Skała to również coś jak kamień, tylko bardziej. I rzeczywiście, nowy album Kayah jest w pewnym sensie kontynuacją „Kamienia”, czyli pierwszej autorskiej i zarazem dotąd najbardziej ambitnej płyty w dorobku wokalistki. To jeszcze nie jazz, ale już nie pop. Dzisiaj taka muzyka właściwie nie ma nazwy, bo mało kto ma ochotę na komercyjne samobójstwo, ale dawno, dawno temu, kiedy jazzmani zajmowali się po godzinach pisaniem piosenek rozrywkowych, Polska była w tej konkurencji potęgą. Świetnie, żewłaśnie Kayah ze swoją pozycją i możliwościami postanowiła o tym przypomnieć. Że nie udaje roztańczonego podlotka, ale tyle pracy i emocji włożyła nie w potencjalne hity, lecz przejmujące ballady.
Owszem, danina dla radia musi być, ale te utwory, dynamiczne i pogodne („Nie chcę niczego więcej”, „Feniks z popiołu”), wyraźnie się ze „Skały” wykruszają. Choć teksty mają niby autobiograficzne, równie dobrze mogłaby je zaśpiewać Ewa Bem czy Kasia Cerekwicka*. Zastanawiają mnie też niektóre pomysły aranżacyjne. Po co komu ta hardrockowa solówka, w dodatku przyduszona wokalem, w finale „Jak skała”? Albo natrętne, niby-światowe „ajlowju” chórku w „Dla mnie to skarb”? Na szczęście to tylko niezręczne wyjątki od chwalebnej reguły, która obowiązuje w większości utworów – im mniej, tym lepiej. Miękko i soczyście grucha kontrabas spleciony z ledwie zaznaczonym szczotkami pulsem perkusji, smyki ze smakiem tworzą drugi plan, pianista się nie spieszy, pozwala wybrzmieć każdej strunie. Ascetyczny aranż, ale bogato i smakowicie na poziomie dźwięku. Dużo w tym przestrzeni, dużo ciszy, więc Kayah nie musi dociskać gazu do dechy. Nie przesadza z ozdobnikami, nie szarżuje. Jest tuż obok słuchacza i korzysta z tej intymności, pięknie interpretując niezłe teksty. To płyta, która nie tylko może się podobać. Można jej uwierzyć. I chociaż w jednym z utworów Kayah śpiewa, że „nie dba o standing ovation”, co mi tam... Wstanę.
Kayah „Skała”, Wydawca płyty: Kayax