Amerykańska szkoła oczami Polki

Niezdrowe jedzenie w amerykańskiej szkole fot. Fotolia
Dzieci Marii chodzą do jednej z najlepszych szkół publicznych na Florydzie. Co dostają jeść w szkolnej stołówce i czy wyśmiewanie innych często się tam zdarza? Korespondencja nie (tylko) dla fanów USA.
/ 07.09.2016 05:59
Niezdrowe jedzenie w amerykańskiej szkole fot. Fotolia

9-letnia córka i 6-letni syn Marii chodzą do jednej z najlepszych szkół publicznych w Orange County na Florydzie, ocenianej corocznie na "A +". O tym, kiedy dzieci poznają swoich wychowawców (którzy co roku się zmieniają!), jak często poznają nowych kolegów (skład klasy też się zmienia!) i jak rzadko mają przerwy w ciągu dnia (o obowiązkowe, 20-minutowe przerwy walczą rodzice torpedując stanowe władze) możesz przeczytać w pierwszej części opowieści polskiej mamy w amerykańskiej szkole.
Tutaj będzie o jedzeniu, tolerancji i nie tylko.

Jestem keczup, warzywo

Szkolny lunch. Już sama nazwa przyprawia mnie o ciarki. Bo zamiast zupy jarzynowej na talerzu, pulpeta, ziemniaków z koperkiem, surówki, kompotu i może deseru, widzę oczami wyobraźni więzienną plastikową tackę (jak te w „Orange is New Black”) a na niej smętnego hamburgera otulonego miękką, niczym wata cukrowa, bułką niby pełnoziarnistą w towarzystwie kilku strąków zielonej fasoli z pary. Albo kilku surowych marchewek. Albo pomidora o na tyle podejrzanym smaku, że moja córka wyrzuca go zaraz do kosza.

Hamburgera zastępuje cyklicznie w piątki niejadalna pizza, czyli coś z białymi paskami nieroztopionej mozzarelli, które łączą się na pomidorowym sosie. „Niczym neurony na mózgu” podpowiada wyobraźnia. Bywa też chilli-steak, wypchany czymś tam chleb serowy lub podeszwowate nuggetsy. Do tego obowiązkowy owoc, niekoniecznie surowy, może w jego roli wystąpić mandarynka w syropie z puszki albo przecier jabłkowy. Wszystko popija się mlekiem, zwykłym, truskawkowym lub czekoladowym… I, voila, posiłek dla ucznia podstawówki gotowy!

Córka skarży się kilka razy w tygodniu na bóle brzucha. „Zrezygnuj z tego świństwa, zrobię domowe” namawiam. Kręci głową. Przecież koleżanki, wszystkie, stoją w kolejce z tackami. Jak nie stanie, to straci szansę na rozmowę. Więc stoi.

Obejrzałam niedawno „Bad moms” z Milą Kunis. Z niedowierzaniem. Przewrażliwione na punkcie zdrowego żywienia mamy? Ban na mini pączki? Na cukier? Czy ja żyję w innym państwie? Może. W naszej szkole bowiem, podczas spotkań PTA serwuje się pizzę i colę, nauczyciele w  nagrodę za dobre zachowanie rozdają lizaki, a dyrektorka za świadectwo piątkowe kupony na pizza party. Taka jest Floryda!  

A może jednak nie tylko?

Szukam, czytam i okazuje się, że jednak „nie tylko”. Większość szkół publicznych w USA nadal oferuje codziennie wariacje mączne z żółtym serem. W 2012 roku dzięki kampanii Michelle Obamy ograniczono co prawda w posiłkach zawartość tłuszczu, soli, kalorii i zwiększono ilość warzyw, owoców, jednak „nowe regulacje zmusiły producentów do zmienienia jedynie składu, a nie produktu. Teraz dzieci dostają pizze z odchudzonym serem i donaty z pełnoziarnistej mąki, ding dong!” - czytam w „New York Times”.

Internet tonie w temacie szkolnych posiłków. Na pewnej stronie proszono młodzież o zamieszczanie przez cały miesiąc zdjęć szkolnych posiłków, następnie każde zdjęcie poddano ocenie internautów, którzy decydowali, czy można zjeść czy wyrzucić. W kategorii „wyrzucić” zwyciężyło przypalone, wgniecione burito w tłustym papierze. Patrze na zdjęcie. Burito wygląda jak przejechana wiewiórka. Ohyda!

Inni próbują zmienić coś dobrym przykładem. Choćby przez zamieszczanie na stronach zdjęci konkurencji, czyli posiłków szkolnych z Europy. Widzę tu Francję, Finlandię, Grecję, jest nawet Ukrainę z czerwony barszczem i porcją zasmażanej kapusty. Wszystko by zachęcić Amerykę do zmiany. Pytanie czy się da? Rząd amerykański już kilka razy próbował wprowadzić do tabeli żywienia keczup jako warzywo. Nie udało się. Ale sos do pizzy już przeszedł i widnieje już jako pochodna pomidora. Czy się da? Nie, nie mam nadziei.

Równość przed tablicą

Rok temu klasa mojej córki przygotowała przedstawienie z okazji Dnia Dziękczynienia. Każde dziecko recytowało fragment wiersza. Kiedy przed tablicą pojawił się 8-letni Aron, jego mama zacisnęła nerwowo pięści. Aron ma wadę wymowy. Mówi wolno, jąka się, zatrzymuje. Przez długie 5 minut, gdy z trudem wymawiał poszczególne głoski, cała klasa siedziała skupiona,  w milczeniu. Nie było szturchania, chichotów, znaczących spojrzeń, miałam wrażenie, że wszyscy trzymają za niego kciuki, żeby dotrwał, żeby się nie speszył. I gdy skończył cała klasa wstała i nagrodziła go burzą oklasków. Bez prośby nauczycielki, od siebie. 

Nie tak dawno podczas drogi do domu syn, zapytany, jak minął mu dzień, powiedział, ze kolega w klasie zrobił w majtki kupę. Oczekiwałam chichotu. Dzieci, wiadomo, bywają okrutne. Na pytanie, czy ktoś się śmiał z chłopca, odpowiedział poważnie: „Nie, przecież byłoby mu przykro. Nie chce ranić jego uczuć”.  

I to cenię w mojej szkole najbardziej. Że uczyć szacunku dla drugiego człowieka. Że traktuje uczniów z taką samą powagą i godnością, jak traktuje się dorosłych. Daje im równocześnie prawo do własnych wyborów i błędów. Nie nadużywa wobec nich swojej władzy, nie depcze ich poczucia wartości. Cieszę się, że moje dzieci wychowują się w poczuciu tolerancji dla odmienności, mają otwarte umysły, próbują zrozumieć innych, a nie wyśmiać. 

W imię tego jestem nawet w stanie przymknąć oko na tłuste pizze, brak wymogu noszenia czapek w pełnym słońcu, brak nacisku na schludne pisanie, przeciążenie testami i fatalnym programem, ba może nawet na brak przerw, przymknąć oko… choć nie odpuścić.

Redakcja poleca

REKLAMA