„Myśleliśmy, że granie na weselu u bogaczy nam też się opłaci. Nie dostaliśmy nawet wody do picia”

Granie na weselach fot. Adobe Stock
Mówią, że ci, którzy mają najwięcej pieniędzy, są też najbardziej skąpi. Przekonaliśmy się na własnej skórze, że to opinia jak najbardziej słuszna.
/ 02.02.2021 10:18
Granie na weselach fot. Adobe Stock

Samochodem trzęsło na wybojach, a ja czułam, że coraz bardziej mnie mdli. Zastanawiałam się, czy to dlatego, że nie zjadłam śniadania, czy może dopadły mnie już pierwsze mdłości ciążowe.
– Basia, coś taka blada? Zatrzymać się? – Carlos spojrzał na mnie z troską.
Pokręciłam głową.
– Nie, jedź – odparłam słabo. – Musimy być przed piętnastą, jeszcze kawał drogi.
Jechaliśmy na wesele. Nie jako goście, tylko zespół muzyczny. Zwykle gramy w naszym mieście i okolicach, ale czasami ktoś poleca nas krewnemu czy znajomemu z drugiego końca Polski, więc jeśli nie mamy akurat rezerwacji, to wsiadamy w nasz muzykowóz i jedziemy.

Biznes dobrze się kręci

Muzykowóz to bus, w którym muszą pomieścić się instrumenty chłopaków, takie jak gitara, saksofon i perkusja, czasem kontrabas, oraz keyboard, sprzęt nagłośnieniowy, no i oczywiście my. My to Carlos, nasz gitarzysta, wokalista, kierowca, a przy tym mój mąż; dalej – Benek, perkusista i mój przyjaciel ze szkoły muzycznej, Bibo grający na saksofonie niemal jak Armstrong, a przy tym znający się na nagłośnieniu i oświetleniu jak mało kto, oraz ja.

Ja gram na klawiszach albo na kontabasie, jeśli życzy sobie tego klient, a także prowadzę konkursy i zabawy, a za konferansjera oficjalnie robi Carlos. Każdy zespół musi mieć jeszcze menedżera, więc w sprawach formalnych z klientami kontaktuje się właśnie mój mąż.
– Odesłali umowę? – zapytałam go, mając na myśli rodziców pana młodego, którzy wynajęli nas na ten weekend.

Skinął głową, co znaczyło, że wszystko zostało załatwione. Umowa podpisana, zaliczka już na naszym koncie. Wystarczyło tylko rozstawić się ze sprzętem w sali weselnej, zrobić próbę dźwięku i czekać na weselnych gości. Jechaliśmy pięćset kilometrów, ale ponieważ od trzech sobót nigdzie nie graliśmy, uznaliśmy, że nie ma wyjścia. Po drodze zatrzymaliśmy się na wczesny, szybki i niezbyt treściwy obiad. Musiałam coś zjeść, bo inaczej chybabym zemdlała. Nigdy wcześniej tak nie miałam, więc uznałam, że to „uroki” odmiennego stanu.

– O rany! – zachłysnął się Bibo, kiedy wreszcie dojechaliśmy na miejsce.
Podzielałam jego zachwyt. Znaleźliśmy się bowiem w posiadłości godnej miana rezydencji magnackiego rodu. Dookoła rozciągał się park. Sala balowa miała wielkość chyba boiska piłkarskiego i – co najważniejsze – własne doskonałe nagłośnienie. Pięknie udekorowane stoły uginały się pod ciężarem wykwintnych przystawek i drogich alkoholi. „Przyjęcie spokojnie za jakieś sto tysięcy” – oceniłam.
– Basia, znowu źle się czujesz? – Carlos przyjrzał mi się z troską, kiedy ustawiałam mikrofon. – Zaraz coś zjemy, wytrzymaj. Może położysz się na pół godzinki, zanim ludzie zjadą z kościoła, co?

Niepisany zwyczaj na weselach jest taki, że kapela, która w końcu pracuje przez dziesięć, dwanaście godzin, dostaje własny stolik, przy którym może się w przerwach posilać. Kiedy zespół przyjeżdża z daleka, przyjęte jest także, że muzycy dostają pokój, w którym mogą się przespać po całej nocy pracy. Carlos ruszył więc do obsługi, żeby zapytać, gdzie jest nasz stolik i pokój.
Kurczę, kelnerzy nic nie wiedzą – oznajmił mi, kiedy wrócił po dziesięciu minutach. – Mówią, że nikt im nie kazał nakryć dla zespołu. Stoły tylko dla gości.

Wszyscy spojrzeliśmy na niego z niedowierzaniem. Jak niby mieliśmy wytrzymać od szesnastej do piątej rano bez posiłku? Uznaliśmy, że to jakieś nieporozumienie i wszystko wyjaśni się, kiedy przyjadą rodzice pana młodego. Na razie Carlos ukradł dla mnie bułkę z koszyka z pieczywem na najbliższym stole. Natomiast chłopcy nie zjedli zupełnie nic.

To było wesele premium

Tuż po szesnastej zaczęli zjeżdżać się goście. Miałam rację – to było przyjęcie dla wyższych sfer. Mężczyźni w drogich garniturach, niektórzy w smokingach, kobiety w olśniewających kreacjach wieczorowych, z brylantami w uszach i na szyjach. Panna młoda w sukni za kilkanaście tysięcy złotych, wyszywanej perłami.

Zaczęło się witanie państwa młodych i gości, potem toast, zaproszenie na posiłek, czyli cała pierwsza część wesela. Godzinę później wszyscy usiedli do stołów, a my mieliśmy kwadrans przerwy.
– Zaschło mi w gardle – szepnął Carlos, wyczerpany pokrzykiwaniem do mikrofonu. – Gdzie jest woda?

Wody nie było. Ani kropli jakiegokolwiek napoju dla zespołu. Nie mówiąc o jedzeniu, a ja już słaniałam z głodu. Carlos ponownie poszedł do szefa sali, żeby pogadać na temat stolika, ale nawet z daleka widziałam, że ten tylko bezradnie rozłożył ręce. Po chwili jednak szepnął coś Carlosowi na ucho. Mąż wrócił do nas z mocno niewyraźną miną.
– Ten facet mówi, że pytał i z całą pewnością klient nie zamówił dla nas żadnego stolika. Obiecał wysłać kelnerkę z wodą, ale to tylko jego dobra wola.

Dostaliśmy więc półtora litra wody na cztery osoby, wypiliśmy ją duszkiem i trzeba było ponownie zacząć grać. Przy piątej czy szóstej piosence z głodu zaczęłam mieć mroczki przed oczami. Zerknęłam na chłopaków. Benek był cały spocony od walenia w perkusję, Bibo czerwony na twarzy od dmuchania w saksofon. Carlos nie wyglądał na zmęczonego, lecz wiedziałam, że godzina śpiewania, w dodatku z gitarą ważącą pięć kilogramów, to ciężka fizyczna praca.
Muszę coś zjeść. Błagam, znajdź nasz stolik – poprosiłam go podczas przerwy, do której ledwie udało mi się dotrwać.

Akurat w tym momencie pod sceną przechodził ojciec pana młodego, który podpisywał z nami umowę, więc Carlos zeskoczył i stanął przed nim. Przestaliśmy grać, było dość cicho, więc słyszałam dokładnie całą ich rozmowę.
– Jaki stolik dla zespołu? – zdziwił się nieprzyjemnie starszy jegomość w smokingu. – W umowie nie było mowy o dodatkowej rezerwacji nakryć dla was.
– W umowie nie – zgodził się mój mąż. – Ale przecież obsługa też musi jeść – próbował się uśmiechnąć. – To raczej taki weselny zwyczaj. Jeszcze nigdy się nie zdarzyło, żeby nie było dla nas jedzenia, więc nie zapisujemy tego w umowie.
– Proszę pana, ja jestem prawnikiem – wycedził tatuś pana młodego. – Dokładnie wiem, za co płacę, i nie dam się naciągnąć na więcej. Umowa to umowa. Nie ma w niej nic o jedzeniu dla was. To nie jest mój problem. Mnie klienci też nie przynoszą lunchu w pudełku na spotkania. I bynajmniej tego nie oczekuję.

Carlos, ja i chłopcy na scenie zamrugaliśmy z niedowierzania. O co w ogóle chodziło? Przecież nie żądaliśmy, żeby posadził nas przy stole państwa młodych. Po prostu musieliśmy coś zjeść, żeby fizycznie wytrzymać do rana. Westchnęłam głośno i zeszłam ze sceny.
– Gratuluję pięknego przyjęcia – powiedziałam uprzejmie, stając koło Carlosa. – Bajeczna sala. Słyszałam, że jest drobny kłopot z naszymi posiłkami – uśmiechnęłam się niemal przepraszająco.
Oczywiście to nie była moja wina, ale byłam potwornie głodna i po prostu chciałam załatwić tę sprawę szybko.
– Proszę pana, my nie musimy mieć nawet osobnego stolika. Wystarczy, że obsługa będzie nam przynosić coś do jedzenia od tyłu, za scenę – dodałam.
– Czy pani jest głucha? – odezwał się opryskliwie. – Powiedziałem, że wasze posiłki to nie jest moja sprawa. Ja podpisałem kontrakt na granie na weselu, wy się zgodziliście. To nie są małe pieniądze i nie zamierzam nic dokładać. Trzeba było inaczej skonstruować umowę.

Opadła mi szczęka, bo nagle zrozumiałam. Ten człowiek nie zapomniał o naszym stoliku. On po prostu na jedzeniu dla nas chciał zaoszczędzić te parę złotych. Rozejrzałam się dokoła i zobaczyłam eleganckich ludzi, kryształowe żyrandole i kelnerów wnoszących talerze ze smakowicie pachnącym daniem. Od tego ostatniego zakręciło mi się w głowie.
Proszę pana, jestem w ciąży i muszę coś zjeść – rzuciłam do ojca pana młodego w rozpaczy. – Wszyscy musimy…
– To jest pani sprawa. Ja za państwa dodatkowo płacił nie będę – uciął i nagle przyszła mi do głowy straszliwa myśl.
– Ale pokój mamy zarezerwowany? Wie pan, kończymy grać o piątej, a do domu mamy pięćset kilometrów… Tego też nie ma w umowie, ale zawsze…

Spojrzał na mnie tak, że aż się skuliłam. Nie – pokój, jak się okazało, możemy wynająć sobie sami. Nad salą jest hotel, recepcja w holu. To nie jest jego sprawa, dokładnie tak samo jak żywienie nas podczas pracy. Po tych słowach sobie poszedł. Z daleka patrzyliśmy, jak kroi dla siebie kawałek dzika i dokłada sałatki.

– Najchętniej po prostu bym stąd wyszedł – syknął Bibo. – Zagrałem osiemdziesiąt siedem wesel i w życiu nie spotkałem się z czymś takim. Tak się nie traktuje ludzi, do cholery. Co to za człowiek?!
– Bogaty – odpowiedział mu Benek.
– Prawnik – syknął Carlos.
– Zwykły skąpy dupek – mruknęłam.

Marzenie Biba nie mogło się jednak spełnić. Klient miał rację – podpisaliśmy umowę i musieliśmy się z niej wywiązać, niezależnie od tego, jak źle nas potraktował. Musieliśmy grać do samego rana.
Jeszcze przed północą powiedziałam jednak mężowi, że nie dam rady. Już wiedzieliśmy, że nie mamy gdzie nocować, bo najtańszy pokój w dworku kosztował kilkaset złotych (i to poza sezonem!). Gdybyśmy wynajęli dwa, przepadłaby prawie połowa naszego wynagrodzenia za całą noc grania. To samo dotyczyło dań z karty. Nie było nas na nie stać.
– Ale ja muszę zjeść – jęknęłam. – Inaczej zemdleję… Carlos, zrób coś, błagam.
Mąż spojrzał na mnie i zobaczyłam w jego oczach błysk. Wiedział, co zrobić. Wyciągnął telefon i odszedł na bok. Nie powiedział mi, co wymyślił. Usłyszałam tylko, że załatwił mi jedzenie.

Poradziliśmy sobie sami

Graliśmy dalej. Eleganckie pary bawiły się na parkiecie, droga wódka lała się strumieniami. Kelnerzy wnieśli lichtarze ze świecami, które oświetlały biżuterię dam. „Szyk, szpan i zadęcie” – myślałam wściekle, niemal gryząc palce z głodu. I nagle zjawił się… ON.

Zerknęłam na środek sali i musiałam spojrzeć jeszcze raz. Nie tylko ja – wszyscy goście przestali tańczyć i się za nim oglądali. Za młodym chłopakiem w czerwonym polarze i takiej samej czapce z daszkiem, rozglądającym się bezradnie dokoła. Carlos dał mu jeszcze chwilę, bo chciał skończyć śpiewać piosenkę, chociaż i tak nikt już nie tańczył. Wszyscy wpatrywali się w chłopaka z torbą termiczną i czterema kartonowymi, płaskimi pudłami pod pachą. Nawet na scenie czułam charakterystyczny zapach, jaki się z nich wydobywał.

Wreszcie Carlos skończył piosenkę i zaczęła się nasza kolejna przerwa.
– Miłych gości zapraszamy do stołu na drugie danie – ryknął ze sceny mój mąż. – A pana, który przyniósł zespołowi grającemu pizzę i napoje, prosimy do nas na scenę. Życzymy smacznego i zapraszamy na parkiet za pół godziny.

Pizza była znakomita i kosztowała nas niecałe sto złotych. Natomiast miny gości, a przede wszystkim ojca pana młodego warte były miliony. Z miejsca staliśmy się tematem numer jeden rozmów wśród eleganckich gości. Ludzie szeptali i wykręcali sobie głowy, patrząc, jak spokojnie jemy pizzę ostentacyjnie opłaconą z portfela Carlosa, siedząc na scenie po turecku. Coś czułam, że takiego skandalu ci goście jeszcze w życiu nie widzieli.

Klient przybiegł do nas z pąsem na policzkach i pretensjami, ale mój mąż, nie przerywając przeżuwania pizzy, wyjaśnił mu, że właśnie mamy przerwę.
– Kwestia przerw jest szczegółowo opisana w umowie – dodał, przełykając pepperoni. – Proszę wybaczyć, ale w tej chwili nie pracujemy. Umowa to umowa.

Nim prawnik zdążył cokolwiek odpowiedzieć, podbiegła do nas matka pana młodego i jeszcze jakaś pani (jak się potem dowiedziałam, matka panny młodej). Okazało się, że nie miały zielonego pojęcia o zaistniałej sytuacji. Pomysł z zaoszczędzeniem paru groszy kosztem kapeli był wyłącznego autorstwa chytrego pana mecenasa. Może i osiągnął sukces w swoim zawodzie, ale z pewnością nie zyskał sympatii nowej synowej…

Widać było, że kobietom jest wstyd. Bardzo nas za wszystko przepraszały. Szybko znalazł się też dla nas suto zastawiony stolik i dwa pokoje na górze. Podziękowaliśmy grzecznie i jak gdyby nigdy nic przeszliśmy do oczepin. Były zabawne konkursy, potem rzucanie wiązanką i cała noc tańców i zabawy. Daliśmy z siebie wszystko, jak zawsze.

Wytworny pałacyk, piękna sala balowa, wykwintne menu i wyszywana perłami suknia panny młodej na pewno zrobiła na gościach ogromne wrażenie. Ale wydaje mi się, że tym, co zapamiętali z tego wesela najlepiej, był chłopak w polarze z logo pizzerii, kręcący się po parkiecie i mijający stoły, na których stała dziczyzna, kawior i sałatka z krabów. Nie sądzę, żeby o to chodziło świetnie posługującemu się prawem panu adwokatowi…

Więcej prawdziwych historii: „Za miesiąc mój ślub, ale ja kocham innego. Żeby uprawiać seks z narzeczonym, muszę wcześniej się napić wina”„Miałam raka, straciłam dwie piersi i męża, który mnie kochał, dopóki byłam zdrowa”„Wychowuję nie swoje dziecko. Żona mnie zdradziła i zaszła w ciążę z... moim bratem”

Redakcja poleca

REKLAMA