Kiedy pobraliśmy się z Mirkiem, oboje marzyliśmy o dużej rodzinie. Chcieliśmy mieć w przyszłości co najmniej trójkę dzieci. Tymczasem nie mogliśmy pozwolić sobie nawet na jedno… Na początku specjalnie się tym nie przejmowaliśmy. Wiadomo, jak to jest – na życzenie się nie stanie, trzeba próbować do skutku. Dopiero po roku, kiedy podczas kolejnego miesiąca okazało się, że znowu nic nie wyjdzie z naszych marzeń, zaczęłam się martwić. Zapisałam się do lekarza i opowiedziałam mu o problemie.
– Na razie nie widzę powodu do paniki – powiedział po badaniu. – Rok to normalny czas oczekiwania. Ale oczywiście zlecę pani dokładne badania. Na razie USG i hormony, warto też przeprowadzić test na owulację. No i radziłbym zachęcić męża, żeby też się przebadał.
Wzięłam wszystkie skierowania, a potem w domu pogadałam z Mirkiem. Nie miał nic przeciwko temu, żeby się też przebadać.
– Nawet o tym sam myślałem – przyznał się – tylko tak jakoś nie mogłem się zebrać.
Koleżanka poleciła mi pewna klinikę
Pierwsze wyniki były idealne, i u mnie, i u niego. Lekarz zlecił kolejne, lecz i one nie wykazały żadnych nieprawidłowości.
– Wszystko wskazuje na to, że mogą państwo być rodzicami – powiedział. – Myślę, że to kwestia stresu. Niektóre pary tak bardzo chcą mieć dziecko, że coś się w nich blokuje. Kiedy przestaną się tym przejmować, myśleć, planować – przychodzi ciąża.
Pomyślałam, że to może być prawda. Starałam się więc jak najmniej denerwować i nie liczyliśmy już z Mirkiem dni płodnych i niepłodnych. W naszej sypialni znowu zagościła spontaniczność. Świetnie wpłynęło to na więź między nami i… tyle.
Jakieś trzy lata po ślubie spotkałam się z koleżankami ze szkoły. Większość była w stałych związkach, część miała dzieci. Ledwie kilka było samotnych, w tym Laura. Gdy temat zszedł na dzieci i kłopoty z zajściem w ciążę, odezwała się właśnie ona.
– Znam świetną klinikę – powiedziała, popijając drinka. – Jakby jakaś wasza koleżanka nie mogła mieć dzieci, to polecam.
– A naprawdę mają tam efekty? – zapytałam.
– I to jakie – potwierdziła. – Sama znam trzy dziewczyny, które już są mamusiami. Więc jakby co, możecie śmiało polecać. Wprawdzie to prywatna klinika, na NFZ się nie da, ale warto.
Nie gadałam z nią więcej tego wieczoru, bo było mi głupio, lecz zadzwoniłam następnego dnia.
– Pewnie, że dam ci numer do tego lekarza! – zawołała, gdy tylko przedstawiłam, o co mi chodzi. – Nie wiedziałam, że ty masz takie problemy. Nic nie mówiłaś.
– Na spotkaniu nie było jak, to nie jest temat do publicznej dyskusji. Zresztą chciałabym, żebyś zachowała to dla siebie.
– Jasne – przytaknęła z zapałem. – Nikomu nie powiem.
– A ta klinika naprawdę taka dobra? – dopytywałam jeszcze.
– Świetna – zapewniła mnie Laura. – Mają prawie stuprocentową skuteczność!
Już to powinno mnie zastanowić. Stuprocentowa skuteczność? Przecież to oczywista bzdura... W wypadku leczenia niepłodności to wynik nieosiągalny. Jednak chyba byłam za bardzo przejęta, miałam zbyt wielkie nadzieje, żeby myśleć logicznie. Zadzwoniłam pod numer kliniki. Lekarz bez problemu umówił się ze mną na wizytę za kilka dni. Przytomnie zapytałam o cenę – i tu mnie zamurowało.
– Wizyta kosztuje 300 złotych – powiedział. – Potem to już zależy, co trzeba będzie zrobić. Badania, leczenie, zastrzyki…
No, nie wyglądało to różowo. Sprawdziłam w internecie i okazało się, że za specjalistyczne badania trzeba słono płacić. Przy okazji poszukałam też tej kliniki, ale nie mieli strony internetowej. Nawet mnie to zdziwiło, jednak nie zmusiło do myślenia.
Na pierwszym spotkaniu lekarz zrobił na mnie pozytywne wrażenie. Taki facet w średnim wieku, sympatyczny, kontaktowy, wyglądał na kompetentnego. Obejrzał nasze badania sprzed dwóch lat, potwierdził, że nie ma nieprawidłowości ani w budowie ciała, ani w pracy hormonów, i powiedział:
– Sądzę, że kwestia poczęcia dziecka to tylko sprawa czasu i odpowiedniego leczenia. Badania trzeba będzie powtórzyć, zlecę też kilka kolejnych. Wszystko można załatwić w naszej klinice, bez skierowań i czekania.
„Tak, ale słono za to zapłacę”– pomyślałam, lecz nie powiedziałam nic. W końcu podjęliśmy decyzję, wiedząc, na co się ważymy.
– To oczywiście kosztuje – odezwał się lekarz, jakby czytał w moich myślach. – Ale obejmiemy państwa specjalnym programem, dostaniecie zniżki.
Byli nawet dogadani z bankiem...
No i zaczęliśmy się leczyć. Najpierw pobrali nam krew, znowu zrobili USG, histeroskopię. Zapisano mi milion witamin, musiałam mierzyć temperaturę i kilka razy w miesiącu chodzić na badanie cyklu. Oczywiście, każda wizyta i badanie były płatne… Gdzieś po pół roku (i tysiącach pozostawionych przez nas w klinice) lekarz stwierdził, że trzeba włączyć do leczenia terapię.
– Hormonalnie wszystko jest dobrze ustawione, nie ma żadnych przeciwwskazań do zajścia w ciążę – powiedział. – U pani męża plemniki też są bez zarzutu. Możliwe natomiast, że jajowody są niedrożne, ale to można stwierdzić tylko podczas badania pod narkozą. W takiej sytuacji często przeprowadza się zabieg udrożnienia jajowodów. W większości przypadków zdaje egzamin.
– A jak to wygląda? – zapytałam przerażona.
– Nie ma powodu do strachu – uśmiechnął się uspokajająco. – Zabieg przeprowadzany jest w znieczuleniu, trwa krótko, potem pani jest przez dobę u nas na obserwacji. Będzie dobrze.
– I ile to kosztuje?
Kwota, jaka padła, dosłownie mnie powaliła. Moje dwie pensje! Musielibyśmy wziąć kredyt…
– Na razie musimy sprawę odłożyć – wydusiłam. – To suma poza moimi możliwościami.
– Rozumiem – pokiwał głową doktor. – Oczywiście, wstrzymamy się, ale proszę pamiętać, że czas działa na pani niekorzyść. W razie czego możemy ułatwić wzięcie pożyczki. Mamy podpisany kontrakt z bankiem na kredytowanie naszych usług.
Podziękowałam i wyszłam. Byłam przybita i oszołomiona. Oczywiście, pożaliłam się Mirkowi. Też się podłamał. Ale potem wpadł na pomysł.
– A może taki zabieg można przeprowadzić państwowo? Wystarczy znaleźć lekarza, który przyjmuje w szpitalu, iść do niego na wizytę prywatnie, a on już cię wepchnie gdzieś do siebie…
Odzyskałam nadzieję. Mirek miał rację! Muszę tylko znaleźć takiego lekarza, a to nie problem. Zapisałam się do specjalisty, którego polecały wszystkie dziewczyny na forum. Rzeczywiście, robił dobre wrażenie. Zbadał mnie, a kiedy powiedziałam mu, o co mi chodzi – zdziwił się.
– Z badań, które miała pani robione, nie wynika, żeby była taka konieczność – powiedział. – Oczywiście, możemy przeprowadzić kolejne… Dobrze, zapiszę panią do siebie do szpitala, bo prywatnie nie ma sensu tego robić, to drogi zabieg. Zobaczymy, jaki termin uda się znaleźć.
Nie było źle, musiałam czekać tylko dwa miesiące. Przyjęli mnie i okazało się, że najpierw należy przeprowadzić badanie, czy taki zabieg jest w ogóle konieczny.
– Badanie wygląda podobnie jak zabieg, więc też podamy znieczulenie – powiedział lekarz.
Musiałabym wszystko udowodnić
Na szczęście nic mnie nie bolało. I okazało się, że jajowody mam drożne. Za to wyniki hormonów, które zlecił mi zrobić lekarz, zaniepokoiły go.
– Jakie leki pani przyjmowała? – zapytał, studiując je uważnie.
Wszystko zapisywałam w specjalnym zeszycie. Gdy lekarz to zobaczył, zmarszczył brwi.
– Kto panią prowadził?
Opowiedziałam mu wtedy o klinice, podałam nazwisko ginekologa. Doktor pokręcił głową.
– Większość leków, które pani przyjmowała, to niewinne witaminy – stwierdził, patrząc ze mną ze współczuciem. – Na pewno nic nie pomogły. A reszta… Cóż, trzeba będzie uspokoić hormony.
Moje leczenie trwało pół roku. Na szczęście musiałam płacić tylko za leki, a i tak dużo mniej niż w tamtej klinice. Potem lekarz zalecił kolejne badania. Cały czas zastanawiam się, czy nie podać tamtego lekarza do sądu. Bo wyciągał pieniądze, zapisując mi placebo, i serwując leki kilkaset razy droższe niż te w aptece. W dodatku zafundował mi kurację hormonalną, która zamiast przyśpieszyć zajście w ciążę, utrudniała je. Pewnie po to, żeby wyciągnąć więcej kasy.
Jednak taki pozew to poważna sprawa, musiałabym opłacić rzeczoznawcę, udowodnić wszystko… Na razie na każdym forum, wszędzie, gdzie się da, ostrzegam przed tą kliniką. I mam żal, że zamiast pomóc, chcieli się wzbogacić moim kosztem, moją krzywdą. Tym bardziej było mi przykro, że – jak się dowiedziałam w tajemnicy – Laura jest bliską znajomą tego lekarza. I to ona nagania mu pacjentki. Przyjaciółka ze szkoły!
Aha. Nie wiem, czy teraz będę biegać po sądach, bo okres spóźnia mi się tydzień. Jeszcze nie robiłam testów, boję się rozczarowania. Ale jeżeli tak… To proces będzie musiał poczekać!
Czytaj także:
„Butelka była moją jedyną przyjaciółką i lekarstwem na smutki. W porę zrozumiałam, że staczam się na samo dno"
„Nie chciałam gratów męża w mieszkaniu. Przesadził, gdy zrobił warsztat lutowniczy z mojej świeżo odremontowanej kuchni"
„Ola była księżniczką w wieży, a ja cierpliwie o nią walczyłem. Wielu facetów już by się poddało, ale ja wiedziałem, że warto"