Roberta Gawlińskiego powrót do buntu

Robert Gawliński, Monika Gawlińska fot. ZOOM
Jego życie mogło się skończyć bardzo źle. Uratowała go muzyka. I miłość. Dziś Robert Gawliński ma szczęśliwą rodzinę, tysiące fanów, a mimo to znów chce się buntować.
/ 30.06.2010 11:40
Robert Gawliński, Monika Gawlińska fot. ZOOM
Wychował mnie Grochów, Grzesiuk do snu śpiewał mi”, wspomina Robert Gawliński (47) na swojej najnowszej płycie. Ale jego dorastanie nie było sielskie. Jak sam mówi, wychował się na osiedlu, gdzie „rządziła pięść i wódka”. Nastoletni Robert nieraz otarł się o światek praskich przestępców. Sam też nie był święty. Rzeczywistość komunistycznej Polski go mierziła, więc się buntował. Rzucił szkołę, popijał z kolegami, wdawał się w awantury z milicją, przez co nieraz lądował w areszcie. Dla wielu jego ówczesnych kolegów tamten szalony czas skończył się tragicznie – alkohol, narkotyki zniszczyły im życie. Robertowi się udało.
 
Droga na szczyt

Przyczynił się do tego dziadek Roberta. Kupił mu gitarę i przyprowadził swego kolegę, muzyka, który miał nauczyć chłopaka gry w stylu flamenco. Nastoletni Gawliński wolał jednak grać punk rocka. Pierwszy zespół – Gniew – założył, gdy miał 16 lat. I szybko okazało się, że ma rzadki wśród polskich muzyków dar – potrafi pisać niebanalne melodie.

To sprawiło, że Robert Gawliński stał się Midasem polskiej sceny. Każdy zespół, z którym pracował, osiągał sukces. Piosenki jego pierwszego bendu Madame, założonego na poczatku lat 80., trafiły na listę przebojów Trójki, współtworzył teksty AYA RL, współpracował ze Zbigniewem Hołdysem, z Markiem Jackowskim z Maanamu i zespołem Republika. Już wtedy każdy w branży wiedział, kim jest Gaweł (jak go nazywali), ale kiedy w 1992 założył Wilki, pokochała go cała Polska. – Ludzie wciąż pytali, jak to możliwe, że tak trafiamy do ich serc – mówi w rozmowie z „Party” Robert. – A ja wiem, że trzeba było te poprzednie dziesięć lat buntować się, szaleć i poznać życie, by potem móc o nim opowiedzieć – dodaje. Całe lata 90. były dla niego pasmem sukcesów, także w życiu prywatnym. Od 1987 roku Robert poślubił Monikę, poznaną pięć lat wcześniej na koncercie Madame. Pięć lat później urodziły im się bliźnięta, Beniamin i Emanuel. Dziś, po prawie 26 latach związku, twierdzi, że nie zna żadnej recepty na szczęście. – Szanujemy się, walczymy, kochamy, mamy podobne zainteresowania – zwierza się „Party”. – Jestem cholerykiem, krzyczę, a potem żałuję – dodaje. Spierają się najczęściej o sprawy związane z zespołem, bo Monika jest jego menedżerem. – To się przenosi na dom, ale i tak miłość rozwiązuje te konflikty – mówi.

Porozmawiajmy o gwiazdach - forum >>


Rewolucja zamiast kapci
Właściwie jest człowiekiem spełnionym, osiągnął więcej, niż mógł oczekiwać. – Jestem szczęśliwy. Mam rodzinę, pieniądze, dom i pracę, którą kocham – mówi „Party” Robert. Jest dumny z tego, że synowie, którzy wkrótce będą pełnoletni, wyrośli na fajnych mądrych ludzi. Teraz chce z Moniką kupić dom w Grecji i spędzać tam wolne chwile. Cieszy się z tego, co ma, bo mało brakowało, by wszystko stracił. – Moje życie mogło się różnie potoczyć. Zaznałem cierpienia, ciężkiej choroby, ciągów koncertów na bani, ale też dane mi było poznać, co to miłość kobiety, podziw w oczach synów, uwielbienie fanów – mówi „Party” Gawliński.

I być może dlatego, że już wie, jak smakują sukces, sława, nie boi się jej stracić. Chce zaryzykować, znów się buntuje. Głównie przeciw sobie samemu, swojemu wizerunkowi wiecznego romantyka polskiego rocka, który dostarcza słuchaczom przyjemnych, wpadających w ucho piosenek o miłości. Dlatego zamiast kolejnej „Baśki”, którą grałyby wszystkie stacje radiowe, nagrywa „Kalejdoskop”. Płytę trudną, poważną, wręcz gorzką, pełną osobistych, czasem bolesnych wyznań. Pyta o przyszłość, przyznając się do lęków. Pyta o miłość i zwierza się z wątpliwości. Ale przede wszystkim pyta o samego siebie, rozlicza się przed sobą z tego, co w życiu zrobił, i nazywa się grzesznikiem. Tak intymnej płyty nie dało się nagrać z rockandrollowymi Wilkami. Musiał zrobić to sam. Dlatego rozwiązał zespół i do pracy nad „Kalejdoskopem” zaprosił innych muzyków. – Zrobiłem to, bo potrzebowałem uciec w swój własny świat – tłumaczy przyczynę rozwiązania zespołu. Jest też powód bardziej prozaiczny. – Zmęczyliśmy się sobą, wypaliliśmy. Kilkanaście lat razem, sami faceci, dzień i noc, można zwariować – mówi, ale natychmiast dodaje, że są w dobrych relacjach, że każdy z członków zespołu robi teraz własne projekty muzyczne.

Czy to oznacza koniec Wilków? Niekoniecznie, bo zespół już kilka razy zawieszał działalność, by potem wrócić z nową energią. Teraz pewnie też będzie podobnie, ale będą to już inne Wilki. Głównie dlatego, że ich lider ma już dość bawienia publiczności melodyjnymi przebojami. W ostatnich wywiadach mówił o tym, że im jest starszy, tym gorzej ocenia nasze społeczeństwo, wkurza go rzeczywistość, w której wszystkim rządzą pieniądze. A w jego przypadku może się to skończyć tylko jednym – buntem.

Agnieszka Prokopowicz / Party

Redakcja poleca

REKLAMA