdrowi. W pewnym wieku więcej nie trzeba. Dożyć nocy i obudzić się o poranku, wiedząc, że ci, których kochamy, są bezpieczni.

Czytaj także:
„Byłem zapatrzony w swój majątek. Jedna chwila sprawiła, że zostałem bankrutem bez domu. Zyskałem jednak wiele więcej”
„Uratowałem z pożaru kobietę z dzieckiem i dostałem olśnienia. Ta tragedia sprawiła, że zyskałem nowe życie i rodzinę”
„Ocalałam z pożaru, ale straciłam męża. Gdy patrzę na moje poparzone dzieci, chce mi się wyć z rozpaczy”

Redakcja poleca

REKLAMA