Spotkania z koleżankami zawsze mnie stresują. Niby bardzo się lubimy, ale również strasznie za sobą rywalizujemy. A pytanie o plany doprowadza mnie do szału. Zazwyczaj paplamy przy kawce i ciastku o naszych związkach, sukcesach i załamaniach, jest też trochę narzekania, że „nie wiadomo jak to będzie w pracy”, ale do przodu. I nagle pojawia się ono. Znienacka. Przeklęte, stale penetrujące umysły podczas rodzinnych spotkań, znienawidzone jak powtórki najgłupszych seriali, pytanie: „A wy kiedy na swoim?".
Mieszkanie przez 30 lat nie jest twoje. Ono należy do banku!
"Bierzecie w końcu ten kredyt? Bo my już kończymy szykować nasz domek” - słyszę. Kocham to. Po prostu kocham. Na jakim k… swoim? Jaki wasz domek?! Banku, nie wasz... Myślę po cichu, nie zdradzając narastającej agresji, gdy widzę, jak niegdyś dobra znajoma, a teraz źródło mojej irytacji, sączy kawę, świecąc mi przed oczami nowym zegarkiem „od Mikołaja” i trajkocze o kredycie, który zaciągnęli z mężem na 30 lat. Inwestycyjnym, bo w dom. Nowy, z 4 łazienkami, 2 garderobami i ilomaśtam komnatami, ups, pardon, pokojami, który nie jest przez nich wciąż zamieszkany. Powód? Muszą zadłużyć się ponownie. Gumowy sufit w jednej z toalet i marmurowy kominek tak ogołocił ich portfel, że nie starczyło na wykończenie kuchni... I ja się pytam: serio?
Ktoś pomyśli, że o, typowa ze mnie Polka, z pewnością zazdroszczę im, że mają „swoje em", na bogato, dom marzeń i inne ceregiele, bo ja to „wciąż na wynajmie”. Już przestali mi życzyć dzieci z okazji urodzin, tylko własnego mieszkania, taka sytuacja. Otóż nie, nie w tym rzecz. Patrzę jeszcze raz na nią i żal mi jej. Dziewczyna z dalekiej prowincji, kiedyś z marzeniami o dzieciach, mieszkanku i dobrej, godnej pracy, z widokami na karierę naukową, teraz sekretarka, z designerskim zegarkiem na nadgarstku, w jedwabnej koszuli, wyciąga nowy model iPhone'a z personalizowanej na Mokotowskiej torebki i mówi mi, że w 2020 roku powinnam podjąć decyzję „co dalej”, bo przecież wynajmowanie mieszkania to wyrzucanie pieniędzy w błoto. Kawa zmieniła swój smak.
Zadłużmy się, a co tam! Kiedyś przecież się spłaci ten kredyt
Wzięcie kredytu na 30 lat, z ratą większą niż połowa przeciętnej pensji od zawsze naprzemiennie budziło we mnie śmiech i współczucie. A jeszcze radość z tego, że udało się zaciągnąć dług przy tak niewielkim wkładzie własnym... brawo, winszuję!
Nigdy nie rozumiałam ludzi, którzy podejmują decyzje o wzięciu kredytu jak o wyborze dania w restauracji. Być może jest to podyktowane moją awersją do jakichkolwiek pożyczek, obciążeń, długów i brania nawet przysłowiowej pralki na raty. Dlatego beztroska mina mojej koleżanki, której na usta cisną się słowa, że wynajem to wyrzucanie upychanie kieszeni bogaczom i życie ponad stan spowodowała, że w kieszeni otwierał mi się już scyzoryk.
Wzięłam kilka głębokich wdechów na uspokojenie moich zszarganych ludzką lekkomyślnością nerwów i uświadomiłam sobie: wzięcie kredytu na mieszkanie to dla wielu Polaków jedyna słuszna decyzja. Taka typowo polska. To pragnienie „być na swoim” za cenę utracenia wolności, pola manewru na wiele długich lat. Wolą płacić kolosalne odsetki bankowi, niż uzbroić się w cierpliwość, rozsądnie zarządzać swoimi pieniędzmi, by mieć na starcie, gdy kredyt to jedyna droga, mieć więcej, niż te obligatoryjne 10-20% wkładu własnego. Ale to i tak nic. O ile kredyt hipoteczny ma jakieś uzasadnienie, o tyle wzięcie kredytu konsumpcyjnego na suszarkę to już w moim mniemaniu kompletna porażka. Ale za to jaka popularna.
Kredyt na święta, pożyczka na wakacje. Czy wy serio bierzecie te wszystkie kredyty?!
Pożyczka świąteczna, chwilówka na dowód, pieniądze na urlop - jestem w szoku, ile ofert pokazuje mi się, gdy wpisuję w wyszukiwarce te hasła. Czy Polacy w ogóle nie oszczędzają? Zaciągamy kredyt za kredytem, bo Tunezja w sierpniu, bo samochód większy by się przydał, bo kuchenka indukcyjna to podobno oszczędność i ma ją Wiesia spod piątki.
Przedszkole, po prostu przedszkole: Zosia ma nowy plecak, to ja też chcę. A że mnie nie stać za kasę, to się zakredytuję po sam korek... Zaczęłam szperać, szukać odpowiedzi, czy ktoś czuje podobnie, jak ja. Gdy mało się wie, wierzy się w różne rzeczy, a ja chciałam mieć pewność, czy wszystko ze mną ok, że nie chcę brać kosmicznego kredytu, bo nie; że gdy mam 3 zł to logiczne jest, że kupuję kilo jabłek, a nie batonik.
Małe postawione kroki są cenniejsze, niż duże, ale tylko w planach
Trafiłam na blog prowadzony przez finansistę-amatora, imieniem Michał, który prowadzi stronę „Jak oszczędzać pieniądze”. Dobre godziny spędziłam na wertowaniu jego spisu treści, ba, pierwszy raz w życiu czytałam chyba cudze komentarze pod artykułami.
Jeden z wpisów był jakby o mnie. Autor zamieścił list czytelniczki, która tak jak ja, nie chce brać kredytu, choć każdy namawia ją, bo to inwestycja, bo stać ją (scheda po dziadkach, wysokie zarobki), bo czemu-w-sumie-nie, skoro „każdy bierze”. Oto jego fragment:
Mam 27 lat, partnera, z którym rozglądamy się za nowym mieszkankiem i oboje nieźle zarabiamy. Tak się złożyło, że mieliśmy własnościową kawalerkę. Dotychczas wszystkie oszczędności szły na nasze przyjemności i realizację marzeń – dalekie, egzotyczne podróże. Ale przyszedł ten czas, że zaczęliśmy myśleć o rodzinie. Oboje choć oszczędności mamy spore, koszty niewielkie, to PANICZNIE boimy się dużych kredytów. (...) W ogóle branie 20-letniego kredytu jest dla nas totalną abstrakcją. Myśl, że co miesiąc MUSIMY spłacić np. 1500 zł raty i nie ma od tego odstępstwa nas przeraża. Choć zarobki spokojnie na to wystarczą. 20 lat to kupa czasu! Wypadki, śmierć, choroba, utrata pracy, choroba dziecka - to brzmi abstrakcyjnie, ale to na prawdę może się zdarzyć podczas tych 20 lat... !
Dalej dziewczyna pisze ile odkładają z mężem pieniędzy miesięcznie, jakie mają możliwości i opcje. Pod tym wpisem znalazło się sporo zarówno życzliwych osób służących poradą, jak również opinii zawistnych. Nie każdy ma tak komfortową sytuację, jak autorka listu, ale to przecież oczywiste. Poczułam jednak, że nie jestem osamotniona ze swoim asekuracyjnym podejściem. Nie czujesz się pewnie? Przemyśl, poczekaj, odkładaj pieniądze, nie żyj ponad stan. Kawa i ciastko to 25 zł w modnej kawiarni, drink 30 zł. Markowe spodnie, buty? Torebka za 1500 zł? Takie życie jest kosztowne, a łatwo przeliczyć, że te same pieniądze mogłyby lądować na lokacie czy nawet w tej przysłowiowej skarpecie.
Prowadzenie budżetu domowego, skrupulatne planowanie większych wydatków, jasne określenie celu powinny być normą w każdej rodzinie. Nowy ciuch czy gadżet to kwestia zwykłego spłacania w ratach, a nie luksus. Teraz luksusem jest posiadanie oszczędności, a to już kwestia wypracowanego systemu i osobowości.
Dopijam kawę ze spienionym własnoręcznie mlekiem i strzepuję okruchy z domowego ciasta, które upiekliśmy specjalnie na weekend. Smakuje lepiej, niż tamto z kawiarni.
Przeczytaj ciekawe felietony na Polki.pl: Boska Matka, Filip Chajzer i inni piszą tylko dla nas!