Przeczytałam niedawno pierwszy napisany dla „Tygodnika Powszechnego” felieton Anny Dziewit-Meller, doświadczonej dziennikarki, autorki kilku książek. (Dla nas przeprowadziła wywiad z prezydentem Słupska Robertem Biedroniem). Opisuje w nim m.in. kulisy rozpoczęcia współpracy ze wspomnianą gazetą.
Gdy Anna dostała propozycję pisania felietonów i na początku postanowiła odmówić - bo… nie czuła się kompetentna, by zostać publicystką „Tygodnika Powszechnego”! Jej mąż zaprotestował, zaczęli dyskutować. To było punktem wyjścia w jej felietonie na temat kobiet, które często czują się niewystarczająco dobre i mężczyzn, którzy nie mają takich zmartwień.
O tym zjawisku pisała już na łamach Polki.pl Hanna Samson - z obiema publicystkami się oczywiście zgadzam. I w tej kwestii nie mam nic do dodania.
Zastanawia mnie inna rzecz - jak to się dzieje, że dziennikarka z takim dorobkiem i doświadczeniem ma obiekcje, których nie mają setki mistrzów słowa zrodzonych w Internecie - blogerów, vlogerów, youtubowych showmanów. I innych wyrobników kontentu, którzy „cofają się do tyłu” (jak pewien „dziennikarz” szołbizowy w rozmowie z Martyną Wojciechowską w jednym z największych portali w Polsce) m.in. w dziedzinie używania języka polskiego oraz jakości produkowanych treści.
20 minut, które rujnuje życie kobiety - felieton Hanny Samson.
Niesprawdzone informacje, błędy ortograficzne, stylistyczne i radosne tworzenie „nowych” związków frazeologicznych - to jedno, najbardziej zadziwiają mnie jednak niczym nieuzasadniona odwaga w głoszeniu swoich sądów i potrzeba dzielenia się publicznie przemyśleniami, z których NIC nie wynika.
I potem mamy te strumienie świadomości domorosłych filozofów, życiowe rady samozwańczych ekspertów z blogów i portalików, wskazówki - jak żyć, prać, jakie buty kupić i jak wyjść z depresji. Natchnione farmazony i truizmy obwieszczane z zadęciem godnym prezydenckiego orędzia.
A dla umajenia literackiego przekazu - fotki - niczym fotostory w „Bravo” - pokazujące tzw. prawdziwe życie. Upozowane sesje w stylu „jakie mam fajne życie i jestem dobrą mamą, żoną i najlepszą kochanką”. Albo „jakie mam fajne życie, baluję w najlepszych knajpach, w butach od projektanta z zagranicy i trendowym mejkapie z paczką najfajniejszych na świecie przyjaciół i facetami, że tylko serial nakręcić”. Od czasu do czasu zdjęcia z porodówki i selfie po seksie - by przyciągnąć podglądaczy i napędzić ruch na blog i na fejsa pod opowieści o tapetowaniu mieszkania, najlepszych keczupach, puchówkach i wakacjach.
Ci autorzy nie mają kompleksów. Ani refleksji na temat swoich kompetencji do wypowiadania się na dany temat. Dopalani aplauzem niezbyt wymagającej publiki i wsparci kasą klientów, którym „bardziej się opłaca bloger” tworzą, bo jest widownia, będzie show! A to, że będzie ono jakości „Warsaw Shore” i odkrywcze niczym sentencje Coelho - co z tego? Byle się klikało, byle lajkowali, były komcie i reposty.
Nie mam nic do powiedzenia? I tak się wypowiem! Nie tylko w Internecie. Najlepiej w śniadaniówce jako ekspert. Ale czy kliknięcia na blogu i popularność na fejsie czynią z kogoś eksperta?
Jak w zalewie szmiry wyłowić perełkę? (Taką jak Anna Kowalczyk, czyli Boska Matka). Trzeba szukać. Ale szczerze - mnie się nie chce szukać.
Wiem za to, gdzie znajdę felietony „niekompetentnej” dziennikarki Anny Dziewit-Meller, która szczęśliwie zgodziła się dzielić tym, co myśli z czytelnikami. Będę ich wypatrywać co tydzień. I was też zachęcam.
Najlepsze komentarze nie tylko Anny Kowalczyk i Filipa Chajzera - polecamy!
PS. A może Wy, Drogie Czytelniczki, znacie blogi, strony prowadzone przez inspirujących ludzi, którzy naprawdę mają coś ciekawego do powiedzenia? Podzielcie się!