Na Marcinka czekaliśmy z Adamem dwanaście długich lat. Kilka poronień, długie leczenie i w końcu kolejna szansa. Kiedy test ciążowy pokazał wynik dodatni, tak bardzo chciałam się cieszyć… Ale bałam się kolejnego rozczarowania. Nawet nie powiedziałam mężowi. Nie chciałam, żeby znowu robił sobie nadzieję.
To była nasza szansa
Lekarz potwierdził, że jestem w ciąży. Wszystkie badania pokazywały, że z dzieckiem jest wszystko dobrze. Tylko co z tego? Poprzednio było tak samo. Ale gdzieś w głębi duszy czułam, że tym razem się uda. Adamowi powiedziałam o ciąży dopiero, gdy zaczął się drugi trymestr. Trochę się dąsał, że tak późno się dowiaduje, ale był tak szczęśliwy, że zaraz mi przebaczył.
Miałam 36 lat. Wiedziałam, że to może być moja ostatnia szansa. Choć jestem pracoholiczką – tym razem wzięłam zwolnienie. Obiecałam sobie, że będę bardzo dokładnie słuchać lekarzy. I że zrobię wszystko, by moje dziecko przyszło na świat. Przez sześć miesięcy prowadziłam życie emerytki. Spokojne spacerki, żadnego wysiłku, zdrowe jedzenie. Byłam tak blisko. USG pokazało, że będziemy rodzicami chłopca. Odważyliśmy się zacząć rozmawiać o imieniu. Za wcześnie…
– Adam. Adam. Coś jest nie tak… Obudź się. Chyba odeszły mi wody – leżałam bez ruchu i próbowałam dobudzić męża. Paraliżował mnie strach.
Adam w końcu się ocknął. Próbował zachować spokój. Ale widziałam, że jest jeszcze bardziej przerażony niż ja.
– Kochanie, będzie dobrze, uspokój się, oddychaj – mówił, a jednocześnie nie był w stanie założyć butów.
– Błagam, ratujcie moje dziecko, ratujcie – mamrotałam, gdy już dotarliśmy do szpitala. – Ja nie mogę jeszcze urodzić. Mój synek jest jeszcze za malutki. Proszę, pomóżcie.
Ale lekarze nie mogli nic zrobić. Marcin urodził się dwie godziny później. Był bardzo malutki. Ale żył i walczył. Przez kolejne godziny, dni, tygodnie. Nie jestem religijna, ale pamiętam, że modliłam się żarliwie. Niewiele więcej mogłam zrobić. Całe dnie i noce siedziałam przy inkubatorze. I patrzyłam, jak mój synek walczy. Udało się. Dwa miesiące później lekarze pozwolili mi go zabrać do domu.
Był słabszy niż rówieśnicy
Marcin zawsze był chorowity, uczulony na mnóstwo rzeczy, miał astmę, ale poza tym był zdrowy. Rósł i powoli doganiał swoich rówieśników.
Gdy poszedł do szkoły, okazało się, że może nie jest najsilniejszy i najszybszy, ale uczy się świetnie. Przestałam w końcu na niego chuchać i dmuchać. Wróciłam do pracy. Byłam pewna, że najgorsze już za nami. Ale wtedy Marcin zasłabł na lekcji WF-u. Zadzwoniła do mnie jego wychowawczyni.
– Pewnie nie zjadł śniadania – uspokajała mnie.
Chciałam od razu jechać z nim na badania, ale Adam mnie powstrzymał.
– Daj spokój, nie panikuj. To na pewno nic takiego.
Ale ja wiedziałam swoje. Uważnie przyglądałam się Marcinowi. Trzy dni później dostał krwotoku z nosa.
– Mamuś, bo ja ostatnio tak jakoś dziwnie się czuję… – przyznał się.
Nie zastanawiałam się dłużej. Pojechaliśmy do przychodni.
– To pewnie wiosenne osłabienie, ale dla pewności zrobimy badanie krwi – zaproponowała lekarka.
Poznaliśmy diagnozę
Dwa dni później dostałam telefon z przychodni.
– Pani Edyto, wyniki są złe. Proszę jechać z synem do szpitala. Trzeba zrobić szczegółowe badania. To może być białaczka – gdy usłyszałam to słowo, nogi się pode mną ugięły. Popłakałam się, a potem rzuciłam do komputera.
Zanim Marcin wrócił ze szkoły, wiedziałam już, że wyleczalność u dzieci z białaczki to 80 procent. Byłam gotowa do walki. Marcinowi nie powiedzieliśmy całej prawdy. Tylko tyle, że wyniki badania krwi są trochę niepokojące. Przyjął tę wiadomość ze spokojem.
Po tygodniowym pobycie w szpitalu, badaniu szpiku potwierdziła się najgorsza diagnoza. Adam ściskał moją rękę tak, że aż mi zdrętwiała. Płakał. To ja musiałam być tą dzielną.
– Adam. Będzie dobrze. Musi być. Nasz syn już tyle przeszedł, że i teraz da radę. Mówię ci – sama nie wiedziałam, czy chcę przekonać męża czy siebie.
Znowu najlepiej wiadomość przyjął Marcin. Nie mam pojęcia, skąd w tym dziecku było tyle spokoju i dojrzałości.
– Mamuś, to nie koniec świata. Na pewno mnie wyleczą. Będzie dobrze.
Rozpoczęliśmy leczenie
Następne miesiące nasze życie wyznaczały kolejne serie chemioterapii Marcina. Pierwszą zniósł bardzo dobrze. Dawał radę normalnie chodzić do szkoły. Nie opuścił zbyt wielu lekcji, miał dobre stopnie. Pierwsza seria skończyła się tuż przed wakacjami. Zabraliśmy Marcina do Disneylandu, a potem na żagle. Umówiliśmy się, że nie będziemy rozmawiać o chorobie. To były naprawdę wspaniałe dwa miesiące.
Jesienna chemia była dużo trudniejsza. Marcin bardzo źle się czuł. Wymiotował. Stracił wszystkie włosy, ale tym się w ogóle nie przejmował. Od kolegów z klasy dostał całą kolekcję fantastycznych czapek. Ale sporo czasu spędzał w szpitalu. Musiał przejść na indywidualny tryb nauki. Wierzyliśmy jednak, że jak przetrwamy tę serię i następną, to będzie po sprawie.
Marcin był dzielny, ale coraz bardziej tracił siły. Serce mi pękało, gdy na niego patrzyłam, ale nigdy przy nim nie płakałam. Tylko raz, na początku, zobaczył łzy w moich oczach.
– Mamusiu, daj spokój. Nie martw się – pocieszał mnie.
Obiecałam sobie, że to się nie powtórzy. Nie mogę dopuścić do tego, żeby mój synek jeszcze musiał przejmować się mną. Po trzeciej serii chemii musieliśmy czekać. Dopiero po kilku tygodniach miało się okazać, czy udało się doprowadzić do remisji. W dzień, w którym dowiedzieliśmy się, że rak się wycofuje, urządziliśmy w domu wielką imprezę. Była rodzina i przyjaciele. I cała klasa Marcina.
Przez kolejny rok staraliśmy się żyć normalnie. Ale to były pozory. Cały czas czułam, że chodzimy po polu minowym. Umierałam, odbierając każde kolejne wyniki. Drżałam, gdy Marcin zakasłał albo bolała go głowa. Zdarzało się, że w nocy zakradałam się do jego pokoju, siadałam na krzesełku i słuchałam jego oddechu.
Ciągle czułam niepokój
To było kolejne rutynowe badanie krwi. Gdy dzień po nim usłyszałam w słuchawce głos lekarki Marcina, wiedziałam, że stało się najgorsze. Choroba wróciła. Nie słyszałam dalej, co mówi lekarka. Zakręciło mi się w głowie i zemdlałam. Ocknęłam się na podłodze. Telefon leżał koło mnie. Przypomniałam sobie, co się stało. Wtedy usłyszałam, ze otwierają się drzwi.
– Mamuś! Wróciłem! Dostałem piątkę z matmy! Halo, gdzie jesteś
Pozbierałam się i poszłam do kuchni.
– Świetnie, synek, gratulacje. To może w nagrodę pójdziemy na pizzę? Chcesz?
Poszliśmy do pizzerii za rogiem. Zmuszałam się do łykania kolejnych kęsów. A Marcin był w doskonałym humorze i cały czas mówił. Opowiadał mi, że za tydzień jest szkolna dyskoteka i że Marta z równoległej klasy to chyba go lubi. A kolega ma małego pieska i że on też chciałby mieć pieska. Że jest już duży i będzie go wyprowadzał.
Słuchałam i zastanawiałam się, jak mu powiedzieć, że pewnie nie pójdzie na tę dyskotekę. I na pewno nie będziemy mieć teraz pieska. Że kolejne tygodnie spędzi w szpitalu. I że w ogóle nie wiadomo, czy będzie żył!
Nie wytrzymałam i pobiegłam do łazienki. Zwymiotowałam całe jedzenie, a potem usiadłam na sedesie i zaczęłam płakać. Poczułam, że już nie mam siły. Że nie dam rady. Że to za dużo.
Marcin przyjrzał mi się uważnie, gdy wróciłam do stolika.
– Wszystko dobrze?
– Tak, synek, w porządku.
Nie miałam już siły
Adam był już w domu, gdy wróciliśmy. Zostawiłam go z Marcinem i poszłam do sypialni. Zgasiłam światło i schowałam się pod kołdrą. Próbowałam nie myśleć.
– Edyta? Co jest? Edyta?
Adam zmusił mnie, żebym wystawiła głowę spod kołdry.
– Adam, to cholerstwo wróciło. Lekarka powiedziała, że Marcin musi natychmiast iść do szpitala. Nie umiałam mu tego powiedzieć. Ja już nie mam siły. Dlaczego my? Dlaczego właśnie nas to spotyka?
– Edyta, przestań. To jeszcze nie koniec. Po prostu musimy powalczyć trochę dłużej. Pójdę porozmawiać z Marcinem.
Nie było go ponad godzinę. Gdy wrócił, udałam, że śpię. A kiedy usłyszałam chrapanie męża, poszłam do pokoju Marcina. Uchyliłam drzwi i usłyszałam jego płacz. Położyłam się koło niego i mocno go
przytuliłam.
– Będzie dobrze, będzie dobrze – szeptałam i głaskałam go po plecach.
Już świtało, gdy Marcin zasnął. Wiedziałam, że go nie przekonałam. Bo nie przekonałam też samej siebie.
Syn potrzebował przeszczepu
Rano pojechaliśmy do szpitala. Zaczęły się badania. Po trzech dniach zostaliśmy wezwani do gabinetu lekarza. Mieliśmy usłyszeć wyrok.
– Nie jest dobrze – lekarz nie owijał w bawełnę. – Kolejne chemie nie mają teraz sensu. Potrzebny będzie przeszczep szpiku. To nie jest zła wiadomość. Jest duża szansa, że któreś z państwa będzie mogło zostać dawcą. A jak przeszczep się przyjmie – Marcin będzie zdrowy.
W jego ustach to brzmiało tak prosto. Ale o przeszczepach też już poczytałam. Tyle rzeczy mogło pójść nie tak… Kompletnie się rozkleiłam. Płakałam, krzyczałam. Lekarz przeczekał mój atak. Zaczął coś pisać.
– Pani Edyto. Pani musi być silna – podał mi receptę. – Proszę sobie pomóc. To lekki antydepresant. Obiecuję, że pomoże.
Wykupiłam lek. Rzeczywiście, trochę pomógł. Mogłam spać i dawałam radę utrzymać emocje na wodzy. Ale nie spowodował, że przestałam się bać. Marcin musiał zostać w szpitalu na dalsze badania. Ale udało mi się załatwić, że dostał przepustkę na tę szkolną dyskotekę.
– Wiesz mamuś, Marta ze mną zatańczyła. Ale potem usłyszałam, jak mówi do koleżanki, że zrobiła to, bo umierającym się nie odmawia – powiedział Marcin.
Nie wiedziałam, jak go pocieszyć. Jedyne, co mi przyszło do głowy, to zabrać go na lody.
– Lody? Czy ja mam trzy lata? – żachnął się. Ale zaraz dodał: – No dobra, chodźmy na te lody.
Trudno było znaleźć dawcę
Poddaliśmy się z Adamem badaniom. Pierwszy cios. Żadne z nas nie nadawało się na dawcę dla Marcina.
– Proszę się nie martwić. Będziemy szukać w bazach dawców.
W Polsce, a jak będzie trzeba, to i na świecie. To może potrwać, ale na pewno znajdziemy dla Marcina genetycznego bliźniaka – lekarz starał się, jak mógł, żebyśmy nie wpadli w panikę, ale mu się nie udało.
– A… A jak bliźniak się nie znajdzie? Nasz syn umrze, tak? Proszę powiedzieć prawdę.
– Pani Edyto, w bazach dawców jest coraz więcej ludzi. Jest bardzo duża szansa, że znajdzie się też ktoś dla Marcina. A jak nie, są jeszcze inne metody. Ale porozmawiamy o nich, jak będzie pora.
– Tak, wiem, kolejna chemia i kolejna… Ile mu pan daje? Rok, dwa, pięć?
Zaczęłam krzyczeć. Adam próbował mnie uspokoić, ale nie dał rady. Zerwałam się z krzesła, zrzuciłam wazon z biurka lekarza i wybiegłam. Na dworze lało. Usiadłam na ławce i ukryłam twarz w dłoniach.
Adam zabrał mnie do domu. Przez kolejne tygodnie żyłam jak robot. Wstawałam, robiłam śniadanie, szłam do pracy, wracałam, szykowałam obiad… I czekałam na telefon ze szpitala.
Marcin chodził do szkoły. Lekarze mówili, że musi żyć jak najbardziej normalnie. Dostawał leki na wzmocnienie, poprawiające odporność, podnoszące liczbę czerwonych krwinek. Ale widziałam, że jest coraz słabszy.
Musieliśmy zrobić, ile się da
Gdy ja siedziałam z założonymi rękami i czekałam na telefon, dzieciaki ze szkoły Marcina działały.
– Pani Edyto. W sobotę organizujemy w szkole piknik, na którym każdy będzie mógł się zbadać i zarejestrować jako dawca szpiku. Tu są ulotki – mamę koleżanki Marcina spotkałam przed sklepem z plikiem ulotek.
– Może państwo przyjdą? Będą też różne gry i konkursy.
Wtedy wreszcie się ocknęłam. Zrozumiałam, że zamiast siedzieć i czekać na telefon, powinnam działać. Zadzwoniłam do lokalnej telewizji. Opowiedziałam im o inicjatywie dzieciaków ze szkoły syna. Dziennikarka dotrzymała słowa. W piątkowym wydaniu wiadomości zapowiedziała nasz piknik. Przyszły tłumy. Baza dawców szpiku wzbogaciła się o 252 nowych potencjalnych dawców. I wtedy zadzwonił telefon.
– Pani Edyto. Jest dawca. W Rzeszowie. Zgodził się na dalsze badania zgodności. Proszę być dobrej myśli. Odezwiemy się.
Dwa dni później było jasne: dawca z Rzeszowa jest genetycznym bliźniakiem Marcina. Pojechaliśmy do szpitala. Zaczęły się przygotowania do przeszczepu. Powoli zaczęłam wierzyć, że wszystko dobrze się skończy. Drugiego dnia wyskoczyłam do sklepu po mandarynki. Gdy wróciłam, Adam siedział na fotelu z kamienną twarzą. Marcin się ubierał.
– Co jest, zaraz, Marcin, co ty robisz?
– Wracamy do domu. Dawca się wycofał. Lekarze nic nie mogą zrobić. To koniec – powiedział Adam.
Wstał i zaczął pakować torbę Marcina. Ale ja etap rezygnacji miałam już za sobą. Nie miałam zamiaru tak tego zostawić! Wpadłam do gabinetu lekarza.
– Proszę mi dać telefon tego dawcy. Albo adres. Przekonam go prośbą albo groźbą. Mój syn nie może umrzeć dlatego, że ten ktoś boi się ukłucia igłą!
Lekarz długo tłumaczył mi, że dawcy są anonimowi i że nawet gdyby znał dane tego człowieka, to i tak nie mógłby mi ich podać. Ale ja nie dawałam za wygraną. Krzyczałam, groziłam lekarzowi i szpitalowi pozwem. Nic nie wskórałam. Wróciliśmy we trójkę do domu.
Znowu zaczęło się czekanie. Marcin coraz bardziej się męczył. Lekarz powiedział, że powinien się oszczędzać. Znowu zaczął uczyć się w domu.
Nie traciłam nadziei
Koledzy z klasy Marcina stanęli na wysokości zadania. Codziennie kilku z nich wpadało z wizytą. Zdarzało się, że musiałam ich wyrzucać, bo bawili się tak dobrze, że zapominali o bożym świecie. Prowadziłam na Facebooku kampanię promującą rejestrowanie się w bazie dawców szpiku. Ta dziennikarka od pikniku zaprosiła mnie do porannego programu, gdzie o tym opowiedziałam. Chyba wypadłam dobrze, bo dostałam zaproszenie do śniadaniówki w ogólnopolskiej telewizji. A lekarze szukali dawcy dla Marcina już na całym świecie. Próbowałam nie tracić nadziei. Próbowałam z całych sił. Ale z każdym kolejnym tygodniem było mi coraz trudniej.
Na ostatniej wizycie w szpitalu lekarz poprosił mnie i Adama do siebie.
– Marcin jest coraz słabszy. Na przeszczep nie możemy już czekać zbyt długo. Jak dawca się nie znajdzie w ciągu najbliższego miesiąca, wrócimy do chemioterapii. To jedyny sposób.
Umówiliśmy się z Adamem, że jak długo jest szansa na przeszczep, nic Marcinowi nie powiemy. Wiedzieliśmy, że na myśl o kolejnej chemii się załamie.
Wierzę, ze teraz się uda
Dokładnie pamiętam, co robiłam w tamtą środę. Prasowałam pościel i oglądałam wiadomości. Komórka dzwoniła już dość długo, gdy ją usłyszałam. Numer szpitala!
– Halo, halo, jestem – zawołałam. Nie wiem, czemu byłam pewna, że dzwonią z dobrą wiadomością.
Miałam rację. Znalazł się dawca. W Holandii. Mamy przyjeżdżać jak najszybciej.
– Czekamy na was jutro rano. Trzymam kciuki, żeby tym razem się udało – zakończył rozmowę lekarz.
Próbowałam nie szaleć z radości. Przecież już raz byliśmy w tym miejscu… Ale doszłam do wniosku, że moja rodzina już wyczerpała limit pecha. Teraz po prostu musi się udać! Marcin spał. Postanowiłam, że poczekam na Adama, i razem przekażemy mu wspaniałą nowinę.
Adam nie ucieszył się tak bardzo, jak moim zdaniem powinien.
– Wiem, wiem, to wspaniała wiadomość. Ale boję się, że skończy się jak poprzednio. Rozbudzimy jego nadzieję. Czy on sobie poradzi z kolejnym takim rozczarowaniem? Nie możemy poczekać, aż ten ktoś już odda szpik?
Rozumiałam go. Ale lekarz wyraził się jasno. Najpierw Marcin musi zacząć przygotowania, a dopiero wtedy od dawcy będzie można pobrać szpik.
– Musimy powiedzieć Marcinowi dziś. Nie da się inaczej. Chodź, zrobimy to razem – powiedziałam.
– Co mówisz, mamuś? Do szpitala? – chwilę zajęło, zanim Marcin się obudził i dotarło do niego, że znalazł się drugi dawca. I że znowu mamy szansę. – Ojej, super. Ale mamuś, a jak ten ktoś też się wycofa? To co wtedy? Ja nie chcę umierać – łzy popłynęły mu po policzkach.
Serce mi się krajało. Gdybym tylko mogła zadzwonić do tego kogoś, opowiedzieć mu o Marcinie… Przekonać go, że nie może się wycofać. Ale nie mogłam.
Codziennie koledzy i koleżanki Marcina przesyłają mu zdjęcia swoich zaciśniętych kciuków z podpisem: „Trzymamy!”.
– Mamuś, zobacz. Z takim wsparciem to chyba tym razem musi być dobrze?
Czytaj także: „Myślałam, że Olka chce złapać mnie na dziecko i się obłowić. Straciłem ją, bo nie uwierzyłem, że dziecko jest moje”
„Dziwiło mnie, że przez 6 miesięcy związku mój idealny facet nie zaprosił mnie do domu. Coś tu śmierdziało na kilometr”
„Pokochałam dużo starszego faceta i to był błąd. Boję się, że prędzej pójdę na jego pogrzeb, niż na nasze wesele”